wtorek, 28 października 2014

"To Oni…Tacy zwykli, normalni…"




Nadchodzą dni szczególnej zadumy, spokojnej, cichej refleksji, pamięci o tych, którzy odeszli; naszych bliskich, przyjaciołach, znajomych… Kolegach „znad wody”…

idą ku mnie, idą kalinami
znajomi, umarli, kochani.
/Kazimiera Iłłakowiczówna/


 







_*_ Pan Henryk - kadrowiec, sędzia piłki nożnej, wędkarz, przyjaciel młodych adeptów naszej „życiowej przywary”. Znakomity „technik spławika i żywca”. Pasjonat wiślanej wody. Wielu dzisiejszych (już) dziadków na pewno pamięta i mile wspomina pierwsze wyprawy na strasznie odległą i jakże (wtedy) tajemniczą, znaną tylko z opowieści…Wisłę. Pan Henryk miał dar przekonywania naszych (także wtedy „pięknych i młodych”) Rodziców, że ta, z reguły minimum 24-godzinna wyprawa PKP w okolice Sandomierza, to tylko spacer po najbliższej okolicy. Dziwnym sposobem „łapali” się na to. Jego stały argument:
- Przecież zabieram też syna!
Miał u Nich porządny kredyt zaufania. On nigdy Ich nie zawiódł, a młodzi chłopcy, których z sobą zabierał, nigdy nie zawiedli Jego.
Podczas podróży i nad wodą snuł mądre opowieści wędkarskie, uczył zasad „współpracy” z naturą i szacunku w stosunku do Tego, co nas otacza. Dziś sędziuje mecze na znakomitszych boiskach…
Czy są jeszcze dzisiaj tacy…”zwykli” ludzie? „Kilku” by chyba znalazł…



Umarłych wieczność dotąd trwa,
dokąd pamięcią się im płaci.

/Wisława Szymborska/
 










_*_ Pan Zdzisław – odlewnik, magik rzecznego spławika. Właściciel prostego kija, z żyłką wiązaną do czubka i prościutkim, własnoręcznie wykonanym spławikiem ( nigdy nie kupił tego ostatniego). Nad wodą miał zawsze ze sobą trzy rzeczy:
• wędkę
• sznurkową siatkę na ryby
• trzy kromki żytniego chleba.
Trzy, gdyż każda miała inne przeznaczenie. Z pierwszej, stojąc nad brzegiem rzeki, wyrywał kawałki ośruty, ugniatał palcami i formował małe kuleczki. Jedyna przynęta. Z drugiej urywał kawałek; wkładał do ust i żuł powoli. Po pewnym czasie, gdy już dobrze go rozdrobnił zębami i nasączył śliną, wypluwał powstałą papkę na dłoń i zamaszystym ruchem „umieszczał” ją w nurcie rzeki. Jedyna zanęta. Trzecią po prostu zjadał, gdy poczuł głód. Nigdy nie mieszał przeznaczenia kromek! Wędkował, przemieszczając się wolno wzdłuż brzegu, sobie tylko znanym rytmem, „wyjmując” z wody, co chwila, ogromne płocie i (od czasu do czasu) szaro-złote „leszczydła”.
Wielu z nas podejmowało próby naśladowania Pana Zdzisława – bez efektu. Trafiały się nam co najwyżej drobne, pojedyncze płotki. Z biegiem lat zmieniały się techniki wędkarskie, zmieniał się sprzęt, rosła różnorodność zanęt i tylko Pan Zdzisław nic nie zmieniał w swojej metodzie. W naszej rzece, jak wszędzie, ubywało ryb, a On niezmiennie, wciąż „wyjmował” swoje płocie. Być może to … ślina Szanownego miała takie znakomite walory. Myślę, że od kilku lat zmienił tylko rzekę… Spławik na pewno ma ten sam…



A mnie wspominaj wdzięcznie
Że mało tak się śniłam
A przecież byłam,
No, przecież byłam...

/Agnieszka Osiecka/


 








_*_ Pan Wacław – kombatant, więzień polityczny, wędkarz-społecznik, rzecznik wysokiej kultury w życiu wędkarskiej rodziny. Uparty jej propagator.
Częściej niż na rybach bywał w siedzibie swego Koła, któremu wiele lat „szefował”. I to jak szefował. Nie tylko „zza biurka”, lecz często „znad wody”. Przechadzał się jej brzegiem, „ucinając” sobie niby luźne pogawędki z łowiącymi kolegami wędkarzami; i starszymi i młodymi – wiek dyskutantów nie miał znaczenia. Prawie wszyscy znali Prezesa i mieli okazję uścisnąć Jego dłoń. Przy okazji – aktualne informacje „biegały” w obie strony. W kole było kilkaset osób, a na walne zebranie wynajmowano dużą salę kinową. Zawsze była pełna. Czasem brakowało miejsc siedzących.
Dziś Koło tworzy blisko trzy tysiące wędkarzy, a na walnym….”puchy”.
Kto wie, kiedy i gdzie ono się odbywa? Może Pa
n, Panie Wacławie?

Światła cmentarz rozjaśniły,
że aż łuna bije w dali,
lecz i takie są mogiły,gdzie nikt lampki nie zapali.

/Władysław Broniewski/

 








 _*_Pan Edmund – kierowca, „zadumany” wędkarz. Zwolennik surowej zgody z naturą. Przeciwnik wszelakiej zanęty. Jedyną przynętę, jakiej używał w całej historii swej „ nadwodnej przygody”, stanowiły drobne, czerwone robaczki, pozyskane z własnego kompostownika. Zasiadał zawsze w tym samym miejscu, nad brzegiem swojej rzeki, na ciągle tym samym (przez wiele lat), małym pudełku i po „włożeniu” jednego kija do wody, zastygał w bezruchu. Przez lata stał się nieodłącznym elementem nadrzecznego krajobrazu. Na „grzeczne” dzień dobry, odpowiadał kiwnięciem głowy.
Ile trzeba było „zabiegów” wykonać, by „rozruszać” Pana Edmunda, ale gdy się to już (czasem) udało, to zaczęła „płynąć” przepiękna opowieść o życiu węgorzy, linów, okoni, a nawet traszek i żab „wszelkiej maści”.
-Panie Edmundzie! Pański ulubiony lin przytopił spławik…
-Panie Edmundzie!


 










To Oni…Tacy zwykli, normalni… Byli…tu, w Starachowicach. Odeszli…, ale…


środa, 15 października 2014

Nadkomisarz #Zander „ w akcji” (cz. III i IV).


Zdenerwowany Zander trzepnął energicznie drzwiami od swojego służbowego pokoju. Zbiegł szybko po schodach. Odmeldował się na dyżurce i wybiegł na ulicę. Nie mógł opanować nerwów. On, spokojny, zrównoważony! Od kilkunastu minut nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wszystko przez tego pokręconego, mętnookiego, perfidnego komendanta.
- Skąd mu to przyszło do głowy?

- Wymyślił sobie, jak to sobie sprytnie wymyślił!

Jego Szpuleczka w Komendzie Wojewódzkiej! W Komendzie Wojewódzkiej!

- Do Diablo! W Komendzie Wojewódzkiej!

Jeszcze nakazał jemu, Markowi Zanderowi, ha, jemu, jako bezpośredniemu przełożonemu, sporządzenie raportu polecającego! Raportu pooolleeccaającego!!!



Zanurzony w swych niedobrych myślach, nieświadom swych kroków, dotarł do "Bocznego Troka", swojej ulubionej knajpki. Jedynej w Rybołówkach, gdzie podają dania z rybą. Zagląda tu od czasu do czasu, nie tylko dla smaków kuchni, ale także dla wnętrza. Wszędzie ryby; na ścianach, na obrusach, w rycinach na talerzach; ba i te najważniejsze, żywe, w pięciuset litrowym akwarium. Godzinami mógłby je obserwować. Dobrze tu mu się myśli. Te skalary, welony, kubiki, pasiaki, glonojady znakomicie go relaksują, wyciszają, a dziś ten spokój wybitnie by mu się przydał.



Usiadł w swoim stałym miejscu.

Natychmiast zjawił się kelner. Na sali było prawie pusto.

- To, co zwykle? Zapytał.

- Tak, lecz proszę jeszcze dorzucić kieliszek dobrej wódki.

- Słucham? Ponowił retoryczne pytanie zdezorientowany kelner.

- Co się dziwisz? Czyżby mnie nie było wolno? Przecież to wolny kraj? Lekko zrugał bogu ducha winnego chłopaka.

Obrócił się na krześle i skupił swą uwagę na życiu toczącym się za szybą akwarium.

Gdzieś z zaplecza dochodziły odgłosy intensywnej rozmowy, chyba awantury.

Dwa męskie, podniesione głosy nakładały się na siebie, zaburzając kojącą ciszę, panującą w prawie pustym lokalu.

Nie mógł się skupić. Myślami wciąż wracał do rozmowy z komendantem.

Wyjął z kieszeni telefon. Wcisnął ulubione. Wybrał AAAnumer. Zadzwonił...



Do Szpuleczki! Zawiesił rozmowę. Ponownie wybrał numer i znów szybko zresetował. Odłożył aparat. Energicznym ruchem ręki przywołał kelnera.

- Gdzie moje danie i kieliszek. Rzekł podniesionym głosem.

- Szykuje się. Chłopak próbował się bronić.

- Dokąd się będzie szykować? W nieskończoność? Kontynuował atak

na  młodego człowieka.

- W takim razie podaj mi przystawkę. Różowego śledzia, specjalność zakładu.



Nim kelner wrócił, przez myśl mu przeszło:

- Ciekawe, czy bloger pierwszego kwartału na wędkuje.pl, Marek Dębicki, wie o tym, że jego przepis jest firmowym daniem w tej "knajpce"?



Wychylił pół setki. Z zapałem sięgnął po kawałek rybki. Zjadł ze smakiem i znów podniósł do ucha telefon. Już bez wahania zadzwonił.

Usłyszał głos Szpuleczki.

- Słucham szefie.

-Czy możesz, w miarę szybko, pojawić się w "Bocznym Troku"?

- Gdzie? W "Bocznym Troku"?

-  Do Diablo! W "Bocznym Troku”!

- Rozkaz! Jej głos zabrzmiał służbowo.



Kelner podał mu zupę rybną, ale Zander nagle stracił chęć do jedzenia. Znów wróciły mu smętne myśli. Najgorsze było to, że nie miał dobrego pomysłu, jak zacząć tę trudną rozmowę, jaka czekała go za chwilę, ale przecież musiał się dowiedzieć, co o tym przejściu do Komendy Wojewódzkiej myśli sama Szpulka.



W twórczym skupieniu się przeszkadzały mu dochodzące wciąż z zaplecza, pełne emocji, męskie głosy. Słów nie mógł rozszyfrować, ale negatywny ton dialogu był jednoznacznie czytelny.

- Mogliby już sobie dać spokój. Pomyślał.

- Nie pozwalają człowiekowi się skupić na własnych myślach.



W tym momencie skrzypnęły drzwi wejściowe i do lokalu weszła Szpuleczka.

Poszukała wzrokiem Nadkomisarza. Dostrzegła go.

Miał wrażenie, że w tym ułamku sekundy, na jej ustach zagościł, znany mu, śliczny uśmiech, ale może tylko mu się zdawało.

Zaczęła się zbliżać, idąc tym swoim uroczym sposobem, lekko kołysząc zgrabnymi, smukłymi biodrami, które tak wyraźnie podkreślały te rurkowate, wąziutkie, czarne spodnie.

- Ech, ale ona ma figurkę! Zrekapitulował swoje spostrzeżenia.

- Siadaj. Powiedział.

- Mamy do pogadania. Jego głos zabrzmiał, nawet dla niego, bardzo zimno, a przecież nie chciał jej sprawić przykrości. Tak samo, głupio, wyszło. Wyraźnie nie potrafił opanować swojej złości, która ciągle w nim tkwiła, od nieszczęsnej rozmowy z szefem.

Postanowił zapytać ją wprost. Idzie, czy nie, do województwa?

Szpuleczka nie ukrywała zdumienia.

Odpowiedziała pytaniem na pytanie, z nutką prywatności.

- Marku, pytasz jako mój szef, czy jak przyjaciel?

- Czy to ma jakieś znaczenie? Odpalił.

- Dla mnie ma i to ogromne.

- A przy okazji, jaką odpowiedź chciałbyś usłyszeć?

- Bądź tak miła i mnie nie denerwuj! Nie żartuj sobie! Dobrze wiesz, jak mi na Tobie zależy!

Sam się przestraszył swojej wypowiedzi.

Na twarz dziewczyny powrócił uśmiech.

Znów postanowiła niby zażartować, a tak naprawdę to podać mu rękę i ułatwić odpowiedź:

- Służbowo, czy prywatnie Ci zależy?

- Szpuleczko! Do stu czarnych sumików! Do tępego jazgarza! Przestań mnie męczyć! Toż w obu przypadkach ma to dla mnie istotne znaczenie.

Uf, wreszcie, choć trochę odkrył karty.

Patrzył z nadzieją, prosto w jej duże, śliczne, piwne oczy, pewien, że już za sekundę skończą się jego katusze.

Niestety, słowa, na które czekał, utonęły w metalicznym, głośnym trzasku, który wdarł się na salę z kuchennego zaplecza.

Nie wytrzymał. Wyjął z kieszeni niebieski banknot, położył go na stole i rzucił do dziewczyny:

- Wychodzimy!



Wracając milczeli. Szli obok siebie i wciąż milczeli.

Tylko patynowany, metalowy szczupak, dumnie siedzący na kamiennym postumencie, w centrum zrewitalizowanego za unijne środki, starego rynku, jakby ironicznie szczerzył do nich ostre zęby, zakotwiczone w otwartym pysku. A może tylko kpił z projektantów i burmistrza Karpia, który pozwolił, by głównym elementem przyciągającym wzrok spacerujących mieszkańców i gości, był wysoki na kilka metrów, już skorodowany, prostopadłościenny obelisk, zakończony u swojego zwieńczenia, dwoma dużymi, naciętymi znakami koła i trójkąta.
Może krzyczy:

- He, he, he, Panie Karpiu! Super Pan wydaje miejską kasę. Lepiej idź Pan na ryby! Na ryby!

Albo, jeszcze lepiej:

- Idź Pan na naukę do wójta pobliskiej Węgorzeczki.

Mała mieścina, mały budżet, a jak pięknie sobie poczyna – pomyślał.

- A ten nasz Karp, Karpisko; szkoda gadać!



Wrócili do biura. Zajęli się pracą, która, szczególnie Zanderowi, szła strasznie topornie. Z pięćdziesiąt razy pisał i wymazywał, pisał

i zmieniał, pisał i cierpiał. W końcu uskrobał raport – hymn pochwalny na temat możliwości zawodowych, kultury osobistej i umiejętności współpracy z kolegami  jego Szpulki. Jego?

- Czy jeszcze jego?



Z minorową miną, wysztywniony, zaniósł pismo do sekretariatu Komendanta, „mętnookiego” Komendanta; ech! Rzucił Pani Basi na biurko i wyszedł. Spełnił swój służbowy obowiązek; ot, co! Stało się i już. Koniec, kiełb i płotka. Koniec i już!



Minęło kilka godzin, w ciągu których nie wyściubił  za drzwi biura nawet swojego okoniowatego nosa. Cały czas patrzył tępo w monitor i klikał myszką, nie kojarząc co robi. Gdyby go ktoś zapytał, co w tym czasie było na ekranie, nie potrafiłby udzielić żadnej sensownej odpowiedzi.

Z odrętwienia wyrwał go skrzek telefonu. Warczał jak głupi. Odebrał.

Dyżurny podoficer informował go, że w pobliżu stawu, tuż za parkiem miejskim, znaleziono ciało mężczyzny.



Zbiegł na dół. Przed budynkiem, w samochodzie, czekała na niego, już kompletna, ekipa śledcza. Zadryndolił sygnał dźwiękowy, zakołowały światła ostrzegawcze na dachu pojazdu. Ruszyli.

- Znów sprawnie poszło. Podsumował w myślach.

- Ciekawe, czy bez Szpulki też tak będzie? Nawet w takiej chwili nie mógł uwolnić się od tej jednej, natrętnej, przykrej myśli. Otaczała go zewsząd, dusiła, zamęczała.



Prokurator Dendrobena już była na miejscu. Krzątała się wokół denata.

- Witam, Panie Marku. Rzekła półgłosem, dostrzegając Nadkomisarza.

- Podejmujemy standardowe czynności.

W ostatnim czasie stosunki między nimi uległy radykalnej poprawie. Stały się naturalne, a nawet z odrobiną sympatii. Doszedł do wniosku, że w końcu doceniła jego fachowość. Tylko dlaczego tak nie lubiła Szpuleczki. Nie lubiła to mało powiedziane; wręcz nie znosiła,

nie tolerowała w swoim pobliżu. Najczęściej udawała, że jej

nie dostrzega. Pani Komisarz nie pozostawała jej dłużna.

Odpłacała się z nawiązką. Nie mógł pojąć zachowania obu pań.




Ciało mężczyzny w średnim wieku leżało na prawym boku, kilka metrów od brzegu stawu, w pobliżu płytkiej zatoczki, w miejscu tylko pozornie osłoniętym od wzroku spacerujących po parku. W pobliżu, na nieutwardzonym kawałku wąskiej drogi, okalającej zbiornik, stał zdezelowany samochód dostawczy. W jego brudnym wnętrzu znajdowała się stara, ocynkowana balia, leżały dwa kłęby lekkich, żyłkowych sieci i zielona powłoka, dość dużego pontonu, bez powietrza, choć gdzieniegdzie, jeszcze ze śladami wilgoci; bez wątpienia – narzędzia kłusownika. Uwagę komisarza przykuł mały, można by rzec maleńki, fragment materiału, w „kolorze” moro, zaczepiony na wkręcie, wystającym z progu naczepy pojazdu. Doświadczenie mówiło mu, że to może być jeden z ważnych dowodów w śledztwie. Na podmokłej drodze zauważył ślady jeszcze jednego samochodu, który nawracał kilka metrów od miejsca zdarzenia.

