Ciepło, słonecznie, prawie bezwietrznie – znakomicie.
Dróżnik nacisnął guzik i zapory, strzegące przejazdu
kolejowego, płynnie poszły w górę.
Wolniutko ruszamy przed siebie, nad stawik.
Stawik pełen
uroku, ale czy pełen ryb, to się dopiero okaże.
Słońce chyli się ku zachodowi, lecz dalej mocno doświetla
taflę wody; taflę usianą liśćmi nenufarów i pękatymi, acz już stulonymi, ich
kwiatami.
Przez głowę przebiega mi myśl:
- Tyle lat przyglądam się tym kwiatom, podziwiam ich
urodę, a nigdy nie zwróciłem uwagi na to, że zwijają swe kwiecie wieczorową
porą. Ot, co!
„Ruszyła” lekka bryza. Będzie się z nami drażnić, będzie
nam dokuczać:
Kto silniejszy?
Kto sprytniejszy?
Będzie znosić spławik, będzie ściągać żyłkę, będzie
szarpać „uprzężą”.
Będzie plątać wszystko ze wszystkim. Trawę z żyłką, żyłkę
z liśćmi, spławik z przyponem, przypon z łodygą…
Trzeba uzbroić się w cierpliwość, wykorzystać zdobyte
doświadczenie i stawić jej czoło dobrą techniką rzutów, budową zestawu.
Dajemy radę, choć nie bez kłopotów.
Nie zmienia to faktu, że rybki odmawiają współpracy. Śpią
za dnia.
- No, dobrze. Za „wieczora”.
Niezbyt mnie to boli. Natura „karmi” nas, w tym czasie tym,
co ma najdoskonalszego – swą urodą, przyrodą i promieniami słońca pisaną.
Jest czym oczy i duszę upajać.
O! Jest czym!
Ściemniło się.
Umilkły ptaki.
Po krótkim antrakcie, zmieniła się orkiestra.
To żaby zaczęły swój koncert.
Z minuty na minutę przybywało orkiestrantów.
Powstał z tego niezły zespół, a właściwie kilka zespołów,
rozrzuconych po całej okolicy.
Należałoby zadać sobie pytanie:
- Gdzie jest dyrygent?
Bo zespoły umiejętnie „współgrały” ze sobą, a więc, mając
na uwadze, tylko ludzkie doświadczenia, taka współpraca, bez dowódcy, wydawać
by się mogła prawie niemożliwa. A
jednak…
I nawet czuć w niej było emocje.
- A może nawet jakoweś uczucia. Kto to wie…
Tylko ryby ciągle wypoczywały. Przedłużały sobie, w
nieskończoność, sjestę.
Dopiero punktualnie, o godzinie dwudziestej drugiej, coś
energicznie zaatakowało przynętę.
Ale jak energicznie! Wręcz szatańsko!
Nim zdążyłem się zorientować, wędzisko spadło ze
stanowiska. Wylądowało na ziemi i zaczęło szybko zmierzać w kierunku otwartej
wody.
Już było tuż, tuż przed zsunięciem się do jej wnętrza,
gdy nagle kołowrotek zawadził o wystające z niej pręty starych, zeszłorocznych
trzcin.
I to mnie uratowało. Zdążyłem go dopaść i unieść ku
górze.
O dziwo! Ryba pozostała na haczyku!
- Co to musi być za sztuka - pomyślałem.
Zacząłem zwijać żyłkę i, ze zdziwieniem, zauważyłem, że
opór jest spory, ale nie aż tak wielki, jak się mogłem spodziewać.
Dalej wszystko było już proste.
Leszcz, taki ponad pięćdziesiąt centymetrów, wylądował w
podbieraku.
Przyniósł nadzieję, że może, może już za chwilę…
No, może za dwie chwile…
No, niech będzie, za trzy chwile…
No, dobrze, za godzinę…
Za półtorej…
Dopiero nad ranem…
Kilka puknięć- stuknięć i…
Jeszcze jeden leszczyk.
Tylko Przyjaciel Pana Twardowskiego towarzyszył nam całą
noc, śmiejąc się pełną buźką, z naszej bezradności, czyniąc wokół półcień i
topiąc swój wizerunek w lustrze wody.
Delikatna, ciepła bryza łagodziła poczucie wędkarskiego
zawodu.
Reasumując:
- Noc była znakomita, pełna uroku i wdzięku, niezbyt,
tym razem, Czarnej Damy.
Odstępstwa od norm językowych zamierzone i celowo uczynione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz