niedziela, 24 maja 2015

#Próba "pierwszej nocy"...

O zmroku. Tuż przed deszczem...


Kolejny weekend, nie wiem, który już z rzędu, gdy pogoda znów zaczyna się chwiać, jak na zawołanie. To denerwujące, stresujące „zawołanie”.
Wraz z chwiejącą się pogodą, chwieje się moja pewność, czy powinienem spędzić go nad wodą, czy w domowych pieleszach.
Dusza wyrywa się nad wodę, ale rozum przypomina, że mam już swój wiek i winienem zwracać uwagę na warunki atmosferyczne, w szczególności na zimno i deszcz. Bo moje wędkowanie, to koniecznie także cała nocka, a jak wszem wędkarzom wiadomo, ta nad ranem bywa złośliwie mokra i zimna.

Tym sposobem przechlapałem długi, majowy weekend nad Soliną i już kilka kolejnych, bo ciągle coś było nie tak.

Mądrzy ludzie od pogody znów zapowiadają zmienne warunki atmosferyczne i znów sieją we mnie wątpliwości:
- Jechać, nie jechać, jechać nie jechać?
- Jechać!
- Nie, nie jechać!
- Może jednak jechać?
- Co ci szkodzi. Jechać!
- Przełam te zbyt długie dywagacje i wahania.
- Wszak już maj dobiega końca!
- Dobrze, jadę.

Jeszcze tylko telefon do Heńka. Niech się szykuje.

Kanapeczki. Termosik. W nim herbatka z cytrynką.
Dwa polary… i coś jeszcze.
Sprzęt do wozu… i w drogę.
A, a! Jeszcze trochę drewna na ognisko!

Siedemnasta zero, zero! Heniek na pokładzie!

W rzece, oczywiście, duża woda, ale stosunkowo czysta.
Dobre i to.





Ciemne chmury wiszą nam nad głowami, ale cicho, bezwietrznie.
Jest nadzieja. Może się uda.

Mały rekonesans po brzegu.


Nasze ulubione stanowisko przykryte zbyt szybkim nurtem. Nawet ciężkie koszyki nie pomogą. Musimy znaleźć coś ciekawszego, spokojniejszego. Najlepiej w strefie środkowej koryta lub wzdłuż naszego brzegu.




Nie jest to takie proste. Zaliczamy trochę metrów, ale w końcu:
- Jest. Jest to, czego nam potrzeba. No, może nie do końca. Z braku laku dobry i spokojny, choć trochę zbyt rozległy, warkocz. Za to, na kilkunastu metrach, dostatecznie głęboki.


Wracam po samochód. Kotwiczę i prędziuchno – rozładunek i „układanie” stanowiska, pamiętając o nocnych jego zadaniach.
Jak zwykle! Jest tego trochę!

Przynęta na haki, zanęta w koszykach, kontrola drgających lajtów i „pokarm” w wodzie.
A! Jeszcze ze trzy kule. Tak na wszelki wypadek. Może pomogą.




Spokojnie coś przygina końcówki. Nie mam wątpliwości, płynące tuż przy dnie wodne chabredzie, trawy i jeszcze jakieś tam badziewia. Ot! Co!

Nagle, ni stąd, ni zowąd, energiczne, płynne, płynniusie szarpnięcie.
Nie do wiary! Już jest branie i to jakie branie!
Lekko zacinam.
Siedzi!
Sam sobie nie wierzę!
- Heniek! Podbierak! Mówię, o dziwo, spokojnym tonem.
Heniek poradził.
Kręcę ostrożnie, z małymi przerwami.
No! Co? Jak Wam się wydaje?
Oczywiście. Nie mogło być nic innego – leszcz, ładny leszcz.

Wyhaczam go ostrożnie i w duszy myślę:
- Do diabła! Byle to nie był pierwszy i ostatni, równocześnie, w dniu dzisiejszym. Głośno tego nie powiem, choć język mnie świerzbi.
Może lepiej nie zapeszać głośną artykulacją takich myśli?




Jest puknięcie na drugiej. Nieskuteczne. Szkoda.

Zaczyna padać.
- Masz babo placek!
Już nie pada. Leje!
Pod parasolem, jak w walcu! W walcu ze strumieni wody!
Znów im, tym niedobrym meteorologom, się spełniło!




Przeszło. Super. Jeszcze powędkujemy.
Ósma. Dziewiąta. Dwudziesta druga. Dwudziesta trzecia. Cisza. Cisza. Cisza.
Za to, jaka cisza! Taka bezwzględna! Całkowita! Zmaksymalizowana!
Drgające lajty pełnią wartę pod pałacem angielskiej królowej; w starym stylu. Sztywne. Drgające z nazwy, ani drgną.

Znów posiąpiło.

Heniek „zwinął” podbierak.
Komentuje pod nosem:
- Jak pojawił się, tak szybko, ten leszcz, to sobie pomyślałem, że to może być pierwszy i ostatni. Głośno tego nie powiedziałem, żeby nie zapeszyć.
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu…

Przestało.
Jest uderzenie. Znów płynne. Szybciutkie. Raczej energiczne.
Zacinam z lekkim opóźnieniem. Nie liczyłem na nie. Ot, zaskoczenie.
Jeeest! Opór przedni. Pięknie pracuje.

Heniek rozłożył podbierak.

- Czy to też leszcz?
- Chyba tak. Musi być z tej górnej półki.
Jest z górnej półki; ponad pięćdziesiąt.


W dłoniach Henia


Siąpi.
Pada.
Leje.
Leje, to mało powiedziane, za…
Nadstaje.
Zwijamy majdan.

Drewno pozostało w bagażniku. Przyda się następnym razem.

Znów kolejne strugi z nieba.
- Nie to górskie strumienie!
Wycieraczki pracują na trzecim biegu.

Do następnego weekendu. Oby w lepszej „Aurze”.