niedziela, 9 listopada 2014

W #wędkarstwie nie ma #reguł ...


          
  Trzy, kolejne, sobotnie, nocne, wędkarskie „wyprawy”. Na przełomie czerwca i lipca. Niby podobne, 
a jakże różne, potwierdzające regułę, że w wędkarstwie… nie ma reguł.

  #Noc spokojna, ale poranek…


    Duszno. Otwarty szyberdach i uchylone okna, w mojej terenówce, to za mało.
Rezygnuję z wyprawy nad Wisłę, ale do Chańczy jakoś się doczłapię.
- Chłopie, o siedemnastej, w sobotę, chciałeś znaleźć wolną miejscówkę na Chańczy? Chyba żartujesz?
Głęboko, na końcówce leśnej drogi, dogaduje się z młodym małżeństwem ze Staszowa, że około dwudziestej zmykają do domu. Dobra nasza, nocka będzie moja.
Temperatura ciągle wysoka, ponad dwadzieścia pięć stopni. Powietrze stygnie bardzo powoli. Dwa feederki w wodzie. Na przynętę wiązki kolorowych białych. Spokój, nawet odrobiny wiatru. Sucho i jak na tę porę dnia, jasno. Prawie się nie ściemnia.


   Zapada, raczej, półmrok. Ciśnienie, od dwóch dni,stabilne. Wymarzona pogoda dla „nocnego” wędkarza. Tylko rybki nie biorą. Ani u mnie, ani na sąsiednich stanowiskach. Około 24. zamilkły nawet odległe „dzwonki”. Tylko mała watra trzeszczy uroczo, tuż za moimi plecami.


   Wystarczy by odstraszyć, leniwe tej nocy, komary. Nikt już nie zmienia przynęty. Okoliczne towarzystwo łapie drzemkę.
Świta. Pięknie świta.


   Ot, są pierwsze uderzenia.
- Jednak o poranku!
Tak też bywa. Noc martwa, a „poranek nasz panek”, jak mawia mój kolega.
Uderzenia są silne. Jednostajne. Nie wymagają ręcznych poprawek. Leszcze „zacinają się” same. Odnajdują przynętę w kilkuminutowych „odstępach”. Nie jest źle.



      Po półtorej godzinie zapada, niestety, całkowita cisza.
Tylko słońce pięknie naświetla taflę wody i nabłyszcza wynurzoną roślinność.
Jest sympatycznie, przyjemnie. Cieplutko.
Zmieniam sprzęt. „Rozwijam” matcha. Kilka rzutów na odległość około trzydziestu kilku metrów. Za czwartym razem gwałtowne pobicie, podczas opadania przynęty.
Rybka pięknie pracuje.
- Jak ja ją naprowadzę w kanał między przybrzeżną roślinnością?
Musi mi się udać.
Jest ładny leszcz.

   Niestety, ostatni tego dnia. Nie pomogły korekty gruntu, kolejne kule zanęty, powrót do drgających szczytówek. Ichtiofauna postanowiła, że będzie się opalać, a nie żerować.

   #Noc niesamowita.

    Znów cieplutko. Ciśnienie lekko spada. Drobne, rzadkie cumulusy, tuż przed zachodem słońca, zmieniają swój kształt; a tak naprawdę, to znikają powoli, na tle czystego, ciemniejącego nieba. Tylko na różowiejącym horyzoncie, jakby lekko czerniały i zaczepiały o tarczę tej „topiącej się” gwiazdy. Będzie dobra, bezdeszczowa noc. Tuż przed godziną dwudziestą drugą uzbrajam mój „sprzęt” i „organizuję” miejscówkę. Moja Kamienna jest cicha i spokojna, choć stan wody jest jeszcze lekko podniesiony i czuć, że tam głębiej, pod powierzchnią, już nie jest tak „grzecznie”.

    Ledwie piętnastogramowy koszyk, napełniony „lekką” przynętą, wylądował w wodzie, myślę, że jeszcze nie sięgnął dna, a już zagrała szczytówka.
- Przecież „feedera” jeszcze mam w ręku; przecież jeszcze nie napiąłem żyłki, przecież…
-A czy to ważne?
Lekko zacinam. Po prawdzie, to zakręcam. Parę obrotów.
- Nie do wiary! Coś „siedzi”!
Spokojnie ściągam. Trochę „skacze”, ale tam, w wodzie. Trochę w bok zmyka. Wraca. Już „spokojny”. Będzie leszcz.
- Bez pudła. Leszczyk 31cm.
- Wracaj do wody. Tylko mi nie płosz kolegów!
Ściemnia się coraz bardziej, coraz szybciej.
Tym razem udało mi się „zanurzyć” oba kije; ba, zdołałem założyć świetliki.
Na drugim buja się trochę cięższy koszyk, bo aż 25.gram, ale „leży” w nurcie.
Precyzyjnie, to „grzecznie” obraca się w nurcie, zbliżając się do środkowej strefy koryta.
- No i dobrze. Niech mu będzie!
Wciąż cieplutko. Wieczornej wilgoci ani śladu.
- Oby tak dalej!
Latarka na czapkę. Próbuję skorzystać z fotela...
- A już, chciałbyś. Do pracy!
Szczytówki tańczą, równocześnie.
- O, jo, joj! Co robić?
- Spokojnie, spokojnie…
- Tą drugą to już strasznie trzepie!
Od niej zaczynamy.
- Jest.
- Nie mogło być inaczej, wszak sam się zaciął.
Niezła sztuka. Konieczny podbierak. Kończymy współpracę z wędziskiem w lewej ręce, a podbierakiem z rybą w prawej. Ten szczegół będzie ważny pod koniec opowieści.
W międzyczasie drugi feederek „zaliczył glebę”.
- Chyba po sprawie.
- O nie, nie. Dalej tańczy.
Do pracy! Też jest mój.

   Ciekawie się zapowiada. Wbrew moim zwyczajom, zmieniam całe wiązki białych-kolorowych, gdyż wydają mi się bardzo zmęczone. Napełniam koszyki i „do wody”. Lekko napinam.
Do krzesła…dwa kroki.
- Wracaj, do pracy! Jeden kij już „leży”.
Nie muszę zacinać. Następny leszcz mnie wyręczył. Kij do lewej, podbierak do prawej!

   Uzupełniam zanętę w koszyku, a tu znów na drugiej „potrójny skoczek” – raz, drugi, trzeci… Zacinam i….pudło.
- Poważnie pudło?
- Pudło.
Mówi się trudno. Nie pierwszy i nie ostatni to raz. Pudło też być musi. Prawda?
Chwila spokoju. Może z pięć minut i tańczymy od nowa. I to jak tańczymy.
Do godziny 01,30 ponad dwadzieścia „puknięć” zakończonych sukcesem.
Wszystkie „sztuki” jakby z jednego „wylęgu”. Od trzydziestu paru, pod czterdzieści centymetrów.

   Już mi się trochę znudziło. Chciałbym chociaż coś pod pięćdziesiąt. Centymetrów oczywiście.
- Dobre sobie. Znudziło mu się!
Postanawiam „zwiększyć” przynętę. Zakładam średniego czerwonego i dwa białe. Chwilowo tylko na jednego kijka. Potem się zobaczy.
Ot, jest przerwa, ale tylko na tego z kanapką.
Po pewnym czasie (ok. 15. minut) szczytówka drgnęła. Dokładnie tak, drgnęła. Powolna poprawka. Też spokojna, ale z lekkim, płynnym „uciągiem”. Lekkie zacięcie i ….
- O, o, zaczyna być ciekawie! Ładny opór. Odjazd, po przekątnej, w prawo. Cofka w lewo. Zaczynam żałować, że przepon tylko 0,12..
- A główna?
- 0,14., nie ma obawy.
Zaczyna się męczyć, ale trochę to trwa. Dobrze, że podbierak po prawej; dobrze ułożony. Drugi Fedder za podbierakiem.
Kątem oka dostrzegam ruch szczytówki także na nim. Trudno, musi poczekać.
- Popraw kąt latarki na czapce. Lepsze światło będzie ci potrzebne tuż przy brzegu. Musisz widzieć, jak wprowadzasz go do „siatki”
- No, jest. Udało się. Trochę ciężko podnieść go na dwu i pół metrowej „sztycy”.
Na oko, będzie miał około 50cm. Włożę go do sadza. O świcie, przed powrotem do „macierzy”, ważenie i fotka (1,74kg/55cm).
   Na drugim kijku siedzi znów taki ok. 35cm. Doczekał się wolności, ale ładnie z jego strony, że poczekał na spotkanie z moją dłonią.
Na obie drgające kanapka – średni czerwony i dwa spore białe.
„Pogrubienie” porcji dało efekt. Jeszcze trzy niezłej klasy (zważone, razem z tym pierwszym, dały wynik 6,94kg, nieźle/ 54, 52, 49cm).


    Świta. Jeszcze kilka fajnych kontaktów.




    Nadal ciepło i sucho. Nawet nad ranem nie nadciągnęła fala wilgoci.

 

    Minęła czwarta. Zapanował spokój. Noc minęła niepostrzeżenie. Nawet nie zdążyłem spróbować kanapek. Tak po prawdzie, to zapomniałem, że je mam. Nie odczuwałem ni głodu, ni łaknienia. Ot, co znaczy „dobra nocka”.
Tylko fotel był biedny, bo przestał pusty, aż do poranka.
Podczas ciemnej nocy ponad sześćdziesiąt kontaktów. Czterdziestu kilku (!) Kolegów Leszczy uścisnęło mą dłoń. Ja miałem zaszczyt, ale czy oni też? Mam wątpliwości.
Piękną, słoneczną pogodą „rozpostarł” się nad Kamienną kolejny dzień. Ptaki dały znać o sobie. Nawet komary, tym razem, nie były zbyt dokuczliwe.
Tylko ryby nagle straciły zainteresowanie moją przynętą.
- Czyżby doszły do wniosku, że już dość tego dobrego? A może, po prostu, poszły się wyspać przed upalnym dniem.
O godzinie 6,30., po spożyciu…..(a figa) jednej kanapki, wykonaniu jeszcze kilku, ostatnich fotek, zważeniu (też ostatnich) kilkunastu rybek (w trakcie wędkowania zważyłem 14. sztuk; wraz z czterema wspomnianymi wyżej, dało to wynik 15,90kg) postanowiłem zakończyć szalone wędkowanie.
- Ej, chyba to nie ja je zakończyłem.

Tępy ból w prawym stawie łokciowym, przez trzy dni, aż do czwartku, przypominał mi o efektach niedzielnego, nocnego wędkowania.
- I nie ma się czemu dziwić. Przyjmując średnią wagę 38. leszczy (większość trafiała, ponownie, do wody bez mierzenia i ważenia) po 0,65kg, plus te cztery 6,94kg, mamy wynik 31,64kg, wyjęte na dźwigni podbieraka około2,5m długości. Ot i wszystko już jasne.

#Noc beznadziejna. A może…?

Znów sobota, około 21,30. Niebo lekko zachmurzone. Ciśnienie lekko chybocze, ale bardzo nieznacznie. Temperatura się obniża. W dzień było dwadzieścia kilka stopni. Teraz, podejrzewam, około dwudziestu, z tendencją do kilkunastu nad ranem. Spora wilgotność powietrza. Pojawia się wieczorna rosa i fale niewielkiej mgiełki. Bezwietrznie. Miejsce, przynęty, zanęta i „sprzęt”, jak przed tygodniem. Po około 30. minutach od zanęcenia, dwa pierwsze puknięcia. Nie do „poderwania”. Jest trzecie, trochę mocniejsze. Lekko zacinam z pozycji półsiedzącej. Jest. „Idzie” słabymi zakosami, z oporem. Leszcz powyżej 40cm.
- No, nareszcie. Coś się, chyba, zacznie dziać.

   Niestety, przez najbliższe kilkadziesiąt minut, cisza. Całkowita cisza. Nawet puknięcia.

Nagle…
Zadziałała magia mojej Rzeki, wspaniała magia mojej pięknej Rzeki. Wśród różnych odcieni i tonów nadchodzącej nocy, zagrało setki maleńkich iskierek, maleńkich, jaśniutkich punkcików, tańczących w rytm melodii, granej zębami bobra, o pień rosłego drzewa, na jej przeciwległym brzegu. Ech, co za wrażenia.
A dzieje się to wszystko o krok od mojej skromnej (duchem, nie ciałem) osoby, leniwie rozpartej w wygodnym, wędkarskim, „karpiowym” fotelu. Robaczki świętojańskie suną we wszystkie strony. Unoszą się nad przybrzeżne trawy. Kreślą parabole i sinusoidy, bliżej nieokreślone krzywe. Nurkują w czeluście przywodnych krzewów. Ścigają się w milczeniu. Czynią swój godowy taniec.
Te żywe świetliki zdecydowanie skoncentrowały mą uwagę na urodzie, czynionego przez nie, nocnego teatru. Teatru kilkuset aktorów.
Na „ładnych”, kilka chwil zapomniałem o tych dużych, przypiętych do moich szczytówek.
To nic. Tamte zachowywały, pełen dostojności, spokój.
Nagle, tak jak się pojawiły, tak znikają. Pełna naturalnej urody, rzeczna pantomima dobiegła końca. Szkoda. Ten spektakl to była śliczna (niestety) jednoaktówka.
Tylko po lustrze wody płyną umarli, z nadmiernego wysiłku, aktorzy. Ostatni świadkowie artystycznego wydarzenia. Rybki-sprzątaczki ruszyły wykonać swe obowiązki. Przez kolejne, kilka minut słychać cmoknięcia i za każdym z nich, znika kolejne „światełko”. Zapada ciemność i wszędobylski (tym razem) spokój.
Nawet „pracownicy fizyczni” wodnego „diwadla” udali się na zasłużony wypoczynek.




Do samego poranka rzeka milczała. Nawet bobry i ptaki udawały sen; a może faktycznie spały. Tylko poranny chłód, tym razem, dawał mi się we znaki.
No cóż, taka jest dola wędkarza.

„Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było” (Jarosław Haszek).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz