niedziela, 14 lutego 2016

#Zimowy spacer i... Wędkarska przygoda z "kolosem".




Wędruję brzegiem rzeki, rzeki w zimowej szacie.

Jest piękna; śniegiem otulona, mrozem oszklona. Piękna!

Nachodzi mnie wspomnienie dni minionych, wcale nie tak odległych, zaledwie o kilka miesięcy. Niby blisko, a już tak daleko.



Jesień, pełna brązów, kraśnie ziemię ubierała…


Sobota. Nawet dość ciepło. Dawno nie padało.

Zaliczymy jeszcze jedną, chyba ostatnią, wędkarską nockę w tym roku.

Tylko gdzie się wybrać. Wszędzie płytko. Byle jako! Nawet nie jako tako, tylko byle jako.

Mimo to szkoda ładnej pogody. Trzeba się ruszyć.

Dodatkowe polary do samochodu i jedziemy.



W wozie decyzja:

- Chyba dobrze być powinno na ujściu rzeki do zalewu. Jest tam kilka (trzy raptem) dołków. Na noc tam będzie mało ryzykantów lub wcale, bo rano wilgoć drogę polną, miejscami ostro pochyłą, „rozmoczy” i klops z wyjazdem.

Jedziemy.



Na miejscu rozczarowanie.

Jest gorzej niż się spodziewaliśmy. Strasznie płytko.




Dobrze, że mimo godzin wczesnowieczornych, ciepło.



Przyjdzie poczekać.

To małżeństwo, z środkowego dołka na rzece, zapewne przed nocą odjedzie.



Zgodnie z przewidywaniem, wszyscy odjechali.

O, nie. Został jeden wędkarz, na początku zalewu, bez samochodu. Chyba miejscowy.



Szykujemy biwak nad pierwszym dołkiem, od strony zalewu. Nie jest najciekawszy, ale w najgłębszym miejscu, będzie miał, w porywach, około 180cm głębokości. Płytko, ale na bezrybiu i rak ryba. Pod drugim brzegiem, gdzie lubiłem zwykle wędkować, woda może ma (może) metr i dwadzieścia centymetrów.



W dołku ląduje koszyk. Wystarczy piąteczka, wszak nurtu prawie nie ma.

Na haczyku (nr 8) kanapeczka – czerwony i ziarnko kukurydzy.

Drugi zestaw, spławik ze świetlikiem i kanapkę z białych robaczków i kukurydzy, na haczyku także nr 8, wysyłam w swoje ulubione miejsce, pod ten drugi brzeg, mimo, że tam płytko.

Lekko przeciągnęło po dnie i stanęło w miejscu. Spławik się lekko kołysze. Pięknie błyszczy świetlik.








Na drgającym lajcie branie.

Leszcz dość okazały.

Dobrze, że mam z sobą długi podbierak, bo przy brzegu ze dwa metry brzydkiego, mulistego, mokrego błota. Brrr. Trzeba sięgać po rybę daleko od stanowiska. Trzy metry, jak nic!

Leszcze spisują się znakomicie. Co kilka, kilkanaście minut branie.

Nawet niezłe okazy; takie między pięćdziesiąt, a sześćdziesiąt centymetrów.

Jest zabawa.

Tylko spławik stoi niewzruszenie.

Henio radzi:

- Zmieńmy na drgającą.

- Nie chce mi się. Lubię świetlik na wodzie. Odpowiadam.

Przerzuca tylko zestaw o kilkadziesiąt centymetrów, wymieniając, przy okazji kanapkę na świeżą.



W dołku dalej ćwiczą leszcze. Na spławik cisza.

Henio uruchomił radio w komórce.

Podają godzinę – 2,30!



Jest, jest, jest!

Spławik odjechał równym, posuwistym ruchem i skrył się pod wodą.

Lekkie zacięcie i…..

Bolonka w pałąk, a kołowrotek gra, jak szalony. Żyłka wymiata ze szpuli.

Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt metrów.

Skręcam i co z tego! Pokręcić mi wolno. No, dobrze! Utrzymuję stały stan napięcia żyłki.

Jazda jest przednia.

Wraca. Równie gwałtownie, ale ruchem jednostajnym.

Minął nas. Jedzie w drugą stronę.

- Henio! Skręć drgającą.

Zdążył.

Rybka przejechała już bezpiecznie.

Nawrót i znów jazda pod prąd, którego właściwie nie ma, ale tam być powinien.

Kolejne kilkadziesiąt metrów.

Żyłka śmiga, kręcioł kręci, szczytówka pięknie napięta.

I tak raz, drugi, trzeci, dziesiąty!

Nie sposób zliczyć, ile to było razy!

Adrenalina, na szczęście, czyniła swoje…



Gdzieś, z ciemności wynurzyła się postać.





- Panie! Co pan robisz?!

Chlapnąłem, półgębkiem, w odwecie:

- Co ja, Panie, robię?

- Co ja robię?

- Ryby łowię!

- Suma, Panie, łowię!

Zamilkł, na chwilę, zszokowany mą odpowiedzią, acz nie trwało to długo.

Za chwilę zaczął sypać „pozytywnymi”, jedynymi słusznymi radami.

Zrób pan to. Zrób pan tamto. Puszczaj pan, popuszczaj. Ciaśniej na kręciole. Niech se odpocznie. Daj pan czadu. Do góry go, do góry. I już sam nie wiem, jakimi jeszcze.

Udawałem, że nie słyszę, ale łatwe to nie było.

Podchodził coraz bliżej i krzyczał mi już prawie do ucha.

 Jeszcze chwila i wyrwie mi z ręki kija, w przekonaniu, że to jego wędzisko i jego ryba.

Na szczęście natura przyszła mi z pomocą.

Gdzieś, w oddali, za zakrętem rzeki, w przedporannej, jeszcze mocno ciemnej szarówce, odezwał się metaliczny dźwięk dzwonka.

Facet zatrybił.

-To chyba mój?

- Pański! Na pewno pański!

Prawie krzyczałem, licząc na to, że mam z „głowy” zawodnika.

Niestety wykonał tylko dwa kroki. Zatrzymał się i stwierdził bez emocji:

- E! Eeeee! To zapewne klapok (wyjaśniam dla niewtajemniczonych – klapok w języku miejscowej gwary wędkarskiej to leszcz). Niech se pochodzi. Zestaw mam gruby. Wytrzyma.

- No i mam dalej przechlapane – pomyślałem.

Nagle myśl perfidna strzeliła mi do głowy. Natychmiast ją wyartykułowałem:

- A jeśli to sum, tak jak u mnie! To sprzęt Panu porwie i do wody wciągnie. Potem szukaj wiatru w polu.

Zaskoczyło! Mężczyzna ruszył z niesamowitą dynamiką do przodu.

Nie spodziewałem się, że może mieć tyle energii w sobie.

W ciągu sekundy zniknął w „ciemnych mgły oparach”.

Mogłem dalej spokojnie zająć się współpracą z rybą, która w międzyczasie „odjechała” około czterdzieści metrów, w górę rzeki, na coraz płytszą wodę.

Musiało ją to zaniepokoić, bo nagle poczułem luz na szczytówce i musiałem ponownie zacząć szybciutko obracać korbką ABU. Ryba zdecydowanie wracała w moim kierunku. Czyniła to dość jednostajnie, bez zrywów. Udało mi się utrzymać w miarę stałe napięcie żyłki. Potwór wrócił na „z góry upatrzoną pozycję”, czyli do miejsca, w którym chwycił przynętę i przywarł do dna. Przycumował wręcz, jak ciężki masowiec do nabrzeża. Teraz już nie miałem żadnych wątpliwości:

- To jest sum! Nie może być nic innego! Tylko on tak potrafi!

Po tym stwierdzeniu, moja nadzieja na wygraną walkę, znacznie zmalała. Ba, osiągnęła prawie zero, bezwzględne zero!

Żeby, choć ją zobaczyć w pełnej krasie!

Choć tak, by móc ocenić jej rozmiar, a może wagę!

Leciutko, leciuteńko dokręciłem hamulec; może pół obrotu; może trochę więcej.

Zacząłem z wyczuciem odrobinę skręcać, dbając równocześnie by wędzisko miało możliwość prawidłowej pracy.

Za trzecim razem poczułem, że ryba chyba drgnęła. Chyba to dobre określenie, bo pewności, to ja nie miałem.

Drgnęła, to też trafione, bo przesunęła się może o…. o, o milimetr.

Kolejne delikatne ruchy korbką i już mam pewność przesuwa się w moim kierunku po parę milimetrów, może czasem po centymetrze, kroczek po kroczku. Po kilkunastu minutach nazbierało się tego ze… cztery metry.

- Uf! Straszne!

I nagle! Bach! Kołowrotek zagrał, jak muzyk rockowy.

Ryba w ciągu sekundy wróciła znów na pozycje wyjściowe.

Przywarła ponownie.

Czuję już ból w przegubie dłoni.  Końcówka bolonki, mimo swej sporej średnicy, uwiera mnie coraz bardziej w okolicach pachwiny, na której, od dłuższego już czasu, nieświadomie, ją wspieram.

Z prośbą o litość w głosie, zwracam się do Heńka:

- Henio! Przynieś z samochodu jaśka.

Henio zdumiony, zaskoczony:

- Którego Jaśka?

- Henio! Nie którego, tylko jakiego; poduszkę, tę małą, z tylnego siedzenia.

„Zaskoczył”!

Za chwilę już jasiek znalazł się, podwójnie zwinięty, na właściwym miejscu. Nacisk na mięsień zelżał. Odrobina ulgi w tym „zakręceniu”.

Zaczynamy zabawę od nowa.

Milimetr po milimetrze. Centymetr po centymetrze.

Mam go już kilka metrów od mego brzegu!

I…..

Odjazd! Znów tam, do bazy wyjściowej!

Rwać, czy bawić się dalej?

Trochę szkoda, może da się choć obejrzeć. Może.

To do pracy! Żmudnej pracy! Krok po kroku, a raczej kroczek po kroczku!

Jakby trochę swobodniej, odrobinę swobodniej.

Idzie! Bardzo wolniutko, ale idzie.

Na płyciźnie, pod „moim” brzegiem, w świetle latarki czołowej…

Nie! To już brzask!

W tym zapętleniu, nie zauważyłem, że już się rozwidnia.

…W brzasku pojawia się tuż pod lustrem wody ogromna paszcza…

Ot! I już jestem pewien! Nie myliłem się! Sumisko!

Nagle, w tej szarzyźnie, kolejny przebłysk świadomości:

- Tej ryby nie da się podebrać!

Ba! W tej płytkiej wodzie nie dociągnę jej do brzegu. Wejść się po nią też nie da. Dwa metry grząskiego, mokrego, głębokiego mułu, a ja w adidasach; Heniek w gumowcach, ale krótkich, też nie pokona tych kilku metrów, by dotrzeć do ryby.

Podciągam ją jeszcze kilkadziesiąt centymetrów. Podciągam to zbyt dużo powiedziane. Chciała to podeszła. Ot, co!



Linka ślizgała się na maszynce, jak oszalała!



Tak, czy tak, pokazała się w całej okazałości.

- Henio! Proszę! Rozłóż tyczkę! Jest w tym drugim pokrowcu!

- A po co? Zapytał zdziwiony.

- Rozłóż!

- No, dobra.

- Szybko!

Tyczkę ułożyliśmy na wodzie, wzdłuż ciała sumiska, tak by szczytówka zrównała się z ogonem ryby. Wszystko tak na oko, w przybliżeniu, oczywiście, ale z niewielkim błędem.

Pysk ryby „wylądował” gdzieś w połowie drugiego elementu wędziska.



Już mocniejsza skrętka na hamulcu. Szkoda, nawet nie dał się pogłaskać! Cóż, trzeba się cieszyć tym, że dał się obejrzeć.

Lekkie uderzenie w trzon bolonki. Sum szarpnął. Tym razem gwałtownie się obrócił!

Bum! I po sprawie! Kij odstrzelił! Ryba sprawnie wróciła na głębszą wodę.

Tyle go widzieliśmy.



O dziwo! Zestaw jest kompletny! Haczyk wyskoczył! Trudno w to uwierzyć!

Jest godzina czwarta trzydzieści! Współpraca trwała prawie dwie godziny, a tu nagle hak się wypiął! Bardzo dobrze!

Ręce jeszcze mi drżą. Nie wiem, czy ze zmęczenia, czy adrenalina jeszcze daje znać o sobie.

Super było! Super!



Znakomita nitka, która tyle wytrzymała, niestety, na odcinku ponad czterdziestu metrów, nadaje się tylko do kasacji. Przybrała formę warkoczyka, ale ileż ona wytrzymała i nie pękła!

Pomyśleć, tylko 0,14mm. Nie do wiary!

A przepon? Też, oczywiście, do wymiany, tylko 0,12mm!

Reeeewelacja! Tyle czasu, w kontakcie z taką rybą! Nie do wiary!

Moje starszawe ABU też tu zapewne odegrało swoją rolę! I kochana boloneczka, ósemeczka, pięknie pracowała! Oj! Pięknie!



„Mierzymy” drugie wędzisko na teoretycznym odcinku. Wynik w „okolicach” 130cm.

Tylko tak dla ścisłości relacji i ku pamięci. Nie on tu jest istotny.

Wędkuję ponad pięćdziesiąt lat. To zapewne przygoda mego życia.

Lekka bolonka, leciutki zestaw, na leszcza lub większą płotkę i sum „wodzony” na nim przez dwie godziny. To jest to. A! Jeszcze finał dla ryby szczęśliwy…


Słońce chyli się ku zachodowi.



 Mróz przybiera na sile. Czas kończyć zimowy spacer; spacer brzegiem mojej rzeki.

- Do zobaczenia wiosną!


- Wątpię, chyba wcześniej cię odwiedzę…

Odstępstwa od norm językowych, stylizacje celowe i zamierzone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz