środa, 24 czerwca 2015

#Natura moc swą pokazała




Wracam do domu po całodniowym staniu w korkach. To polska rzeczywistość w dużych aglomeracjach miejskich. Ktoś może rzec:
- Od tego jest komunikacja miejska.
To nie do końca prawda. Są sytuacje, w których tylko własne cztery kółka gwarantują możliwość realizacji, we właściwym czasie, wszystkich, zaplanowanych spraw.
Rzecz w tym, że jestem zmęczony, a przede mną jeszcze 160 kilometrów jazdy.
Marzą mi się piękne krajobrazy, a tu, jak na złość, leje jak z cebra.
Wręcz ciemno, mimo, że to dopiero wczesne godziny wieczorne i noc ma być jedną z najkrótszych.
Wycieraczki zamiatają strumienie wody.

Deszcz pada „gruby” i rzęsisty.
Miałem nadzieję, że zaplanowane, po drodze, przerwy, wykorzystam by uczynić kilka fajnych fotek. Nawet miejsca miałem upatrzone.
Nic z tego. W taką pogodę nic mnie nie wygoni z kabiny samochodu.
No, chyba, że wyższa konieczność zepchnie mnie na stację benzynową,
 ale tej nie planuję. :) 
Tym samym:
- Jadę, jadę, jadę…
W radiu grają stare dobre przeboje. Choć tyle miłego.
Żal zaplanowanych fotek.
Oj, żal. Przyjdzie na nie poczekać do następnego wyjazdu.

Kończy się droga szybkiego ruchu. Zaczynają się zakręty, zakręciki, dołki i dołeczki.

Trochę fal Dunaju, na przemian z nowymi kawałkami asfaltu. Tu sto, tam pięćset metrów, tam znów kilka kilometrów. Wygląda to tak, jakby resztki zapasów z innej, dużej inwestycji tu „wylewano”. Oczywiście, mam świadomość, że to „planowa” polityka gmin, powiatów i województwa; przecież drogi mają różnych właścicieli-zarządców, itp., itd.

Rzecz, wszak, nie o tym.

Nagle z prawej strony, tuż „na skraju” horyzontu, pojawił się pas dziwnie jasny.

To promienie słońca znalazły lukę, by przedrzeć się przez gęstą powłokę ciemnych, ciężkich chmur.

- A może chmury nie chciały chować się za jego graniczną linię?
Tak, czy tak, skutek stał się niesamowitym.

A chmurzyska nagle stały się brązowe, jak gorzka czekolada!

Trawy, zboże i całe „przyziemie” złotem się „obsypało”.

Chciałem, to mam cudności „obrazy”.
 Nawet panie lasu, sosny, pnie swe ozłociły.

Cuda, cuda, cuda wszechmocna natura uczyniła.


A jeszcze, w prezencie, dwie tęcze ogromne, nade mną rozpięła.

Prowadziły mnie one, „siostrzyce” nieodgadnione, ostatnie kilkadziesiąt kilometrów, aż pod drzwi mego domu. 
Kręciły się wraz ze mną. Ja prosto, one też. Ja w prawo, one również.
Ja w lewo, czemu nie, one w lewo.
Piękne to było.
Przebudziłem się, uraczony pięknem kreślonych obrazów, aż tak, że - z odrobiną żalu w sercu – żegnałem się z nimi, wchodząc w me rodzinne, ulubione „cztery ściany”.

Natura potrafi…















poniedziałek, 8 czerwca 2015

#Noc nad stawem...




Ciepło, słonecznie, prawie bezwietrznie – znakomicie.
Dróżnik nacisnął guzik i zapory, strzegące przejazdu kolejowego, płynnie poszły w górę.

Wolniutko ruszamy przed siebie, nad stawik.

Stawik pełen uroku, ale czy pełen ryb, to się dopiero okaże.
 
Słońce chyli się ku zachodowi, lecz dalej mocno doświetla taflę wody; taflę usianą liśćmi nenufarów i pękatymi, acz już stulonymi, ich kwiatami.
Przez głowę przebiega mi myśl:
- Tyle lat przyglądam się tym kwiatom, podziwiam ich urodę, a nigdy nie zwróciłem uwagi na to, że zwijają swe kwiecie wieczorową porą. Ot, co!
„Ruszyła” lekka bryza. Będzie się z nami drażnić, będzie nam dokuczać:
Kto silniejszy?
Kto sprytniejszy?
Będzie znosić spławik, będzie ściągać żyłkę, będzie szarpać „uprzężą”.
Będzie plątać wszystko ze wszystkim. Trawę z żyłką, żyłkę z liśćmi, spławik z przyponem, przypon z łodygą…
Trzeba uzbroić się w cierpliwość, wykorzystać zdobyte doświadczenie i stawić jej czoło dobrą techniką rzutów, budową zestawu.
Dajemy radę, choć nie bez kłopotów.
Nie zmienia to faktu, że rybki odmawiają współpracy. Śpią za dnia.
- No, dobrze. Za „wieczora”.
Niezbyt mnie to boli. Natura „karmi” nas, w tym czasie tym, co ma najdoskonalszego – swą urodą, przyrodą i promieniami słońca pisaną.
Jest czym oczy i duszę upajać.
O! Jest czym!
Ściemniło się.
Umilkły ptaki.
Po krótkim antrakcie, zmieniła się orkiestra.
To żaby zaczęły swój koncert.
Z minuty na minutę przybywało orkiestrantów.
Powstał z tego niezły zespół, a właściwie kilka zespołów, rozrzuconych po całej okolicy.
Należałoby zadać sobie pytanie:
- Gdzie jest dyrygent?
Bo zespoły umiejętnie „współgrały” ze sobą, a więc, mając na uwadze, tylko ludzkie doświadczenia, taka współpraca, bez dowódcy, wydawać by się mogła prawie niemożliwa.  A jednak…
I nawet czuć w niej było emocje.
- A może nawet jakoweś uczucia. Kto to wie…
Tylko ryby ciągle wypoczywały. Przedłużały sobie, w nieskończoność, sjestę.
Dopiero punktualnie, o godzinie dwudziestej drugiej, coś energicznie zaatakowało przynętę.
Ale jak energicznie! Wręcz szatańsko!
Nim zdążyłem się zorientować, wędzisko spadło ze stanowiska. Wylądowało na ziemi i zaczęło szybko zmierzać w kierunku otwartej wody.
Już było tuż, tuż przed zsunięciem się do jej wnętrza, gdy nagle kołowrotek zawadził o wystające z niej pręty starych, zeszłorocznych trzcin.
I to mnie uratowało. Zdążyłem go dopaść i unieść ku górze.
O dziwo! Ryba pozostała na haczyku!
- Co to musi być za sztuka - pomyślałem.
Zacząłem zwijać żyłkę i, ze zdziwieniem, zauważyłem, że opór jest spory, ale nie aż tak wielki, jak się mogłem spodziewać.
Dalej wszystko było już proste.
Leszcz, taki ponad pięćdziesiąt centymetrów, wylądował w podbieraku.
Przyniósł nadzieję, że może, może już za chwilę…
No, może za dwie chwile…
No, niech będzie, za trzy chwile…
No, dobrze, za godzinę…
Za półtorej…

Dopiero nad ranem…
Kilka puknięć- stuknięć i…
Jeszcze jeden leszczyk.
Tylko Przyjaciel Pana Twardowskiego towarzyszył nam całą noc, śmiejąc się pełną buźką, z naszej bezradności, czyniąc wokół półcień i topiąc swój wizerunek w lustrze wody.
Delikatna, ciepła bryza łagodziła poczucie wędkarskiego zawodu.
Reasumując:
- Noc była znakomita, pełna uroku i wdzięku, niezbyt, tym razem, Czarnej Damy.

Odstępstwa od norm językowych zamierzone i celowo uczynione.