Wrócił do martwego delikwenta. Miał nosa z tym skrawkiem materiału. W kurtce, w którą była ubrana ofiara – już był pewien udziału osób trzecich – na pierwszy rzut oka, dostrzegł dziurę, w jednej z naszytych kieszeni, identycznego kształtu, jak ten fragment wiszący na wkręcie. Na nogach denat miał ciężkie gumowce, z głębokim protektorem. 
  Wzrok Zandera namolnie, nadal wracał do kurtki. Podświadomie coś go jeszcze niepokoiło; chyba bardziej jako wędkarza niż inspektora. W końcu zatrybił. Na sporej powierzchni torsu, na rękawach rzucały się w oczy podeschnięte, biało szare plamy:

- Toż to zaschnięty śluz leszcza! Zadowolony zrekapitulował.


Technik śledczy wyjął, z górnej kieszeni odzienia, etui z dokumentami; dowodem osobistym i rejestracyjnym o numerach identycznych, jak na tablicach stojącego pojazdu; a także plik banknotów.


Marek wydał polecenie dotyczące uzupełnienia dokumentacji fotograficznej, zabezpieczenia substancji zaschniętej na kurtce ofiary, uczynienia trwałych kopi protektorów opon brakującego samochodu, rozstawu jego kół, dwóch „odcisków” męskiego obuwia i wrócił na chwilę do „ładunku” będącego na samochodzie. Przyjrzał się oczkom sieci i górnej krawędzi balii. Na obu widać było wyraźne ślady tego samego śluzu, co na ubraniu faceta.


Wiedział już dostatecznie dużo, by postawić pierwsze tezy rozpoczętego dochodzenia lub śledztwa.

Tylko jeszcze jedno. Co było przyczyną śmierci kłusownika?

Poprosił o obrócenie ciała.

No, tak; na lewej skroni denata, powyżej oczodołu, widniała siniejąca plama. Można by założyć, że mogłaby być przyczyną zgonu. Innych podejrzanych śladów nie widział, ale ostatecznie niech się wypowiedzą specjaliści z zakładu medycyny sądowej; nie będzie ryzykował.


Podszedł do Dendrobeny.

- Pani prokurator, myślę, że całą sytuację upozorowano.

- Dlaczego Pan tak sądzi? Zapytała spokojnie, bez drwiny w głosie, raczej z ciekawością.

- Zabójcy lub pośrednio winni śmierci, śmiem twierdzić, kłusownika, starają się nas przekonać, że mężczyzna zmarł z przyczyn naturalnych, tu na miejscu zdarzenia. Niestety, zbyt wiele rzeczy przeczy takiej tezie.

Wymienię kilka. Oto one.

- Primo!

- Samochód denata zaparkowany jest zgodnie z kierunkiem, z którego nadjechał i do tego na zakończeniu drogi dojazdowej, a więc nieprzygotowany do szybkiego odjazdu. Na złodzieju czapka gore, nawet wtedy, kiedy nie musi, tym samym myśli on zawsze wyprzedzająco. Gdyby sam nim przyjechał, stałby obrócony o 180 stopni. Tuż za tym pojazdem, są ślady opon innego, prawdopodobnie osobowego, który nadjechał jako drugi, nawrócił, zahamował i odjechał. Obok kabiny dostawczego, w piachu, są ślady męskiego obuwia o płaskiej podeszwie. Identyczne znajdują się w miejscu zatrzymania się mniejszego samochodu. Śmiem twierdzić, że kierowca busa odjechał jako pasażer osobowego. Brak natomiast jakiegokolwiek, choćby częściowego odcisku charakterystycznego protektora gumowców, znajdujących się na nogach ofiary.

- Secundo!

- Skrzynie ładunkową wozu zastaliśmy otwartą, a w niej dowody świadczące o nielegalnej działalności ich właściciela. Gdyby sprawdzał teren, nie otwierałby „paki”. Jeśli brałby się już do pracy, szedłby nad brzeg już, na przykład, z pontonem. Czas to pieniądz, nieprawdaż?

Ważne. Nie ma śladu przenoszenia ryb z samochodu do samochodu, czyli tu już ich nie przywieziono. Zaś w kieszeni denata był plik pieniędzy. Być może ze sprzedaży wyników nielegalnego połowu.

- Tertio!

- Ofiara leżała na boku, w prostej pozycji, gumowym obuwiem w kierunku wody. Tak został ułożona. Gdyby upadała, nigdy by nie przyjęła tak symetrycznej, wyciągniętej pozycji. Z resztą, tu też nie ma śladów gumowego obuwia, a aż roi się od „odcisków” obcasów męskich półbutów. Denat został tu przyniesiony.

- Quarto!

- Zwłoki przywieziono na „pace” busa. Świadczy o tym fragment materiału zaczepiony na wkręcie wystającym z jego podłogi, a idealnie pasujący do dziury w kieszeni kurtki denata. Uszkodzili ją wyjmując ciało z samochodu.

- Quito!

- Ten stawik jest zbyt blisko parku, tym samym, zbyt blisko kręcących się ludzi. To nie miejsce „pracy” dla kłusownika.

- Ba, w tym zbiorniczku jest mało, ciekawej dla niego, ryby, a leszcza nie ma wcale. Jako wędkarz, wiem co mówię. Na ubraniu delikwenta, na drygach, na balii jest wiele plam zbudowanych z właśnie zasychającego śluzu leszcza. Myślę, że badania laboratoryjne wkrótce to potwierdzą. Dlatego myślę, że denat, nie tak dawno, kłusował na zalewie SebaTroll , wybrał dużo ryby tego gatunku i już zdążył jej się pozbyć. Wybrałem ten zalew, leżący nieopodal Rybołówek, gdyż w głębokich rowkach protektorów obuwia ofiary znajdują się cząsteczki mokrego torfu, a tylko tam, w najbliższej okolicy, z niego zbudowana jest prawie cała linia brzegowa.



Dendrobena patrzyła na niego z wyczuwalnym podziwem.

Po dłuższej chwili milczenia, spowodowanego głębokim namysłem, rzekła półgłosem:

- Gratuluje Panie Marku, jest Pan znakomity.

- Dziękuję, Pani Prokurator. Odrzekł, lekko zaskoczony słowami taaaakiej pochwały, z ust kobiety, która, jeszcze nie tak dawno, tylko go krytykowała i traktowała bardzo zimno.

- Czas nie tylko leczy rany, ale także zmienia stosunek ludzi do siebie – pomyślał.

- Trzeba być tylko cierpliwym, ale to już inna bajka…

Nie przyszło mu do głowy, że zmiana frontu Pani Prokurator mogła mieć inną przyczynę. Wszak, przecież jest kobietą.

Nie uszło to uwadze, oczywiście, innej kobiety.

W Szpulce zawrzało.

- Czekaj siudro, czekaj flądro, ja Ci pokażę. Oj, ja Ci jeszcze pokażę!


Oj, ja Ci jeszcze pokażę!

 

Minęło kilka dni. Ani porównawcze badania daktyloskopijne, ani próby odnalezienia innych, charakterystycznych w jakikolwiek sposób, śladów naprowadzających choćby na wskazówki kogo lub gdzie szukać, jak typować uczestników sytuacji zejścia kłusownika, a może jego zabójców, nie przyniosły pozytywnych rezultatów.

Ustalono tylko wielkość i rodzaj opon używanych przez pojazd osobowy, rozmiary butów mężczyzn, którzy przenosili zwłoki i na podstawie głębokości odciśniętych w ziemi śladów, metodą porównawczą, określono ich wagę na około osiemdziesiąt i dziewięćdziesiąt kilogramów. To bardzo niewiele. Zbyt mało by choć nadać śledztwu właściwy kierunek. Wciąż błądzono po omacku. Wizyta zespołu dochodzeniowego nad zalewem SebaTroll potwierdziła tylko tezę Zandera, że to tam właśnie kłusował denat, przed zdarzeniem będącym przedmiotem dochodzenia. Znaleziono miejsce, gdzie wyciągał „sprzęt” i ryby z pontonu, odciski protektorów jego gumowego obuwia i ślady opon busa. Fakty te, nie sprawiły zbytniej radości komisarzowi. Myślał prawidłowo, ale śledztwo ciągle kulało.

Wnerwił się na zakład medycy sądowej. Tyle dni, a oni milczą. Nie dają raportu o przyczynie zgonu delikwenta. Nie reagują na telefony z prośbą o pośpiech.

Po tygodniu nie wytrzymał. Pojechał do województwa. Dotarł do szefa zakładu. Miast dobrych informacji, dowiedział się tylko, że jest on kolegą Szpuleczki. Znają się bardzo dobrze. Nachalnie go wypytywał, co u niej słychać.

- A guzik! Na martwego śliza! To już szczyt! Maakaabraa!

Nic mu nie powiedział, że być może, lada moment, spotka się z nią znów, tu, w pracy, w Komendzie Wojewódzkiej. Zbył go ogólnikami.

- Niedoczekanie jego! Szpuleczki mu się zachciewa!


W sprawie dowiedział się tylko tyle, że śmierć kłusownika nastąpiła w wyniku uderzenia kością ciemieniową i policzkową o twardy, podłużny, o zaokrąglonej krawędzi, prawdopodobnie metalowy przedmiot…







Nadkomisarz Zander kończy śledztwo(cz.IV).



W poniedziałek siedział w pracy, nadęty, za biurkiem. Już pół Komendy plotkowało o jego złym humorze. Niektórzy nawet kpili, po cichu, za jego plecami. Bardziej domyślni prawie znali powody tego stanu rzeczy. Inni podejrzewali, że to kłopoty ze śledztwem tak go frustrują. 


   Usłyszał delikatne pukanie do drzwi jego pokoju.

- Proszę! Warknął. Ostatnio ciągle warczał.

Weszła pani Podkomisarz.

Patrzył na nią i milczał.

- Marku.

Zaczepiła go Szpuleczka.

- Czy nie przyszło Ci czasem do głowy, że – przecież – ten kłusownik musiał coś robić z tymi rybami. Ten biznes musiał mu się, po prostu, opłacać. Czyż nie tak?

- Oczywiście, masz rację. Zrekapitulował.

- Oczywiście, masz rację. Powtórzył bezwiednie.

- Rzeczywiście! Prawie krzyknął.

- To pomyśl, gdzie mógł je, tu w okolicy, upłynniać. Tym zdezelowanym busem, bez chłodni, nie mógł ich wozić daleko. Mnie przychodzi do głowy tylko jedno miejsce.

- Nie kończ, już wiem, restauracja pod „Bocznym Trokiem”? Zrekapitulował, z pytaniem w głosie.

- Tak jest, też tak myślę. Tylko u nich mógł znaleźć stały zbyt na swój nielegalny łup. Dokończyła.

- Pamiętam, w dniu śmierci denata, byliśmy w tej restauracji. Gdy czekałem na Ciebie, a także podczas naszej rozmowy, coś złego działo się na zapleczu. Słychać było podniesione, męskie głosy, a nawet, w pewnej chwili, spory rumor. Jak wychodziliśmy z lokalu, wszystko ucichło. Warto by ponownie odwiedzić tę knajpkę. Nie sądzisz?

- Co nie sądzisz, co nie sądzisz. Pomyślała, a głośno powiedziała:

- Oczywiście, idziemy.



Za bramą ogrodzenia, na bocznym parkingu, należącym do restauracji, dostrzegli SUV-a Raw 4. Spojrzeli na siebie i bez słowa komentarza podeszli do samochodu. Uważnie przyjrzeli się oponom. Podobny, albo nawet identyczny protektor do zabezpieczonego - skonstatowali. Lekki uśmiech zagościł na ich licach.

Uf, nareszcie coś mamy – oznaczał.

Szpuleczka sprawnie zanotowała numer rejestracyjny i katalogowy wozu.

Dość szybko ustalili, że właścicielem Toyoty jest kelner z „Bocznego Troka”.


O swych podejrzeniach poinformowali Dendrobenę. Z oporami, ale wyraziła zgodę na przesłuchanie młodego człowieka, właściciela restauracji i pozostałych jej pracowników, wydała nakaz przeszukania pomieszczeń i decyzję na ekspertyzę techniczną zgodności śladów pojazdu, zabezpieczonych na miejscu zdarzenia, ze śladami samochodu wskazanego przez policjantów.


Już pierwsze wyniki potwierdziły słuszność podejrzeń. Dowody wskazywały na kelnera.

Jednak Zander miał wątpliwości. Siedząc za biurkiem głośno dywagował:

- Szpulko! Jeśli zakładamy, że zdarzenie miało miejsce podczas naszej obecności w restauracji, to kelner nie może być głównym sprawcą, gdyż przebywał ciągle na sali konsumpcyjnej, ale trzeba go postraszyć. Być może, tym sposobem, ustalimy rzeczywisty przebieg zdarzenia.


   Przywołali go ponownie do pokoju przesłuchań.

- Chłopie! Porównaliśmy protektory twoich opon, rozstaw kół, odciski i rozmiar obuwia, które nosisz. Wszystko pasuje. Sprawdzamy Twoje alibi. Zapewne go nie masz; będziesz głównym podejrzanym. Zacznij mówić. To Ci pomoże.

- No, więc? Zakończył pytająco.

Kelner, przyparty do muru, zaczął śpiewać.

Właściciel lokalu i kłusownik pokłócili się na zapleczu lokalu, oczywiście, o pieniądze. Doszło do rękoczynów. Pchnięty „dostawca” uderzył głową o… rant chłodni, nomen omen, w której mroziły się dostarczone przez niego leszcze. Taki chichot losu!

Przerażony właściciel wymyślił sposób, jak umiejętnie pozbyć się zwłok. O pomoc poprosił młodego pracownika, a ten - skutecznie mu jej udzielił.



- Zgrany zespół! Podsumowała Szpuleczka.



Późnym wieczorem Zander „siedział” nad raportem. Niby wszystko, oczywiste, ale jakoś mu nie „szło”. Jego myśli krążyły w zupełnie innym kierunku. 


Łyknął zimnej herbaty. Zerknął w ciemne okno.

 Przypomniał sobie słowa starego profesora, wykładowcy z policyjnej uczelni:

- Koledzy jakże często wynikami śledztwa lub dochodzenia rządzi przypadek, jedna dobra myśl, jedno trafne skojarzenie!


Po latach docenił mądrość tej niby prostej maksymy.

Wciąż tylko zadawał sobie pytanie:

- Dlaczego to ona, Szpuleczka, ma te dobre myśli, skojarzenia? Dlaczego?

Był prawie zazdrosny, ale tylko prawie.

- Stanę na głowie, by jej nie oddać. Tu jest potrzebna! Tu i tylko tu! Nie w województwie!

- Mnie jest potrzebna! Mnie jest potrzebna! Mnie jest potrzebna!

Krzyczało coś w jego wnętrzu…., w jego głowie, sercu, trzewiach; wdzierało się w każdą cząsteczkę jego ciała.



- Oj, biedny Zanderku! Wpadłeś z kretesem! Tylko jeszcze o tym nie wiesz.





  




Zbieżność, podobieństwo nazwisk, imion i „ksywek” – oczywiście, jak zwykle - przypadkowa.












piątek, 3 października 2014

#Podróż w Krainę Łagodności








  Dokonując wpisu do zestawienia wędkarskich wizyt nad wodą, zerknąłem przypadkowo do Karty i nagle…olśnienie, a właściwie smętne odkrycie:
- Pięćdziesiąt lat minęło, „jak jeden dzień”.
Pięćdziesiąt lat mojego wędkowania, wędkowania z Kartą Wędkarską w „kieszeni”.
Tego bez dokumentów, pod opieką starszych kolegów, by jeszcze kilka lat doliczył.
Ot, okazja do sympatycznych, trochę sentymentalnych wspomnień, refleksji.
Z tej okazji…

Podróż w „krainę łagodności”.


  Śmignęły te lata bardzo szybko, jak mgnienie powieki, jak jedna kartka z kalendarza, jak jedna chwila, jak jedna …., ech!
Po drodze wyleczyłem się z filumenistyki, filatelistyki, modelarstwa lotniczego (mimo sukcesów sportowych) i jeszcze paru innych „miłości”. Z wędkarstwa nie byłem w stanie się wyleczyć.

Dlaczego wędkuję? Równie dobrze można by zapytać:
- Dlaczego oddycham, śpię, kocham, marzę?
Wędkuję, bo żyję, żyję, bo wędkuję.


Co stanowi o wartości wędkarza?
Myślę, że proste odpowiedzi, typu: doświadczenie, technika, sprzęt, znajomość łowisk, miejscówek, przynęt, zanęt, itp., cisną się same, ale ja chciałbym je trochę skomplikować i potraktować nieszablonowo.


Uprzejmość
Tolerancja
Szacunek
Humor
Wrażliwość
I zapewne Coś jeszcze…

Zaznaczam, że nie jest moim zamiarem wkładać, po raz kolejny, kija w mrowisko, lecz raczej podróż w „krainę (wzajemnej) łagodności”.


# Uprzejmość

Parokrotnie miałem okazję przebywać po kilka dni na łowisku wspólnie z pasjonatami współpracy z dużym karpiem (bardzo nie lubię określenia „karpiarze”). Był to czas zawsze spędzony mile, w dobrej atmosferze, choć nie ukrywam, że pierwsze chwile pobytu nie zawsze nastrajały mnie pozytywnie, co do dalszych godzin, dni wspólnego wędkowania „po sąsiedzku”. W tym miejscu musimy odpowiedzieć sobie na pytanie:
- Czy nie jest to zupełnie naturalne zachowanie każdego z nas, gdy czujemy się zagrożeni, po pojawieniu się w pobliżu naszej miejscówki, kolejnych wędkarzy?
Toż nasza wyobraźnia natychmiast dyktuje nam przykry obraz, czekających nas wydarzeń, często na podstawie wcześniej nabytych, niemiłych doświadczeń.
Jest to rodzaj wzajemnego uprzedzenia, które przecież nie musi sprawdzić się – tym razem - w praktyce i oby nie sprawdzało się jak najczęściej. Obdarzmy się, wzajemnie, odrobiną zaufania.


# Szacunek

Jak widzę butelki po „czystej przejrzystej”, puszki po „browarku”, torebki po zanęcie i nie tylko, kartony i plastiki po napojach, a nawet pudełeczka po robakach, to wtedy mnie „trafia”. Co? Nie napiszę, wszak nie o śmieci tu chodzi. Drażni mnie nie fakt spożycia (każdy organizuje swój czas nad wodą wedle własnych potrzeb i upodobań, byle nie ze szkodą i brakiem Szacunku dla sąsiadów), lecz to, że zmaterializowani świadkowie tych dokonań pozostają w miejscu, w którym do niczego już nie służą. Zaraz, zaraz, a moja gimnastyka przy sprzątaniu po fatalnych poprzednikach?
Przecież to znakomita rozgrzewka przed setkami koniecznych skłonów i przykucnięć, w trakcie frajdy wędkowania. Reklamówka lub worek do ręki, rękawiczki jednorazowe na obie i do „roboty”. To mój Szacunek dla Natury. A może do siebie samego?
A nie mówiłem? Wszystko zależy od nas, od naszego nastawienia, w danej chwili, do zaistniałego problemu, zdarzenia. Wstępujmy częściej do Naszej Krainy Łagodności, wzajemnej Łagodności.


# Tolerancja

Wielu Kolegów Wędkarzy uważa karpia za, niegodnego uwagi, przybłędę. Inni zżymają się nad karasiem. Następni gardzą jaziem, lecz przecież są wśród nas Tacy, którzy szczególnie „poświęcają się” tym gatunkom ichtiofauny. Kolejni wolą np. polowanie na szczupłego i mają do tego prawo. To ich wybór. Wędrówka po nadwodnych oczeretach ma, wszak, swój ogromny urok i dostarcza (moim zdaniem) równie dużo adrenaliny, jak „transport” z kilkudziesięciu metrów kilkunastokilogramowego karpia, jak współpraca z dwukilowym leszczem przy pomocy lekkiej, siedmiometrowej bolonki, uzbrojonej w żyłkę główną fi 0,14mm.
Emocje podobne, tylko ryby i sprzęt inne. A przecież o emocje, odrobinę adrenaliny, kontakt z przyrodą; ba, o przyjemność z wędkowania, przecież, chodzi.
Tolerujmy się; szanujmy swe wędkarskie wybory i „przywary”.

# Humor

Poprawia mi się, rewelacyjnie, już wieczorem, w przeddzień wyjazdu – wędkarskiej wyprawy. Trwa, w swej doskonałości, aż do ostatniej chwili powrotu z tejże. Czasem pojawia się nagle, niespodzianie podczas wędkarskich wspomnień-opowieści, przy smacznej „herbatce”. Czasem gwałtownie się psuje, gdy pogoda krzyżuje, skrupulatnie układane przez cały tydzień, sobotnie (weekendowe) plany. Ech, te nasze humory i humorki…
„Mokra” ta nasza ”robota”; oj, „mokra robota”. Tylko proszę, bez prowokujących skojarzeń!


# Wrażliwość

Nie możemy się wstydzić, naturalnie nam danej, wrażliwości. I tu muszę przyznać, że z biegiem lat mego stażu wędkarskiego, dostrzegam znaczną zmianę postaw wśród „braci” wędkarskiej. Idzie ku lepszemu, idzie ku dobremu. Zaczynamy doceniać rolę maty. Przestaje nasz śmieszyć pojemniczek z „zaprawką” w ręku „pogromcy” karpia (coraz częściej nie tylko karpia). Już pojmujemy rolę miękkich, długich, segmentowych „rękawów”, miast krótkich, ciasnych, małych sadzyków; tu nie wspomnę o metalowych pudełkach i siatkach, a doskonale pamiętam takowe. Nareszcie „zapominamy” o „zasadzie”:
- Co na haczyku, to w „pojemniku” i na patelni.
Ba, już coraz rzadziej rzucamy rybą o lustro zbiornika czy rzeki, a miast tego „super manewru”, pochylamy się nisko i „wkładamy” delikatnie, dostojnie rybkę do wody.
- No, co? Czyż nieprawdę opisuję?
Oj, (chyba) niektórzy Koledzy mają wątpliwości! Spokojnie…
Oczywiście, ogromną rolę w naszej mentalności i systemie zachowań odegrała praca edukacyjna i (powiedzmy, że trochę) kontrolna (tak lepiej brzmi) zapaleńców naszego hobby (niski, pełen szacunku, ukłon dla Kolegów), ale także ten nasz, pleniący się namolnie( :):) ), „nieszczęsny” Internet i inne media informacji ogólnospołecznej.
Tak, czy siak – jesteśmy wrażliwsi i już!
A do tego wszystkiego:
- Mamy jeszcze dar dostrzegania (lub postrzegania) piękna Natury.
Faktem jest, że (niestety) wciąż dość topornie „idzie” nam nauka poszanowania Jej na Jej warunkach. Wciąż „wcinamy” się ze swoimi, wrednymi pomysłami na jej przebudowę i „udoskonalanie”. Nad naszą wodą skutki tej „agresji” dostrzegamy na co dzień.

I zapewne Coś jeszcze…
Radość życia haustami nad wodą połykamy.



 O wartości wędkarza nie stanowi:

# Metoda…

W mojej ponad pięćdziesięcioletniej „karierze” wędkarskiej posmakowałem prawie wszystkich metod. Z różny nasileniem, w różnych latach. Od spławika, poprzez „muchę”, żywca, martwą rybkę, spinning, grunt pod różną postacią, tyczkę, współczesnego bata, itp.. Każdą z tych metod byłem zauroczony przez kilka kolejnych lat. Nie próbowałem bocznego troka (właśnie się przymierzam) i trollingu (tego nie popróbuję; dlaczego nie? – Bo nie i już. Pełny szacunek dla jego zwolenników).
W tym czasie Sąsiad tkwił, przez wszystkie te lata, przy kiju… z żyłką wiązaną do czubka.

# Rodzaj wody…

Wędkarstwa uczyłem się nad bogatą (w owym czasie) w ichtiofaunę Kamienną. Wraz z biegiem lat zaliczyłem wiele różnorakich zbiorników i rzek; od najmniejszych, po te największe w naszym Kraju (oprócz Odry, nad którą obecność nie była mi jeszcze dana, a szkoda, wielka szkoda). Moje wędkarskie marzenia błądziły wciąż wokół nowych „łowisk”. Około trzydziestu lat, szerokim łukiem, omijałem moją macierzystą rzekę. Tylko dalekie wyprawy sprawiały mi radość, aż tu, pod namową Kolegi „przybłędy” do mojego miasta, zawędrowałem ponownie, przed trzema laty, nad starą, dobrą, Moją Rzekę. Ponownie odkryłem jej urodę. Tak też bywa. Życie wędkarza też, czasem, kołem się toczy.
W tym czasie Sąsiad odwiedzał, wciąż te same, niezmienne, acz z Nim razem (choć znacznie wolniej) starzejące się, trzy miejscówki.
Rzecz nie w rodzaju wody, lecz w naszym stosunku do jej wartości i sposobie jej postrzegania przez naszą skromną osobę.

# Sprzęt i „osprzęt”…

W ciągu tych lat moje cztery litery zaliczyły ciężko zdobyczne pudełko po farbie (czy marmoladzie), składany, maleńki stołeczek z jedną, metalową zapinką, fotelik turystyczny, kompletne stanowisko wędkarskie, z szufladami i osprzętem, różnego typu składane krzesełka, fotel karpiowy z podnóżkiem, pudła, pudełka, pudełeczka i coś tam jeszcze (kije, maszynki, żyłki, linki, haki, blachy, itp.).
W tym czasie mój sąsiad „zza płotu” (oczywiście - w przenośni) kilkanaście razy odświeżył swoje wiadro z pokrywką przy pomocy olejnej farby. A, przepraszam, dołożył gąbkową poduszkę.
I co z tego wynika? No, co? Jeśli cokolwiek, to tylko to, że moim „literom” było wygodniej.


Puenta!

Ryby, przez te lata, brały nam jednako – ze zmiennym, nie od nas zależnym, szczęściem.
Natura bywa, choć trochę, sprawiedliwa.
Swoją drogą – pełny szacunek dla „sąsiada” i jego pudełka.

Wszyscy jesteśmy jednacy.

Tylko „humory” mamy różne. No dobrze, plus różne, drobne odchylenia od „normy”, ale pokażcie mi definicję tej najlepszej normy. Ja takowej nie znam i bardzo z tego powodu się cieszę.
I wszystko jest w najlepszym porządku, jeśli każdorazowy wędkarski, kolejny „zakręt” (w wielorakim tego słowa znaczeniu) zaspokaja naszą wrodzoną ciekawość, pozwala odkrywać nowe elementy wielkiego hobby, dostarcza nam radosnych, pozytywnych emocji, to „zabrany”, przeżyty czas (nasz jeden, jedyny czas, czas nie do odzyskania, czas, który się nie cofnie i nie zawróci) czyni się miłym w teraźniejszości i wspomnieniach.

Mniej pogardy dla wędkujących inaczej, więcej wzajemnego szacunku!
Wstępujmy częściej do Naszej Krainy Łagodności,



  Wędkarstwo to stan i rodzaj umiejętności – równocześnie.

  Stan szczególnego zaangażowania emocjonalnego, zahartowanego w różnych warunkach pogody, otoczenia, przyrody, atmosfery towarzyskiej i nie tylko!
Stan stałej gotowości do współpracy z ichtiofauną, ba, z naturą.
Stan wiecznego, psychicznego zakręcenia, trwającego od świtu do rana dnia następnego.
- Czyż nie?
Umiejętność bezkolizyjnego znikania z domu, nawet w sytuacjach pozornie ekstremalnych.
Umiejętność snucia nici – prawie realnych - opowieści, wtedy, kiedy wypada i trzeba, ale nie tylko, również wtedy, gdy tylko my mamy na nie ochotę.
- Ech, ta nasza wędkarska przywara, a może, właśnie, szczególna umiejętność?
Umiejętność „zanurzania” myśli w głębinie wody, w poszukiwaniu (przy pomocy naszej bezkresnej wyobraźni) najlepszych….”malunków” naszego hobby.
Umiejętność czuwania w nocy, gdy prawie wszyscy śpią, a nam czuwać nikt nie każe.
Umiejętność „gonienia przed siebie” kilkuset kilometrów, bo tam tylko i tylko tam będą te wspaniałe, te najlepsze, te naj… Jeszcze jak będą „brały”. Tylko tam…
Umiejętność ciągłego oczekiwania:
- To właśnie dziś, już za parę godzin, już za chwilę…może teraz…
- No cóż, następnym razem, za tydzień, to już na pewno ta rekordowa, ta „złota”, ta na medal…
Umiejętność życia nadzieją.
I wreszcie…
Umiejętność godzenia się z przegraną.
Zaraz, zaraz…
- Czy ktoś z Nas czuł się kiedyś, choć raz, przegranym?




- Do diabła, przecież pierwszy raz na rybach byłem wczoraj!
- Wczoraj?
- Wczoraj! Jasne? Wczoooraj!

Tylko ból w kolanach, na nocnej zasiadce, jakiś nowy, intensywny, nieustający.
Przyjdzie się do niego przyzwyczaić. Tylko dlaczego?