sobota, 15 listopada 2014

Ech, te stare #fotografie! Mają swój czar i urok (cz.II). Legenda o starachowickich motocyklistach, starymi zdjęciami pisana.


/Fotografie z rodzinnego albumu/

 

Rok 1951.Płyta stadionu piłkarskiego na Pasterniku. Początek „Sokoła”. Pierwsze próby wspólnych ”wypraw”.

 

   Zerknijmy przez chwilę w lata pięćdziesiąte, a właściwie początek tych lat. Zerknijmy na grupę sympatycznych mężczyzn, mieszkańców Starachowic. 
-Ups, przepraszam, była wśród nich jedna dziewczyna. Tak, tak, dziewczyna!

Tu, zespół z dziewczyną (P. Irena S.), przygotowani do „parady sprzętu”. W oddali pierwsze, starachowickie „bloki”.

   Starachowiccy fani motoryzacji, mimo iż w tej „ich” fabryce samochodów spędzali niemal całe życie, to jeszcze w każdej wolnej chwili pieścili te swoje piekielne maszyny. A nie było to takie proste. Musimy pamiętać, że jest to początek lat pięćdziesiątych. Nie ma sklepów z częściami zamiennymi, a motorki są już dość wysłużone. Niektóre pamiętają jeszcze lata minionej wojny światowej. Inne przybyły do Polski z Niemiec, ze Wschodu, z Francji i tylko Bóg wie skąd jeszcze. Uchowały się też przedwojenne, polskie Sokoły( Myślę, że od tej marki pochodziła pierwsza nazwa Klubu). Każdy ma inną budowę, inną moc i kolor, choć dominuje czarny i matowy zielony – wojskowy, ale jedną cechę mają wspólną, są na „chodzie”. Dzięki ich wspaniałym właścicielom, dumnym z ich posiadania.

   -No, nie tylko, także dzięki istnieniu fabryki, tej fabryki. Dlaczego tej fabryki? Nie powiem. Nic nie wiem. Nie wiem i już, choć chyba wszyscy wiedzieli, bo jak można było utrzymać tak dużą sekcję „fanów” motocykli, bez cichej pomocy, cichego przyzwolenia na drobne „doróbki” i naprawy. Nie można było. Nie było takiej „opcji”. Oj, nie było. Nawet nakrętki były różne; od metrycznych, po calowe, a po drodze takie jeszcze nietypowe.

A koła zębate, a wałki, a korbowody, a tłoki, tuleje, łańcuchy… Wszystko inne. Od Annasza do Kajfasza…


   Tylko fabryka i jej znakomici fachowcy mogli poradzić takim kłopotom.  I radzili. Jeszcze jak radzili!

Orły, jastrzębie, sokoły, starachowickie „rogate dusze”, nasi motocykliści z lat pięćdziesiątych!




Odprawa przed startem. Plac przy ulicy Krzosa; dziś prywatny parking obok kortów. Po drugiej stronie ulicy, tu gdzie dziś Restauracja „Pod Sosenkami” stał sobie drewniany budyneczek – siedziba SKS "Stal", baza sekcji motorowej. Ten Pan w jesionce i czapce, po prawej stronie jest mi szczególnie bliski.



   Wyprawa na dłuższy rajd, nawet zwykły, turystyczny, wymagała szczególnych przygotowań i sporej ilości ekwipunku. Uczestnicy dzielili się zadaniami. Szczegółowo ustalali listę potrzebnych narzędzi (w tych obowiązkowo musiały być młotki, obcęgi, podstawowe klucze, itp.) i w miarę „uniwersalnych” części zapasowych. Jakich?                                     
 – No, na przykład małe zwoje cienkiego i grubszego drutu, kabelki, guma z resztek dętki, słoiczek kleju do gumy, kawałki miedzianej blachy i coś tam jeszcze. Pomysłowość  „rajdowców” przy naprawianiu swoich maszyn „w drodze” była wręcz niesamowita; czynili coś z niczego i jednoślady jechały dalej. Muszę tu, jednak, zaznaczyć, że serdeczność i wzajemna współpraca uczestników wyprawy była godna pozazdroszczenia. Gdzie te czasy? Do szczęśliwców należeli ci, którym udało się zdobyć nowe, zapasowe dętki o choćby zbliżonym rozmiarze do tego w oponach „maszyny”.                                                                                    
   Strój motocyklisty też miał swoje znaczenie. Szczytem marzeń były wojskowe, skórzane, miękkie oficerki, ale i tymi sztywniejszymi nie gardzono. „Gogle” miały różne źródło pochodzenia. Jedne „zaliczyły” cichą demobilizację, inne zmieniły, dziwnym trafem, kolor szkieł, z tych ciemnych, do spawania, na przezroczyste, wykonane z „znalezionego” kawałka „pleksi”, a jeszcze inne przemyt poznały. Ważne, że były i poszpanować pozwalały, ba, much i kurzu bać się już nie trzeba było. Ten, kto długą skórę zdobyć zdołał i żona poszanować mu jej nie kazała, do motocyklowych cesarzy należał! Innym kombinezon lub zwykłe „ciuchy” wystarczyć musiały.


Innym razem, tuż po starcie. Pan miły memu sercu pierwszy po prawej, w czapce „sędziego”, kierownictwa zawodów.
 
Pech (nie pech) często prześladował zawodników, bo i stan techniczny maszyn pozostawiał wiele do życzenia. Silnik potrafił odmówić posłuszeństwa tuż po starcie (fotka wyżej), ginęło szkło od lampy lub rozsypywało się na drobniutkie kawałeczki (jak wyżej), a to już stawało się poważnym problemem. Zawodnik mógł jechać dalej, ale po zawodach przychodził „smutek”, sprowokowany myślą:                                               
 - Jak i skąd zdobyć nowe szkło?                                                                        
 Szrotów wtedy nie było!
Pękał łańcuch, ale na to motocykliści mieli swoje sposoby…. Gorzej było ze sprężynami i łożyskami. Na szczęście, po zawodach, następnego dnia, szło się do fabryki, a tam koledzy potrafili zaradzić „sprawie”.



Przed próbą sprawnościową



Koła, kółka, kółeczka, łuki, ósemki, elki, esy, floresy, chorągiewki z lewej, chorągiewki z prawej, bramki, start- meta. Niby proste, gdyby nie ciężkie maszyny, prawie bez amortyzacji i do tego, to wszystko, jeszcze na czas. Tę część współzawodnictwa traktowano dość poważnie. Prowadzono statystyki, punktację, liczono każdą podpórkę, „wskazywano” mistrza sezonu. 

„Mój Człowiek” „kręci” motocyklowy slalom. Tu jeszcze na dość „delikatnym” sprzęcie, z jednym siodełkiem.

   Najbardziej spektakularne, widowiskowe, były próby terenowe, prawie motocrossowe, polegające na pokonaniu ostrego wzniesienia, o miękkim piaszczystym, ale z drobnymi kamieniami lub skalnymi elementami podłożu, na czas, w wylosowanej kolejności. To losowanie numerków startowych budziło niemal takie same emocje, jak sama próba. Im dalszy numer, tym bardziej rozjeżdżony podjazd, tym gorzej go pokonać. Koło napędzające „buksuje”, motor się ślizga, niebezpiecznie przechyla i często… buuuum! Czas i punkty karne „lecą” tak szybko, a do końca wzniesienia jeszcze tak daleko! A tu jeszcze wstyd przed kolegami i kibicami. Ech, wstyd!


Łagodniejsza próba terenowa (crossowa) pod „Skałkami”, między dzisiejszymi ulicami Armii Krajowej i Staszica, a wtedy Juliusza Słowackiego i Majówką. Drugim, jeszcze gorszym, miejscem takich prób był „podjazd” przy Zakładowym Domu Kultury, w kierunku Osiedla Orłowo. Tam dopiero się działo!


  

 Kibiców też mieli wyjątkowo dużo, od tych najmłodszych, po sędziwych wiekiem, a i dziewczęta i kobiety im sympatyzowały. Takie to były czasy…  




Obok budynku "Strażaka"; ul. Krywki.  Punkt kontrolny, po próbie terenowej. Tata pierwszy z lewej, w roli kibica.


Zbiórka przed rajdem” turystycznym”, na ulicy Tychowskiej (dziś Radomska). W tle Zakładowy Dom Kultury, a przed nim tymczasowa, drewniana scena plenerowa.

   Bywały również imprezy typowo rekreacyjne, kończące się ogniskiem i potańcówką w plenerze. Motocykliści na miejsce zabawy dojeżdżali swoimi „diabelskimi sprzętami”, a resztę towarzystwa(w tym orkiestrę i ciepły posiłek) dowożono, nowymi, prosto spod igły, skrzyniowymi „Starami”. 
   Miejsce zlotu też miało znaczenie, ale o tym innym razem. Jedną z najdalszych wycieczek była wspólna „wyprawa” do Stolicy i Puszczy Kampinoskiej. Oj! Działo się wtedy działo.  I po drodze, i na miejscu. Oj! Działo!

Przed świątecznym piknikiem. Na fotce jedna z pierwszych WFM-ek.

   Wiele imprez sportowych, kulturalnych wzbogacano pokazami i prezentacjami czynionymi przez naszych posiadaczy dwóch kółek. „Występy” właścicieli dymiących jednośladów cieszyły się nie mniejszym zainteresowaniem niż ekwilibrystyczne poczynania miejscowych piłkarzy Klubu „Stal” (później „Star”) lub Zespołu Pieśni i Tańca Zakładowego Domu Kultury.

 Na płycie stadionu piłkarskiego, zlokalizowanego w dzielnicy Pasternik, przy Alei Wyzwolenia, podczas prezentacji. W tle rozgrzewka piłkarzy i drewniany płot stadionu, który zastąpiono później betonowymi płytami i… skończyły się dziury w płocie…



…ale i przed kortem tenisowym można było pochwalić się pięknym, „wymuskanym” sprzętem (znam Tego Pana :) )…

  …i odjechać z dymkiem z rury wydechowej


Była też motocyklowa arystokracja, posiadacze ciężkich maszyn z koszem, ale o tym już innym razem… Z numerem trzy Pan J. (Junior); w koszu Senior rodu...

   Wspaniali to byli motocykliści; wspaniałe były ich maszyny!


   Odstępstwa od norm językowych świadome i zamierzone.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz