wtorek, 9 grudnia 2014

Moje "#Eldorado". Lata siedemdziesiąte...

 Trochę "ciepła", tuż przed zimą...

Niby o wędkowaniu, a w rzeczywistości o Tym, co przemija...



Była sobie sadzawka, nie-sadzawka, a może bajoro. 

-Nie, nie bajoro, jeśli już to bajorko, bardzo sympatyczne bajorko. 

A najlepiej, to po prostu:
- Kawałek, kawałeczek, „kawałeniek” ślicznej, czystej, pięknej wody.
- Wody płytkiej; miejscami wręcz płyciutkiej. „Po brzegach” porośniętej pięknym „pałkami”, „zwykłym” tatarakiem, „grubym” sitowiem i najzwyklejszą „w świecie” trawą; taką „prosto” z „czystej”, dzikiej łąki.
A właściwie; tak na marginesie:
- Co to znaczy - „zwykłym” tatarakiem?
- Co to znaczy - najzwyklejszą „w świecie” trawą?
- Co to znaczy - z „czystej”, dzikiej łąki?
- Ano zwykłym, bo wszędzie go było pełno, wszędzie nad wodą nim pachniało (- a może śmierdziało?
- jeżeli już, to pięknie śmierdziało - niczym dziś wysokiej klasy woda kolońska; - wysokiej klasy, bo reklamujący ją niby-gwiazdor „wysoką” gażę dostał).
- Najzwyklejsza, bo pełna kwiatów, kwiatków, kwiatuszków „wszelakiej maści”, kolorów i pochodzenia, a przy tym:
- Jakże zielona, jakże soczysta, jakże „sama w sobie” pachnąca!
- A wszystko „razem wziąwszy” zatopione „wśród łanów, wśród jęczmienia…”


- Sadzawka moja!
- Bajorko moje, „tycie, tycie, tyciuteńkie” bajorko moje…
… nosiło w sobie „ogromny ciężar”- ciężar w postaci pięknych, dużych „garbusów”, „wszelkowymiarowych szczupłych”, „zabranych żółtych łopat”, pięknie wybarwionych „krasnopiórek”, „bogato upasionych, ciemno i złotozielonych śliskich”, także tych „śliskich popielatych”, „grubych złotych polskich”…
(- O rany! Jakich złociutkich, jakich „złociuteńkich”!
-A właściwie to prawie złoto-brązowych, pięknie „wyoblonych”.
- Patrzcie! Nawet „garb” może cieszyć.
-Byle nie własny!)
…, dorosłych, srebrnych „siuderek” i tych płociami zwanych.
- A i koza się zdarzyła.
- A nawet raz jeden, jedyny, „jedyniusieńki” „tęczowy” się trafił!
- A następnego roku „plamiasty”- „pyskiem żaby” też zwany- wagą i rozmiarem go „przebił”; i to w środku dnia, przy pełnym słońcu, w miesiącu czerwcu „biorąc”.
- I tylko tych srebrnych („japońcami” też „ochrzszczonych”), i tych „czarnych”, „czarnuchów”, karłowatych, „sumiastych”, koluchów tam nie było.
- Naprawdę nie było!
- Daję słowo – nie było. Nawet jednego nie było!
I tylko jedno miejsce, „miejscówką” czasem zwane, było lekko „wygniecione”;
- Tak leciutko, leciuteńko, „leciutenieńko” wygniecione, nie-wygniecione.


To było moje, moje i tylko moje miejsce, „miejscunio”, „miejscunieńko”;
oddalone od tworzącego się zalewu (a właściwie to płynącej jeszcze rzeki Kamiennej) tylko o kilkadziesiąt metrów, „meterków” - jakże istotnych meterków.
-Tak konkretnie, to dzielił nas tylko wał, będący – równocześnie – starym nasypem kolejowym, z którego zdemontowano szyny i podkłady kolejowe.
Wał, który służył kolegom wędkarzom, zmierzającym z „pociągu” na „z góry upatrzone stanowiska”, jako „trakt podróżny”.
- I w tym „trakcie” tkwił szkopuł.
Ile ja się kpin, docinków, „ślinotoków” (a może „ślizotoków”) nasłuchałem; ile kręgów „różnej maści” na czołach i koło uszu „naoglądałem”; ile „dobrych porad” „zaliczyłem”. A ja, biedny, „na głowie” stawałem, by tylko „któremuś” „nie przyszło do głowy”, zejść „na dół” i przywitać się ze mną.
- Oj „ciężkie” to były chwile, gdy już z daleka słyszałem „puchanie” parowej lokomotywy – sygnału nadjeżdżającej, możliwej „zdrady”.
To tu, w odległości trzech metrów od mego stanowiska, mogłem obserwować tarło moich „przyjaciół” – wielkich „złocistołuskich lechorów”. A ile ich było. Sitowie „kładło się”, jak łan dorodnego zboża podczas burzy. Moja obecność, „o dwa kroki” od tarliska, w niczym im nie przeszkadzała. Wypełniały spokojnie swój prokreacyjny obowiązek.
To tu, przez kilka lat, miałem swoje, swojuśkie, swojusieńkie, wędkarskie Eldorado!
To tu, przez kilkadziesiąt lat, ryby miały swój, swojuśki, swojusieńki Matecznik, w którym tylko ja „mieszałem”- „od czasu do czasu”.

Zalew „pokrył kołdrą” wody moją rzekę. Asfalt rozlał swój „dywanik” na mym wale. Melioracja osuszyła moją łąkę. Dziś tu prawie dzikie jest….boisko (piłkarskie). A trawa na nim jakaś żółto-zielona, brązowo-zielona, brunatno-zielona.
-A może pomarańczowa?
- Tylko słońce niby to samo, ale czy na pewno?

„Nic dwa razy się nie zdarza…” A szkoda.
- Oj, jak szkoda!

„Idzie" Zima. Po Niej Wiosna: czas wędkarskich wędrówek, poszukiwań. Może traf nam wskaże nowe, choćby mikro-eldorado, eldoradko, „eldoradeńko”.
Czego sobie i Wam życzę! 



Wszystkie odstępstwa od norm językowych zamierzone i celowo TU „uczynione”!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz