wtorek, 28 października 2014

"To Oni…Tacy zwykli, normalni…"




Nadchodzą dni szczególnej zadumy, spokojnej, cichej refleksji, pamięci o tych, którzy odeszli; naszych bliskich, przyjaciołach, znajomych… Kolegach „znad wody”…

idą ku mnie, idą kalinami
znajomi, umarli, kochani.
/Kazimiera Iłłakowiczówna/


 







_*_ Pan Henryk - kadrowiec, sędzia piłki nożnej, wędkarz, przyjaciel młodych adeptów naszej „życiowej przywary”. Znakomity „technik spławika i żywca”. Pasjonat wiślanej wody. Wielu dzisiejszych (już) dziadków na pewno pamięta i mile wspomina pierwsze wyprawy na strasznie odległą i jakże (wtedy) tajemniczą, znaną tylko z opowieści…Wisłę. Pan Henryk miał dar przekonywania naszych (także wtedy „pięknych i młodych”) Rodziców, że ta, z reguły minimum 24-godzinna wyprawa PKP w okolice Sandomierza, to tylko spacer po najbliższej okolicy. Dziwnym sposobem „łapali” się na to. Jego stały argument:
- Przecież zabieram też syna!
Miał u Nich porządny kredyt zaufania. On nigdy Ich nie zawiódł, a młodzi chłopcy, których z sobą zabierał, nigdy nie zawiedli Jego.
Podczas podróży i nad wodą snuł mądre opowieści wędkarskie, uczył zasad „współpracy” z naturą i szacunku w stosunku do Tego, co nas otacza. Dziś sędziuje mecze na znakomitszych boiskach…
Czy są jeszcze dzisiaj tacy…”zwykli” ludzie? „Kilku” by chyba znalazł…



Umarłych wieczność dotąd trwa,
dokąd pamięcią się im płaci.

/Wisława Szymborska/
 










_*_ Pan Zdzisław – odlewnik, magik rzecznego spławika. Właściciel prostego kija, z żyłką wiązaną do czubka i prościutkim, własnoręcznie wykonanym spławikiem ( nigdy nie kupił tego ostatniego). Nad wodą miał zawsze ze sobą trzy rzeczy:
• wędkę
• sznurkową siatkę na ryby
• trzy kromki żytniego chleba.
Trzy, gdyż każda miała inne przeznaczenie. Z pierwszej, stojąc nad brzegiem rzeki, wyrywał kawałki ośruty, ugniatał palcami i formował małe kuleczki. Jedyna przynęta. Z drugiej urywał kawałek; wkładał do ust i żuł powoli. Po pewnym czasie, gdy już dobrze go rozdrobnił zębami i nasączył śliną, wypluwał powstałą papkę na dłoń i zamaszystym ruchem „umieszczał” ją w nurcie rzeki. Jedyna zanęta. Trzecią po prostu zjadał, gdy poczuł głód. Nigdy nie mieszał przeznaczenia kromek! Wędkował, przemieszczając się wolno wzdłuż brzegu, sobie tylko znanym rytmem, „wyjmując” z wody, co chwila, ogromne płocie i (od czasu do czasu) szaro-złote „leszczydła”.
Wielu z nas podejmowało próby naśladowania Pana Zdzisława – bez efektu. Trafiały się nam co najwyżej drobne, pojedyncze płotki. Z biegiem lat zmieniały się techniki wędkarskie, zmieniał się sprzęt, rosła różnorodność zanęt i tylko Pan Zdzisław nic nie zmieniał w swojej metodzie. W naszej rzece, jak wszędzie, ubywało ryb, a On niezmiennie, wciąż „wyjmował” swoje płocie. Być może to … ślina Szanownego miała takie znakomite walory. Myślę, że od kilku lat zmienił tylko rzekę… Spławik na pewno ma ten sam…



A mnie wspominaj wdzięcznie
Że mało tak się śniłam
A przecież byłam,
No, przecież byłam...

/Agnieszka Osiecka/


 








_*_ Pan Wacław – kombatant, więzień polityczny, wędkarz-społecznik, rzecznik wysokiej kultury w życiu wędkarskiej rodziny. Uparty jej propagator.
Częściej niż na rybach bywał w siedzibie swego Koła, któremu wiele lat „szefował”. I to jak szefował. Nie tylko „zza biurka”, lecz często „znad wody”. Przechadzał się jej brzegiem, „ucinając” sobie niby luźne pogawędki z łowiącymi kolegami wędkarzami; i starszymi i młodymi – wiek dyskutantów nie miał znaczenia. Prawie wszyscy znali Prezesa i mieli okazję uścisnąć Jego dłoń. Przy okazji – aktualne informacje „biegały” w obie strony. W kole było kilkaset osób, a na walne zebranie wynajmowano dużą salę kinową. Zawsze była pełna. Czasem brakowało miejsc siedzących.
Dziś Koło tworzy blisko trzy tysiące wędkarzy, a na walnym….”puchy”.
Kto wie, kiedy i gdzie ono się odbywa? Może Pa
n, Panie Wacławie?

Światła cmentarz rozjaśniły,
że aż łuna bije w dali,
lecz i takie są mogiły,gdzie nikt lampki nie zapali.

/Władysław Broniewski/

 








 _*_Pan Edmund – kierowca, „zadumany” wędkarz. Zwolennik surowej zgody z naturą. Przeciwnik wszelakiej zanęty. Jedyną przynętę, jakiej używał w całej historii swej „ nadwodnej przygody”, stanowiły drobne, czerwone robaczki, pozyskane z własnego kompostownika. Zasiadał zawsze w tym samym miejscu, nad brzegiem swojej rzeki, na ciągle tym samym (przez wiele lat), małym pudełku i po „włożeniu” jednego kija do wody, zastygał w bezruchu. Przez lata stał się nieodłącznym elementem nadrzecznego krajobrazu. Na „grzeczne” dzień dobry, odpowiadał kiwnięciem głowy.
Ile trzeba było „zabiegów” wykonać, by „rozruszać” Pana Edmunda, ale gdy się to już (czasem) udało, to zaczęła „płynąć” przepiękna opowieść o życiu węgorzy, linów, okoni, a nawet traszek i żab „wszelkiej maści”.
-Panie Edmundzie! Pański ulubiony lin przytopił spławik…
-Panie Edmundzie!


 










To Oni…Tacy zwykli, normalni… Byli…tu, w Starachowicach. Odeszli…, ale…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz