#Wędkarstwo moje hobby...

#Zimowy spacer i... Wędkarska przygoda z "kolosem".




Wędruję brzegiem rzeki, rzeki w zimowej szacie.

Jest piękna; śniegiem otulona, mrozem oszklona. Piękna!

Nachodzi mnie wspomnienie dni minionych, wcale nie tak odległych, zaledwie o kilka miesięcy. Niby blisko, a już tak daleko.



Jesień, pełna brązów, kraśnie ziemię ubierała…


Sobota. Nawet dość ciepło. Dawno nie padało.

Zaliczymy jeszcze jedną, chyba ostatnią, wędkarską nockę w tym roku.

Tylko gdzie się wybrać. Wszędzie płytko. Byle jako! Nawet nie jako tako, tylko byle jako.

Mimo to szkoda ładnej pogody. Trzeba się ruszyć.

Dodatkowe polary do samochodu i jedziemy.



W wozie decyzja:

- Chyba dobrze być powinno na ujściu rzeki do zalewu. Jest tam kilka (trzy raptem) dołków. Na noc tam będzie mało ryzykantów lub wcale, bo rano wilgoć drogę polną, miejscami ostro pochyłą, „rozmoczy” i klops z wyjazdem.

Jedziemy.



Na miejscu rozczarowanie.

Jest gorzej niż się spodziewaliśmy. Strasznie płytko.




Dobrze, że mimo godzin wczesnowieczornych, ciepło.



Przyjdzie poczekać.

To małżeństwo, z środkowego dołka na rzece, zapewne przed nocą odjedzie.



Zgodnie z przewidywaniem, wszyscy odjechali.

O, nie. Został jeden wędkarz, na początku zalewu, bez samochodu. Chyba miejscowy.



Szykujemy biwak nad pierwszym dołkiem, od strony zalewu. Nie jest najciekawszy, ale w najgłębszym miejscu, będzie miał, w porywach, około 180cm głębokości. Płytko, ale na bezrybiu i rak ryba. Pod drugim brzegiem, gdzie lubiłem zwykle wędkować, woda może ma (może) metr i dwadzieścia centymetrów.



W dołku ląduje koszyk. Wystarczy piąteczka, wszak nurtu prawie nie ma.

Na haczyku (nr 8) kanapeczka – czerwony i ziarnko kukurydzy.

Drugi zestaw, spławik ze świetlikiem i kanapkę z białych robaczków i kukurydzy, na haczyku także nr 8, wysyłam w swoje ulubione miejsce, pod ten drugi brzeg, mimo, że tam płytko.

Lekko przeciągnęło po dnie i stanęło w miejscu. Spławik się lekko kołysze. Pięknie błyszczy świetlik.








Na drgającym lajcie branie.

Leszcz dość okazały.

Dobrze, że mam z sobą długi podbierak, bo przy brzegu ze dwa metry brzydkiego, mulistego, mokrego błota. Brrr. Trzeba sięgać po rybę daleko od stanowiska. Trzy metry, jak nic!

Leszcze spisują się znakomicie. Co kilka, kilkanaście minut branie.

Nawet niezłe okazy; takie między pięćdziesiąt, a sześćdziesiąt centymetrów.

Jest zabawa.

Tylko spławik stoi niewzruszenie.

Henio radzi:

- Zmieńmy na drgającą.

- Nie chce mi się. Lubię świetlik na wodzie. Odpowiadam.

Przerzuca tylko zestaw o kilkadziesiąt centymetrów, wymieniając, przy okazji kanapkę na świeżą.



W dołku dalej ćwiczą leszcze. Na spławik cisza.

Henio uruchomił radio w komórce.

Podają godzinę – 2,30!



Jest, jest, jest!

Spławik odjechał równym, posuwistym ruchem i skrył się pod wodą.

Lekkie zacięcie i…..

Bolonka w pałąk, a kołowrotek gra, jak szalony. Żyłka wymiata ze szpuli.

Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt metrów.

Skręcam i co z tego! Pokręcić mi wolno. No, dobrze! Utrzymuję stały stan napięcia żyłki.

Jazda jest przednia.

Wraca. Równie gwałtownie, ale ruchem jednostajnym.

Minął nas. Jedzie w drugą stronę.

- Henio! Skręć drgającą.

Zdążył.

Rybka przejechała już bezpiecznie.

Nawrót i znów jazda pod prąd, którego właściwie nie ma, ale tam być powinien.

Kolejne kilkadziesiąt metrów.

Żyłka śmiga, kręcioł kręci, szczytówka pięknie napięta.

I tak raz, drugi, trzeci, dziesiąty!

Nie sposób zliczyć, ile to było razy!

Adrenalina, na szczęście, czyniła swoje…



Gdzieś, z ciemności wynurzyła się postać.





- Panie! Co pan robisz?!

Chlapnąłem, półgębkiem, w odwecie:

- Co ja, Panie, robię?

- Co ja robię?

- Ryby łowię!

- Suma, Panie, łowię!

Zamilkł, na chwilę, zszokowany mą odpowiedzią, acz nie trwało to długo.

Za chwilę zaczął sypać „pozytywnymi”, jedynymi słusznymi radami.

Zrób pan to. Zrób pan tamto. Puszczaj pan, popuszczaj. Ciaśniej na kręciole. Niech se odpocznie. Daj pan czadu. Do góry go, do góry. I już sam nie wiem, jakimi jeszcze.

Udawałem, że nie słyszę, ale łatwe to nie było.

Podchodził coraz bliżej i krzyczał mi już prawie do ucha.

 Jeszcze chwila i wyrwie mi z ręki kija, w przekonaniu, że to jego wędzisko i jego ryba.

Na szczęście natura przyszła mi z pomocą.

Gdzieś, w oddali, za zakrętem rzeki, w przedporannej, jeszcze mocno ciemnej szarówce, odezwał się metaliczny dźwięk dzwonka.

Facet zatrybił.

-To chyba mój?

- Pański! Na pewno pański!

Prawie krzyczałem, licząc na to, że mam z „głowy” zawodnika.

Niestety wykonał tylko dwa kroki. Zatrzymał się i stwierdził bez emocji:

- E! Eeeee! To zapewne klapok (wyjaśniam dla niewtajemniczonych – klapok w języku miejscowej gwary wędkarskiej to leszcz). Niech se pochodzi. Zestaw mam gruby. Wytrzyma.

- No i mam dalej przechlapane – pomyślałem.

Nagle myśl perfidna strzeliła mi do głowy. Natychmiast ją wyartykułowałem:

- A jeśli to sum, tak jak u mnie! To sprzęt Panu porwie i do wody wciągnie. Potem szukaj wiatru w polu.

Zaskoczyło! Mężczyzna ruszył z niesamowitą dynamiką do przodu.

Nie spodziewałem się, że może mieć tyle energii w sobie.

W ciągu sekundy zniknął w „ciemnych mgły oparach”.

Mogłem dalej spokojnie zająć się współpracą z rybą, która w międzyczasie „odjechała” około czterdzieści metrów, w górę rzeki, na coraz płytszą wodę.

Musiało ją to zaniepokoić, bo nagle poczułem luz na szczytówce i musiałem ponownie zacząć szybciutko obracać korbką ABU. Ryba zdecydowanie wracała w moim kierunku. Czyniła to dość jednostajnie, bez zrywów. Udało mi się utrzymać w miarę stałe napięcie żyłki. Potwór wrócił na „z góry upatrzoną pozycję”, czyli do miejsca, w którym chwycił przynętę i przywarł do dna. Przycumował wręcz, jak ciężki masowiec do nabrzeża. Teraz już nie miałem żadnych wątpliwości:

- To jest sum! Nie może być nic innego! Tylko on tak potrafi!

Po tym stwierdzeniu, moja nadzieja na wygraną walkę, znacznie zmalała. Ba, osiągnęła prawie zero, bezwzględne zero!

Żeby, choć ją zobaczyć w pełnej krasie!

Choć tak, by móc ocenić jej rozmiar, a może wagę!

Leciutko, leciuteńko dokręciłem hamulec; może pół obrotu; może trochę więcej.

Zacząłem z wyczuciem odrobinę skręcać, dbając równocześnie by wędzisko miało możliwość prawidłowej pracy.

Za trzecim razem poczułem, że ryba chyba drgnęła. Chyba to dobre określenie, bo pewności, to ja nie miałem.

Drgnęła, to też trafione, bo przesunęła się może o…. o, o milimetr.

Kolejne delikatne ruchy korbką i już mam pewność przesuwa się w moim kierunku po parę milimetrów, może czasem po centymetrze, kroczek po kroczku. Po kilkunastu minutach nazbierało się tego ze… cztery metry.

- Uf! Straszne!

I nagle! Bach! Kołowrotek zagrał, jak muzyk rockowy.

Ryba w ciągu sekundy wróciła znów na pozycje wyjściowe.

Przywarła ponownie.

Czuję już ból w przegubie dłoni.  Końcówka bolonki, mimo swej sporej średnicy, uwiera mnie coraz bardziej w okolicach pachwiny, na której, od dłuższego już czasu, nieświadomie, ją wspieram.

Z prośbą o litość w głosie, zwracam się do Heńka:

- Henio! Przynieś z samochodu jaśka.

Henio zdumiony, zaskoczony:

- Którego Jaśka?

- Henio! Nie którego, tylko jakiego; poduszkę, tę małą, z tylnego siedzenia.

„Zaskoczył”!

Za chwilę już jasiek znalazł się, podwójnie zwinięty, na właściwym miejscu. Nacisk na mięsień zelżał. Odrobina ulgi w tym „zakręceniu”.

Zaczynamy zabawę od nowa.

Milimetr po milimetrze. Centymetr po centymetrze.

Mam go już kilka metrów od mego brzegu!

I…..

Odjazd! Znów tam, do bazy wyjściowej!

Rwać, czy bawić się dalej?

Trochę szkoda, może da się choć obejrzeć. Może.

To do pracy! Żmudnej pracy! Krok po kroku, a raczej kroczek po kroczku!

Jakby trochę swobodniej, odrobinę swobodniej.

Idzie! Bardzo wolniutko, ale idzie.

Na płyciźnie, pod „moim” brzegiem, w świetle latarki czołowej…

Nie! To już brzask!

W tym zapętleniu, nie zauważyłem, że już się rozwidnia.

…W brzasku pojawia się tuż pod lustrem wody ogromna paszcza…

Ot! I już jestem pewien! Nie myliłem się! Sumisko!

Nagle, w tej szarzyźnie, kolejny przebłysk świadomości:

- Tej ryby nie da się podebrać!

Ba! W tej płytkiej wodzie nie dociągnę jej do brzegu. Wejść się po nią też nie da. Dwa metry grząskiego, mokrego, głębokiego mułu, a ja w adidasach; Heniek w gumowcach, ale krótkich, też nie pokona tych kilku metrów, by dotrzeć do ryby.

Podciągam ją jeszcze kilkadziesiąt centymetrów. Podciągam to zbyt dużo powiedziane. Chciała to podeszła. Ot, co!



Linka ślizgała się na maszynce, jak oszalała!



Tak, czy tak, pokazała się w całej okazałości.

- Henio! Proszę! Rozłóż tyczkę! Jest w tym drugim pokrowcu!

- A po co? Zapytał zdziwiony.

- Rozłóż!

- No, dobra.

- Szybko!

Tyczkę ułożyliśmy na wodzie, wzdłuż ciała sumiska, tak by szczytówka zrównała się z ogonem ryby. Wszystko tak na oko, w przybliżeniu, oczywiście, ale z niewielkim błędem.

Pysk ryby „wylądował” gdzieś w połowie drugiego elementu wędziska.



Już mocniejsza skrętka na hamulcu. Szkoda, nawet nie dał się pogłaskać! Cóż, trzeba się cieszyć tym, że dał się obejrzeć.

Lekkie uderzenie w trzon bolonki. Sum szarpnął. Tym razem gwałtownie się obrócił!

Bum! I po sprawie! Kij odstrzelił! Ryba sprawnie wróciła na głębszą wodę.

Tyle go widzieliśmy.



O dziwo! Zestaw jest kompletny! Haczyk wyskoczył! Trudno w to uwierzyć!

Jest godzina czwarta trzydzieści! Współpraca trwała prawie dwie godziny, a tu nagle hak się wypiął! Bardzo dobrze!

Ręce jeszcze mi drżą. Nie wiem, czy ze zmęczenia, czy adrenalina jeszcze daje znać o sobie.

Super było! Super!



Znakomita nitka, która tyle wytrzymała, niestety, na odcinku ponad czterdziestu metrów, nadaje się tylko do kasacji. Przybrała formę warkoczyka, ale ileż ona wytrzymała i nie pękła!

Pomyśleć, tylko 0,14mm. Nie do wiary!

A przepon? Też, oczywiście, do wymiany, tylko 0,12mm!

Reeeewelacja! Tyle czasu, w kontakcie z taką rybą! Nie do wiary!

Moje starszawe ABU też tu zapewne odegrało swoją rolę! I kochana boloneczka, ósemeczka, pięknie pracowała! Oj! Pięknie!



„Mierzymy” drugie wędzisko na teoretycznym odcinku. Wynik w „okolicach” 130cm.

Tylko tak dla ścisłości relacji i ku pamięci. Nie on tu jest istotny.

Wędkuję ponad pięćdziesiąt lat. To zapewne przygoda mego życia.

Lekka bolonka, leciutki zestaw, na leszcza lub większą płotkę i sum „wodzony” na nim przez dwie godziny. To jest to. A! Jeszcze finał dla ryby szczęśliwy…


Słońce chyli się ku zachodowi.



 Mróz przybiera na sile. Czas kończyć zimowy spacer; spacer brzegiem mojej rzeki.

- Do zobaczenia wiosną!


- Wątpię, chyba wcześniej cię odwiedzę…

Odstępstwa od norm językowych, stylizacje celowe i zamierzone.


#Noc nad stawem...




Ciepło, słonecznie, prawie bezwietrznie – znakomicie.
Dróżnik nacisnął guzik i zapory, strzegące przejazdu kolejowego, płynnie poszły w górę.

Wolniutko ruszamy przed siebie, nad stawik.

Stawik pełen uroku, ale czy pełen ryb, to się dopiero okaże.
 
Słońce chyli się ku zachodowi, lecz dalej mocno doświetla taflę wody; taflę usianą liśćmi nenufarów i pękatymi, acz już stulonymi, ich kwiatami.
Przez głowę przebiega mi myśl:
- Tyle lat przyglądam się tym kwiatom, podziwiam ich urodę, a nigdy nie zwróciłem uwagi na to, że zwijają swe kwiecie wieczorową porą. Ot, co! 
„Ruszyła” lekka bryza. Będzie się z nami drażnić, będzie nam dokuczać:
Kto silniejszy?
Kto sprytniejszy?
Będzie znosić spławik, będzie ściągać żyłkę, będzie szarpać „uprzężą”.
Będzie plątać wszystko ze wszystkim. Trawę z żyłką, żyłkę z liśćmi, spławik z przyponem, przypon z łodygą…
Trzeba uzbroić się w cierpliwość, wykorzystać zdobyte doświadczenie i stawić jej czoło dobrą techniką rzutów, budową zestawu.
Dajemy radę, choć nie bez kłopotów.
Nie zmienia to faktu, że rybki odmawiają współpracy. Śpią za dnia.
- No, dobrze. Za „wieczora”.
Niezbyt mnie to boli. Natura „karmi” nas, w tym czasie tym, co ma najdoskonalszego – swą urodą, przyrodą i promieniami słońca pisaną.
Jest czym oczy i duszę upajać.
O! Jest czym!
Ściemniło się.
Umilkły ptaki.
Po krótkim antrakcie, zmieniła się orkiestra.
To żaby zaczęły swój koncert.
Z minuty na minutę przybywało orkiestrantów.
Powstał z tego niezły zespół, a właściwie kilka zespołów, rozrzuconych po całej okolicy.
Należałoby zadać sobie pytanie:
- Gdzie jest dyrygent?
Bo zespoły umiejętnie „współgrały” ze sobą, a więc, mając na uwadze, tylko ludzkie doświadczenia, taka współpraca, bez dowódcy, wydawać by się mogła prawie niemożliwa.  A jednak…
I nawet czuć w niej było emocje.
- A może nawet jakoweś uczucia. Kto to wie…
Tylko ryby ciągle wypoczywały. Przedłużały sobie, w nieskończoność, sjestę.
Dopiero punktualnie, o godzinie dwudziestej drugiej, coś energicznie zaatakowało przynętę.
Ale jak energicznie! Wręcz szatańsko!
Nim zdążyłem się zorientować, wędzisko spadło ze stanowiska. Wylądowało na ziemi i zaczęło szybko zmierzać w kierunku otwartej wody.
Już było tuż, tuż przed zsunięciem się do jej wnętrza, gdy nagle kołowrotek zawadził o wystające z niej pręty starych, zeszłorocznych trzcin.
I to mnie uratowało. Zdążyłem go dopaść i unieść ku górze.
O dziwo! Ryba pozostała na haczyku!
- Co to musi być za sztuka - pomyślałem.
Zacząłem zwijać żyłkę i, ze zdziwieniem, zauważyłem, że opór jest spory, ale nie aż tak wielki, jak się mogłem spodziewać.
Dalej wszystko było już proste.
Leszcz, taki ponad pięćdziesiąt centymetrów, wylądował w podbieraku.
Przyniósł nadzieję, że może, może już za chwilę…
No, może za dwie chwile…
No, niech będzie, za trzy chwile…
No, dobrze, za godzinę…
Za półtorej…

Dopiero nad ranem…
Kilka puknięć- stuknięć i…
Jeszcze jeden leszczyk.
Tylko Przyjaciel Pana Twardowskiego towarzyszył nam całą noc, śmiejąc się pełną buźką, z naszej bezradności, czyniąc wokół półcień i topiąc swój wizerunek w lustrze wody.
Delikatna, ciepła bryza łagodziła poczucie wędkarskiego zawodu.
Reasumując:
- Noc była znakomita, pełna uroku i wdzięku, niezbyt, tym razem, Czarnej Damy.

Odstępstwa od norm językowych zamierzone i celowo uczynione.


#Próba "pierwszej nocy"...

O zmroku. Tuż przed deszczem...


Kolejny weekend, nie wiem, który już z rzędu, gdy pogoda znów zaczyna się chwiać, jak na zawołanie. To denerwujące, stresujące „zawołanie”.
Wraz z chwiejącą się pogodą, chwieje się moja pewność, czy powinienem spędzić go nad wodą, czy w domowych pieleszach.
Dusza wyrywa się nad wodę, ale rozum przypomina, że mam już swój wiek i winienem zwracać uwagę na warunki atmosferyczne, w szczególności na zimno i deszcz. Bo moje wędkowanie, to koniecznie także cała nocka, a jak wszem wędkarzom wiadomo, ta nad ranem bywa złośliwie mokra i zimna.

Tym sposobem przechlapałem długi, majowy weekend nad Soliną i już kilka kolejnych, bo ciągle coś było nie tak.

Mądrzy ludzie od pogody znów zapowiadają zmienne warunki atmosferyczne i znów sieją we mnie wątpliwości:
- Jechać, nie jechać, jechać nie jechać?
- Jechać!
- Nie, nie jechać!
- Może jednak jechać?
- Co ci szkodzi. Jechać!
- Przełam te zbyt długie dywagacje i wahania.
- Wszak już maj dobiega końca!
- Dobrze, jadę.

Jeszcze tylko telefon do Heńka. Niech się szykuje.

Kanapeczki. Termosik. W nim herbatka z cytrynką.
Dwa polary… i coś jeszcze.
Sprzęt do wozu… i w drogę.
A, a! Jeszcze trochę drewna na ognisko!

Siedemnasta zero, zero! Heniek na pokładzie!

W rzece, oczywiście, duża woda, ale stosunkowo czysta.
Dobre i to.





Ciemne chmury wiszą nam nad głowami, ale cicho, bezwietrznie.
Jest nadzieja. Może się uda.

Mały rekonesans po brzegu.


Nasze ulubione stanowisko przykryte zbyt szybkim nurtem. Nawet ciężkie koszyki nie pomogą. Musimy znaleźć coś ciekawszego, spokojniejszego. Najlepiej w strefie środkowej koryta lub wzdłuż naszego brzegu.




Nie jest to takie proste. Zaliczamy trochę metrów, ale w końcu:
- Jest. Jest to, czego nam potrzeba. No, może nie do końca. Z braku laku dobry i spokojny, choć trochę zbyt rozległy, warkocz. Za to, na kilkunastu metrach, dostatecznie głęboki.


Wracam po samochód. Kotwiczę i prędziuchno – rozładunek i „układanie” stanowiska, pamiętając o nocnych jego zadaniach.
Jak zwykle! Jest tego trochę!

Przynęta na haki, zanęta w koszykach, kontrola drgających lajtów i „pokarm” w wodzie.
A! Jeszcze ze trzy kule. Tak na wszelki wypadek. Może pomogą.




Spokojnie coś przygina końcówki. Nie mam wątpliwości, płynące tuż przy dnie wodne chabredzie, trawy i jeszcze jakieś tam badziewia. Ot! Co!

Nagle, ni stąd, ni zowąd, energiczne, płynne, płynniusie szarpnięcie.
Nie do wiary! Już jest branie i to jakie branie!
Lekko zacinam.
Siedzi!
Sam sobie nie wierzę!
- Heniek! Podbierak! Mówię, o dziwo, spokojnym tonem.
Heniek poradził.
Kręcę ostrożnie, z małymi przerwami.
No! Co? Jak Wam się wydaje?
Oczywiście. Nie mogło być nic innego – leszcz, ładny leszcz.

Wyhaczam go ostrożnie i w duszy myślę:
- Do diabła! Byle to nie był pierwszy i ostatni, równocześnie, w dniu dzisiejszym. Głośno tego nie powiem, choć język mnie świerzbi.
Może lepiej nie zapeszać głośną artykulacją takich myśli?




Jest puknięcie na drugiej. Nieskuteczne. Szkoda.

Zaczyna padać.
- Masz babo placek!
Już nie pada. Leje!
Pod parasolem, jak w walcu! W walcu ze strumieni wody!
Znów im, tym niedobrym meteorologom, się spełniło!




Przeszło. Super. Jeszcze powędkujemy.
Ósma. Dziewiąta. Dwudziesta druga. Dwudziesta trzecia. Cisza. Cisza. Cisza.
Za to, jaka cisza! Taka bezwzględna! Całkowita! Zmaksymalizowana!
Drgające lajty pełnią wartę pod pałacem angielskiej królowej; w starym stylu. Sztywne. Drgające z nazwy, ani drgną.

Znów posiąpiło.

Heniek „zwinął” podbierak.
Komentuje pod nosem:
- Jak pojawił się, tak szybko, ten leszcz, to sobie pomyślałem, że to może być pierwszy i ostatni. Głośno tego nie powiedziałem, żeby nie zapeszyć.
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu…

Przestało.
Jest uderzenie. Znów płynne. Szybciutkie. Raczej energiczne.
Zacinam z lekkim opóźnieniem. Nie liczyłem na nie. Ot, zaskoczenie.
Jeeest! Opór przedni. Pięknie pracuje.

Heniek rozłożył podbierak.

- Czy to też leszcz?
- Chyba tak. Musi być z tej górnej półki.
Jest z górnej półki; ponad pięćdziesiąt.


W dłoniach Henia


Siąpi.
Pada.
Leje.
Leje, to mało powiedziane, za…
Nadstaje.
Zwijamy majdan.

Drewno pozostało w bagażniku. Przyda się następnym razem.

Znów kolejne strugi z nieba.
- Nie to górskie strumienie!
Wycieraczki pracują na trzecim biegu.

Do następnego weekendu. Oby w lepszej „Aurze”.






W oczekiwaniu na słoneczną wiosnę…

Ciągnie, ciągnie, ciągnie… „wilka do lasu”...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
 Ciągnie, ciągnie, ciągnie… „wilka do lasu”, a właściwie, to bardziej już chyba spolegliwego, starszego „miśka” i to nie do lasu, a nad rzekę 
  
„tę” rzekę! Jego rzekę! Rzekę dzieciństwa! Rzekę młodości! Rzekę pożegnań i kolejnych, radosnych powrotów! Rzekę serdeczną! Rzekę zadumaną! Rzekę - powiernicę marzeń! Rzekę wierną, nie-Wierną rzekę! Kamienną rzekę! Rzekę Kamienną! Moją Rzekę! 

 


    Ciągnie, choć na chwilę, na minutę, na sekundę…, na zerknięcie okiem. Trochę tu, trochę tam, by się przywitać i ogłosić:

- Już niedługo!
- „Za dni parę!
- Wezmę plecak swój!
- I ….”
- Nie, nie, nie! Nie gitarę!

- Wędkę! Po prostu! Wędkę! Wędzisko! Kij! Kijaszek!
- A właściwie – zestaw cały! Wędzisk kilka i coś jeszcze!
I zanucę nad jej brzegiem: (Spokojnie, bez strachu! Tylko w „duszy”! Nikogo i niczego nie przestraszę. Obiecuję!)
– Wiosna, wiosna, wiosna czeka!
– Razem z wiosną czeka rzeka!
– Razem z rzeką czeka las…




- Fiu, fiu, fiu………..; i z małą pauzą:
- Wiosna, wiosna, mieszka w drzewach,
- Wiosna, wiosna w ptakach śpiewa.
- Słońcu każe odkryć twarz
- Wiosno, wiosno, jak się masz ?
- Wiosno, wiosno dam ci różę
- Wiosno, wiosno zostań dłużej
- Zamiast się po krajach włóczyć stu,
- Wiosno, wiosno zostań tu.[i]

 
- Że co?  
- Że nie tak? 
- Że nie wiosno?
- Że niby lato?
     Do lata to Wy sobie czekajcie sami! Sami! Jasne?
 Ja tam z Wiosną, „pod rękę”, idę „na ryby”! Ot, co! 


    
   W oczekiwaniu na słoneczną wiosnę… Z szacunkiem… Pozdrawiam…


#Solina, ech Solina...


„Wśród pagórków i wzgórz”, w urokliwej #bieszczadzkiej krainie,        czai się przedmiot (a może lepiej podmiot) naszych hobbystycznych marzeń – miejsce godne wędkarskich wypraw.



 

Szlakiem „starego” Sanu…


 

    Lokując swoją miejscówkę w #Polańczyku, tuż po lewej stronie Centralnej Bazy WOPR-u (a propos, znakomicie zorganizowanej), na najbardziej wysuniętej strefie cypla, mamy przed sobą dość rozległą część akwenu o dość spokojnie zwiększającej się głębokości. Płaski, kamienno- piaszczysty brzeg zachęca do „rozbicia” wygodnej „bazy”. Niestety, w okresie wakacji jest to miejsce wypoczynku wczasowiczów i stacjonowania wszelkiego rodzaju sprzętu pływającego. Wtedy wędkujemy tylko wieczorem, nocą i o poranku. To tu relaksuję się obserwując moje „lekkie”, drgające szczytówki lub bardzo długie atenki ciężkich waggerów, sterczących z wody kilkadziesiąt metrów od brzegu. Uzbrajam się w cierpliwość i dumając o wyjątkowym charakterze i urodzie Tej wody, czekam na TAKĄ rybę. Najczęściej z dobrym skutkiem – czasem ze znakomitym skutkiem.

Patrząc z tego miejsca, w linii prostej, na prawy róg tamy, mamy w środkowej strefie naszej wody jedną z jej najgłębszych toni – to teren dawnej osady Solina i jej przysiółków. Wędkarsko jest to rejon mało atrakcyjny, ale…
Szczęśliwcy, z odrobiną wyobraźni, gdy z zadumą pochylą się w tym miejscu nad lustrem wody, być może dostąpią zaszczytu - ujrzą San meandrujący wśród wiejskich zabudowań, z otwartymi na oścież drzwiami i ich mieszkańców, pozytywnie nastawionych do swych sąsiadów – często różnej narodowości. Wieczorem, zaś, może nawet usłyszą dźwięki płynące ze skrzypiec i harmonii, bo być może, w domu ludowym, przy lampach naftowych, właśnie odbywać się będzie wiejska potańcówka; a miejscowi kawalerowie z Werlasu, Pokaliszcza, Międzyrzecza, Zadziału, a może nawet z Łobozewa, będą się raczyć nie tylko czystą wodą ze swojej rzeki.
Solińska, historyczna Arkadia pozwala Nam pomarzyć.



Im bardziej w lewo, tym bliżej nam do #Wyspy Okresowej (prawie środek tej części zbiornika), wzniesienia o stromych brzegach, ukrytego na co dzień pod kilkumetrowym płaszczem wody. Jego wierzchołek czasem bywa porośnięty zatopioną roślinnością wodną, o bardzo długich „łodygach” (moczarka, rdestnica). Znakomite miejsce do sprawdzenia się w spotkaniu z dużym drapieżnikiem. By tam dotrzeć trzeba się trochę namachać wiosłami, ale warto, choć muszę się przyznać, że ostatniej jesiennej wyprawy w to miejsce nie wspominam najmilej – mimo wielu wymian moich „sprawdzonych” sztucznych przynęt, tylko dwóch „szczupłych kolegów” (pod wymiar) i jeden spory pasiak uścisnęło moją dłoń. Toż to tylko przypadek.

Jeszcze bardziej w lewo „rozciąga się” wzdłuż Horbeku (aż do tamy) głęboki rów – ulubione miejsce wędkarzy „polujących” na dużą rybę, tak białą, jak i na nie tak znów szczupłego szczupłego, sandacza i okazałego suma. To tu, począwszy od regulaminowej odległości od tamy (150m), a skończywszy na „wejściu” do Fiordu Nelsona, nawet blisko brzegu łowimy na dużej - albo wręcz bardzo dużej –głębokości, która gwałtownie rośnie od kilku do kilkunastu, a następnie nawet do kilkudziesięciu metrów(do 55m). Tu ciężkie gruntówki są niezbędne.

Musimy pamiętać, również, o tym, że kamieniste (skała piaskowa) dno najeżone jest niekształtnymi głazami i (często) „resztkami” potężnych, rosochatych konarów, pni drzew, które, mimo upływu wielu lat od zalania terenu, nie uległy jeszcze rozkładowi. Wszystko pokryte jest beżowym, jasnym, drobniutkim skalnym pyłem (skutek m.in. abrazji), który przy opadaniu zanęty i przynęty, a nawet przy ruchach zbliżającej się lub żerującej ryby, natychmiast się unosi tworząc „zaciemniającą chmurkę”. Dlatego, przy wędkowaniu na „białą rybę”, w zanęcie (a także na przynęcie) mile widziany jest zapachowy atraktor - zwłaszcza w pierwszej fazie naszego nęcenia (istotne na prawie całym zalewie).



   Około pięćset metrów w lewą stronę od wspomnianej „stanicy” znajduje się moje, najbardziej ulubione stanowisko, na którym pozwalam sobie na zabawę bolonkami (7 – 8m) i „delikatnymi” machami. To tu „przeszedł” swój kolejny test Robinson Red Star Match 3,90 8-25g . W ciągu pięciu godzin „zaliczył” 47 płoci (ok. 27 – 35cm), 8 leszczy (od 34 do 51cm), kilka okazałych jazi i dwa karpie ok. 1,5 i ponad 2,5kg, nie licząc wszelakiej drobnicy.

 Zaznaczam, że nie nastawiałem się na szczególnie duże okazy. Nawet moja zanęta była raczej płociowa, ze sporą domieszką prażonych konopi, koloru jasnobrązowo – rudego, z domieszką ziaren kukurydzy spożywczej i bez atraktora, choć ten,w tego typu wodzie, często bardzo skutecznie zwiększa ilość i „jakość” brań. Rybki „mile widzą” dodatek pinki do zanęty. Ryby były „czyściutkie” i wręcz katalogowo wybarwione. Stosowałem zestaw z dość ciężkim waggerem, z samodociążeniem, z długą antenką; przypon około 70cm, fi 0,12; żyłka główna 0,14 – tonąca; haczyk- początkowo nr 14, ale szybko zmieniłem go na nr 10.. Dla tych Kolegów, którzy zamierzają umieszczać ryby w sadzyku – rada praktyczna:
- Konieczny jest długi, a nawet bardzo długi „wór”, gdyż przy średnim i niskim stanie wody w zalewie, w tym miejscu, dno zbiornika obniża się bardzo delikatnie i nawet w odległości kilku metrów od brzegu jest stosunkowo płytko. Co to oznacza dla ryby włożonej do krótkiego sadzyka, myślę, że mogę pominąć milczeniem. W odległości nawet ponad dwudziestu metrów od brzegu „osiągamy” grunt około 7 – 9metrów. W prezencie otrzymujemy stosunkowo czyste, kamienisto – piaszczyste podłoże, z lekkimi elementami namułu. Nie straciłem nawet jednego zestawu - „uprzęży”. Stosując metodę spławikową (odległościową), zyskujemy niesamowitą przyjemność podczas holu okazałego białorybu. Jego waleczność przysparza nam takich wrażeń, których nie sposób przeżyć przy stosowaniu ciężkiej metody koszykowej.
Jedynym utrudnieniem, w bezwietrzne dni, może być gęsta mgła, „wisząca”, o świcie i zmierzchu, tuż nad lustrem wody. Wtedy pozostają nam niezastąpione feederki (stosuję lekkie koszyki z wyjętym dnem).
Efekty ilościowe będą podobne – tylko ta przyjemność…ech…
„Zacinam” w początkowej fazie brania. Dzięki temu, bardzo rzadko używam wypychacza (wykałaczki). Jako przynętę stosuję kukurydzę różnej maści i duże kule ciasta o różnych kolorach i smakach; czasem czerwone robaki. Białe robaki i pinka nie zawadzą, ale zwiększą częstotliwość brań wszelakiej drobnicy. Sprawdzają się nieźle tylko tuż przed świtem, kiedy bogata wiązka często kusi dorodnego leszcza.

Wraz z powstaniem zbiornika, zmienił się mikroklimat w okolicy jeziora. Znacznemu złagodzeniu uległy wahania temperatury; zwiększyła się wilgotność powietrza; znacznie nasiliły się podmuchy wiatru. Dla nas, wędkarzy, ma to dość istotne znaczenie. Trudno mi ocenić wpływ tych elementów na jakość żerowania ryb, ale z autopsji wiem, że zmienny wiatr i jego siła (czasami przypominająca morską bryzę) wielokrotnie, bardzo szybko, wręcz prawie gwałtownie, zmieniały warunki mojego pobytu nad brzegiem tej wody. Szczególnie dokuczliwa bywa wilgotność powietrza przy silnych, jednostajnych jego podmuchach. Bywało, że podczas nocnego wędkowania – mimo dość wysokiej temperatury otoczenia – gwałtowne nasiąkanie wilgocią odzieży, zmuszało mnie do założenia kompletu przeciwdeszczowego i zdecydowanie zmniejszało moją chęć do dalszego pobytu nad tą urokliwą wodą. Ryby – z reguły – też zapominały, wtedy, o instynkcie żerowania. Wilgoć ta bywa bardzo przenikliwa. Nasilająca się – równocześnie – fala, też nie sprzyja szczególnie stosowaniu metod spławikowych: długiej lekkiej bolonki i lekkiego matcha. Jedynym „ratunkiem” pozostaje metoda gruntowa, feeder (drgająca szczytówka), ustawiona poziomo do lustra wody, o „kącie natarcia” w stosunku do tonącej żyłki lub plecionki około 45 stopni. Miejscowi koledzy hołdują zasadzie: porządny, „ciężki grunt” to jest to! Moje lekkie „zabawki” budzą w nich często odruch ironicznego zdziwienia lub – w najlepszym razie – uśmiech politowania:
-To ci dopiero nuworysz wędkarski nam się trafił!
By uniknąć pytań i pouczeń, układam obok na macie złożone, ciężkie feedery.
Te moje lekkie kijki już nie raz udowodniły swą wyższość nad cięższymi kolegami i to nie tylko nad Soliną (np.: http://feroza01.blogspot.com/2014/10/solina-i-swinka-na-medal.html ,http://feroza01.blogspot.com/2014/09/z-bolonka-nad-solina.html

Płynąc dalej, w górę byłego koryta Sanu, postrzegamy po lewej ręce duży ośrodek wypoczynkowy o nazwie „Jawor”; drzewiej „dostępny” tylko dla wysokiej rangi wojskowych i ich „przyjaciół”. Obecnie – wstęp wolny, z odpowiednią ilością gotówki w portfelu lub na kącie.
Linia brzegowa w jego okolicy sprzyja wybitnie amatorom współpracy z okoniem i jego pobratymcami. Można mieć niezłą zabawę, acz okazy należą (raczej – moim zdaniem) do rzadkości. Słyszałem o nich tylko w opowieściach. Sam nie dostąpiłem tego zaszczytu. Być może miałem pecha lub czas był nie ten.

Bardziej przekonał mnie o swej wędkarskiej wartości obszar zalewu położony nieco „wyżej”, lekko po przekątnej, po prawej stronie, zwany popularnie Zatopionym Lasem. Są to pozostałości po niewyciętych drzewach, które niczym smukłe maszty sterczą pionowo od dna, tnąc miejscami nawet lustro wody. Wędkując w tym miejscu, musimy pamiętać, jednak o tym, że większość z nich jest ukryta pod powierzchnią zalewu, co grozi nam utratą ulubionej przynęty. Przekonała się o tym już spora grupa Kolegów – spinningistów.
Według relacji mojego przyjaciela, instruktora nurkowania, na zatopionych „palach” jest już zupełnie niezła sieć żyłek i różnego rodzaju sztucznych przynęt. Jak to on określił:
- Można by zupełnie niezłą wystawę szkoleniowo – muzealną uczynić!
Pomijając ten fakt, jest to równocześnie znakomity matecznik i „poczekalnia” dla ryb „ostrego żeru”. W ciągu kilkudziesięciu minut „wyjąłem” czterech „dobrze zbudowanych” szczupłych i dwa okazałe okonie. O dziwo, niezbyt spokojne zachowanie moich przyjaciół „nie - wędkarzy” na łajbie, nie przeszkadzało moim „myśliwym” w polowaniu. Zabawa (dla mnie) była przednia.







    Zaraz za Drzewem Wisielca wpływamy w warkocze dwóch zatok – Suchego Drzewa (Pod Dębem) i „bez nazwy”. Obie ciekawe wędkarsko, godne naszego zainteresowania. Czeka nas tu dodatkowa niespodzianka. Tuż za drzewem o tak „brzydkiej” nazwie, naszym oczom ukaże się obraz „warowni” Króla Bieszczad – Juliusza I, pustelnika, wędrowca, filozofa, samotnika z wyboru (androlog -Ludomir Karcz - nurek i żeglarz) – bohatera bieszczadzkiej „legendy”. Ujrzymy „zgrzebną” chatę, „świątynię dumania”, tron królewski i dwa ogromne węże (być może są to węże Eskulapa, toż tylko tu – w Bieszczadach – one żyją), strzegące drogi do tronu i domostwa – wszystko sporządzone z drewna i materiałów, które podarował myślicielowi Wielki Bukowy Las.
Być może szacunek do myśli i stylu życia Tego Naturszczyka, być może moc żywej legendy, a może - po prostu - tu szczególnie odczuwalna siła urody Bieszczadów sprawiły, że uszanowałem ten fragment brzegu i nie „depnąłem” go swoją stopą.
Solińska, historyczna Arkadia pozwala Nam się zadurzyć.





















Miałem jednak okazję porozmawiać z wędkarzem, który od wielu lat traktuje tę zatokę jako miejsce regularnych zasiadek. Chwali ciszę, spokój, słabsze niż „gdzie indziej” (jego zdaniem) podmuchy wiatru. W sadzyku pływały trzy potężne leszcze i około 35-cio centymetrowy okoń. Skuteczną przynętą były solidne, czerwone robaki. Obaj doszliśmy do wspólnego, zgodnego wniosku:
- Tego poranka słabo „biorą”.
Hm, gdyby to było inne miejsce, to bym przez tydzień opowiadał kolegom, jakie „sztuki” widziałem!



Ciekawe łowisko wszelakiej ryby spotykamy w pobliżu miejscowości Rajskie; prawie na „terenie” dawnego przysiółka Berestyszcze. Charakterystycznym elementem krajobrazu, ułatwiającym rozpoznanie miejsca są wysokie skały sięgające kilkanaście metrów „ku słońcu” i ostro „wpadające” w toń na kilka metrów (Ścianka Chrewt). Zalew tu nie jest już tak głęboki (ok. 10m). To tu w mini-zatoczkach (kilka metrów głębokości) gromadzą się często ciekawe okazy naszych „przeciwników”, a może lepiej – „przyjaciół”. Konieczna jest łódka.
Tu, zadurzeni w Bieszczadzką Atlantydę, możemy posłuchać echa psalmów „zawieszonych” w zalanych ruinach klasztornej kaplicy sióstr ze zgromadzenia św. Wincentego a’Paolo. Miejscowi mówią, że przy niskim stanie wody mury tejże wynurzają się ponad jej lustro. Tu, także, doceniłem sprawność mojego Match’a 3,90 8-25g i lekkiego spinningu. Przynętą były ziarka spożywczej („czystej”) kukurydzy i „drobne” obrotówki. Wynik trzech godzin „zabawy” to: 16 dużych płoci, 8 leszczy (wszystkie ponad 35cm), 7 ładnych jazi, 1 karp (ok. 1,5kg), 4 „pasiaki” (takie sobie), 2 pstrągi (37cm i 39cm) i – niestety - „zepsute” pobicie szczupłego. Dzięki sporej przejrzystości wody w tym miejscu, przyjemnie było obserwować powroty rybek do „macierzy”. Jej mieszkańcy z zaufaniem traktują wszelakie, sztuczne przynęty. Mam wrażenie, że to miejsce nie jest „przebłyszczone”.











 A propos pstrągów – niestety – od chwili powstania zalewu, mimo sprzyjających warunków klimatycznych i terytorialnych, zbiornik musi być „dorybiany” ręką ludzką (z hodowli min. w Wołkowyi). Budowniczowie tamy nie poczynili „przepływanek”, umożliwiających naturalną wędrówkę pięknym „kropkom” i (szczególnie) łososiom. Zaniechanie tłumaczono niewielką ilością wody, zasilającej zbiornik z Sanu, Solinki i drobnych strumyków. Faktem jest, iż spowodowało to wyginięcie wielu rodzimych gatunków. Coś za coś, ale czy na pewno?

Przyznam się, że z niecierpliwością czekam na czas kolejnej wizyty nad brzegiem Soliny. Ta „woda” ma swój niezaprzeczalny czar i urok; a do tego jeszcze te „krajobrazy” – raj dla oczu, balsam dla psychiki.


#Pejzaż brązem i szarością #malowany



Ponuro, szaro, nijako nad moją wodą. Pejzaż brązem i szarością malowany, kruki i wrony czernią „podkreślają”. Łodygi traw wszelakich, bez życia, ciężarem późnej jesieni, do Ziemi-Matki złożone. Zmęczony podniebną podróżą, szron, co ranka je dławi, ciężarem dogniata, z dnia na dzień coraz ciemniejszą barwę nadaje. Pierwszy mróz do zmartwień je zmusza; pytanie o przyszłość żywotną stawia.

Podmuchy zimnego wiatru ślizgają się po gołych konarach resztek sędziwych, nadrzecznych drzew i prętach markotnych, uśpionych krzewów.

Nawet woda, w mej rzece, dostroiła swą barwę do kolorów otoczenia. Pomogły w tym liście, szukające schronienia na dnie jej nurtu. Przykryły szczelną kołdrą niemal wszystkie zatoczki, głęboczki i zakola. Czekają, teraz, w napięciu, aż „wspólnicy”, pracujący w rzece, przemienią ich w pozorną „nicość”.

Tylko szum nurtu kołysze me ucho tak dobrze mi znanym, miłym dźwiękiem, ale jakby też ciut inny, jakby ostrzejszy, bardziej krzykliwy, mniej kojący. Widocznie ta wszędobylska, bezlistna „pustka” tak go odmieniła.   
-A może to aż-Natura tak się ze mną droczy?                                                                                                               Może...                                                                                                                                                                            Niby martwo, a jednak… Gdzieś się tli iskra, iskierka Życia…


Moje "#Eldorado". Lata siedemdziesiąte...

 Trochę "ciepła", tuż przed zimą...

Niby o wędkowaniu, a w rzeczywistości o Tym, co przemija...



Była sobie sadzawka, nie-sadzawka, a może bajoro. 

-Nie, nie bajoro, jeśli już to bajorko, bardzo sympatyczne bajorko. 

A najlepiej, to po prostu:
- Kawałek, kawałeczek, „kawałeniek” ślicznej, czystej, pięknej wody.
- Wody płytkiej; miejscami wręcz płyciutkiej. „Po brzegach” porośniętej pięknym „pałkami”, „zwykłym” tatarakiem, „grubym” sitowiem i najzwyklejszą „w świecie” trawą; taką „prosto” z „czystej”, dzikiej łąki.
A właściwie; tak na marginesie:
- Co to znaczy - „zwykłym” tatarakiem?
- Co to znaczy - najzwyklejszą „w świecie” trawą?
- Co to znaczy - z „czystej”, dzikiej łąki?
- Ano zwykłym, bo wszędzie go było pełno, wszędzie nad wodą nim pachniało (- a może śmierdziało?
- jeżeli już, to pięknie śmierdziało - niczym dziś wysokiej klasy woda kolońska; - wysokiej klasy, bo reklamujący ją niby-gwiazdor „wysoką” gażę dostał).
- Najzwyklejsza, bo pełna kwiatów, kwiatków, kwiatuszków „wszelakiej maści”, kolorów i pochodzenia, a przy tym:
- Jakże zielona, jakże soczysta, jakże „sama w sobie” pachnąca!
- A wszystko „razem wziąwszy” zatopione „wśród łanów, wśród jęczmienia…”


- Sadzawka moja!
- Bajorko moje, „tycie, tycie, tyciuteńkie” bajorko moje…
… nosiło w sobie „ogromny ciężar”- ciężar w postaci pięknych, dużych „garbusów”, „wszelkowymiarowych szczupłych”, „zabranych żółtych łopat”, pięknie wybarwionych „krasnopiórek”, „bogato upasionych, ciemno i złotozielonych śliskich”, także tych „śliskich popielatych”, „grubych złotych polskich”…
(- O rany! Jakich złociutkich, jakich „złociuteńkich”!
-A właściwie to prawie złoto-brązowych, pięknie „wyoblonych”.
- Patrzcie! Nawet „garb” może cieszyć.
-Byle nie własny!)
…, dorosłych, srebrnych „siuderek” i tych płociami zwanych.
- A i koza się zdarzyła.
- A nawet raz jeden, jedyny, „jedyniusieńki” „tęczowy” się trafił!
- A następnego roku „plamiasty”- „pyskiem żaby” też zwany- wagą i rozmiarem go „przebił”; i to w środku dnia, przy pełnym słońcu, w miesiącu czerwcu „biorąc”.
- I tylko tych srebrnych („japońcami” też „ochrzszczonych”), i tych „czarnych”, „czarnuchów”, karłowatych, „sumiastych”, koluchów tam nie było.
- Naprawdę nie było!
- Daję słowo – nie było. Nawet jednego nie było!
I tylko jedno miejsce, „miejscówką” czasem zwane, było lekko „wygniecione”;
- Tak leciutko, leciuteńko, „leciutenieńko” wygniecione, nie-wygniecione.


 To było moje, moje i tylko moje miejsce, „miejscunio”, „miejscunieńko”;
oddalone od tworzącego się zalewu (a właściwie to płynącej jeszcze rzeki Kamiennej) tylko o kilkadziesiąt metrów, „meterków” - jakże istotnych meterków.
-Tak konkretnie, to dzielił nas tylko wał, będący – równocześnie – starym nasypem kolejowym, z którego zdemontowano szyny i podkłady kolejowe.
Wał, który służył kolegom wędkarzom, zmierzającym z „pociągu” na „z góry upatrzone stanowiska”, jako „trakt podróżny”.
- I w tym „trakcie” tkwił szkopuł.
Ile ja się kpin, docinków, „ślinotoków” (a może „ślizotoków”) nasłuchałem; ile kręgów „różnej maści” na czołach i koło uszu „naoglądałem”; ile „dobrych porad” „zaliczyłem”. A ja, biedny, „na głowie” stawałem, by tylko „któremuś” „nie przyszło do głowy”, zejść „na dół” i przywitać się ze mną.
- Oj „ciężkie” to były chwile, gdy już z daleka słyszałem „puchanie” parowej lokomotywy – sygnału nadjeżdżającej, możliwej „zdrady”.
To tu, w odległości trzech metrów od mego stanowiska, mogłem obserwować tarło moich „przyjaciół” – wielkich „złocistołuskich lechorów”. A ile ich było. Sitowie „kładło się”, jak łan dorodnego zboża podczas burzy. Moja obecność, „o dwa kroki” od tarliska, w niczym im nie przeszkadzała. Wypełniały spokojnie swój prokreacyjny obowiązek.
To tu, przez kilka lat, miałem swoje, swojuśkie, swojusieńkie, wędkarskie Eldorado!
To tu, przez kilkadziesiąt lat, ryby miały swój, swojuśki, swojusieńki Matecznik, w którym tylko ja „mieszałem”- „od czasu do czasu”.

Zalew „pokrył kołdrą” wody moją rzekę. Asfalt rozlał swój „dywanik” na mym wale. Melioracja osuszyła moją łąkę. Dziś tu prawie dzikie jest….boisko (piłkarskie). A trawa na nim jakaś żółto-zielona, brązowo-zielona, brunatno-zielona.
-A może pomarańczowa?
- Tylko słońce niby to samo, ale czy na pewno?

„Nic dwa razy się nie zdarza…” A szkoda.
- Oj, jak szkoda!

„Idzie" Zima. Po Niej Wiosna: czas wędkarskich wędrówek, poszukiwań. Może traf nam wskaże nowe, choćby mikro-eldorado, eldoradko, „eldoradeńko”.
Czego sobie i Wam życzę! 



Wszystkie odstępstwa od norm językowych zamierzone i celowo TU „uczynione”!


Na poprawę #humoru... wędkarskiego



   Piątkowe popołudnie. Wiatr dziwacznie kręci. Ciśnienie lekko się waha. Słońce ściga się z drobnymi chmurami. Dobre warunki dla szybowników, ale… Dzwonię do Kolegi Henryka. Oczywiście, z zadowoleniem, akceptuje propozycję wyjazdu.
    Po kilkudziesięciu minutach już jesteśmy w drodze. Komisyjnie, czyli jednoosobowo, ustalamy, że celem naszej wyprawy będzie Wisła, a konkretnie „półka” za Maśnikiem (bliżej opisałem ją w felietoniku „Czar letniej nocy„ http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,czar-letniej-nocy8230,51915 ).
    Jest mała, ale jednak, szansa, że będzie wolna. Ryzykujemy.
Droga, jak zwykle, w tę stronę mija bardzo szybko, na pogaduchach; wszak nie widzieliśmy się już parę tygodni. Jest o czym gawędzić. Ponad sto kilometrów śmignęło niezauważone, choć jazda była w zgodzie z przepisami.

    Jesteśmy na miejscu. Miłe zaskoczenie. Nasza miejscówka jest wolna. Woda kapitalna. Stan dość wysoki, wręcz wymarzony. Zawsze przy tym poziomie Wisły, w tym miejscu, miałem znakomite efekty. Pogoda też sprzyja. Wiatr się uspokoił (choć w konarach wysokich drzew wciąż go słychać). Ciepło, acz nie parno. Wiślana „struga” zawraca pięknym, dużym na sto parę metrów, spokojnym, głębokim warkoczem. Idealnie.




   „Rozkładamy feederki i do „pracy”. Koszyczki 25gram super zdają egzamin. Tylko tu można sobie pozwolić na rzuty, na odległość kilkudziesięciu metrów, tak małą „masą”, bez ryzyka ściągania przynęty. Na zachętę kilka „plusków” zanęcających i przynęta na haczyk. Wiązka białych i kanapka - śliczny czerwony z kukurydzą.
   Prawie natychmiast trzepie na obu wędziskach. Lekkie przycięcia i…pudła.
Kolejne, kolejne i kolejne. Wszystko drobnica. Chwili spokoju. Po dojściu do „wprawy”, „zacinam” kilkanaście małych krąpików, takich po naście centymetrów. O, przepraszam, także jedną uklejkę i dwie dwudziestocentymetrowe płotki.

    Zapada zmrok i nic się nie zmienia. Nic nie pomaga; ani zmiana lokalizacji przynęty, w różne miejsca wspaniałego warkocza, ani „podniesienie” jej gabarytów do prawie „sumowych” rozmiarów. Skracanie i ponowne wydłużanie przyponów też nic nie zmienia. Tylko drobnica szaleje.
   Brakło mi cierpliwości. O 23,15 decydujemy się na zmianę „lokalizacji”.
Kolejne trzydzieści kilometrów i zbliżamy się do mojego, ulubionego, przywiślanego starorzecza. Tu to już na pewno będą super efekty.
Dobrze powiedziane. Zbliżamy się! Po dotarciu na miejsce nadzieja prysła.
Pech, diabelny pech.
    Dojazd do mojego starorzecza totalnie zarośnięty. Mam, co prawda, porządny sekator w samochodzie, ale jak pomyślę, że mam (po nocy) „siekać” ponad sto metrów olszyn i wysokich chwastów i jeszcze na miejscu stać w wysokich oczeretach, ubrudzonych namułem z ostatniej, wysokiej wody, to mi się odechciewa tej wątpliwej przyjemności. A jeszcze te chmary komarów, które pobudzę. O nie i jeszcze raz nie.
Żal, ale nic nie poradzę. 

   Decyzja, wracamy, ale w pobliże domu, na Kamienną.
Już, w tym sezonie, raz było to „grane”.
    O 1,15 jesteśmy na „moim miejscu”. Dwie godziny w „plecy”. No, cóż, tak też bywa. Ciągle trochę żal.
    Szybki wędkarski biwak i do „dzieła”.
    Przez pierwsze kilkadziesiąt minut – cisza. Nawet puknięcia.
Trwamy w oczekiwaniu. Czyżby i tu się ryby na nas obraziły.
Nie, nie, nie jest tak źle. Jest pierwsze, dość silne szarpnięcie. Leszczyk, ponad trzydzieści centymetrów.
- Przecież dzisiaj miało być bez leszczy!
Trudno. Na bezrybiu i rak ryba. Nie ma co grymasić. Byle była zabawa.
Rybka do wody, czerwony na haczyk i czekamy.
Są kolejne, trzy, podobne leszczyki. Ciut, ciut większe.
Ot, jest i mniejszy.
Czas płynie. Zaczyna się rozwidniać. Dwa czerwone na haczyk ósemkę, umocowaną na przyponie ponad siedemdziesiąt centymetrów. Przy obniżonym stanie wody w Kamiennej, ma się to trochę, jak pies do jeża, ale zobaczymy.
Uderzyło, zgrabnie uderzyło. Czuć moc. Intensywnie pracuje. Tym razem przyda się podbierak. Ładny, złoty leszcz, 54cm.



  Dobre i to. Była odrobina emocji. Ustąpiło poranne ziewanie.
Znów dwie trzydziestki.
Fatalny rzut. Koszyk wylądował tuż pod drugim brzegiem. Dwa i pół metra od stałego, zanęconego poprzednimi rzutami pasma. Daleko poza „uciągiem”.
Mam w nosie. Niech trochę poleży.
- Nie do wiary! Jest pobicie!
Jakieś takie trochę inne. O, opór i praca też inne, jakby bardziej „do dna” i znacznie bardziej „opornie”.
-Powoli. Coś z tego będzie.
Zmierza w moim kierunku. Tak, jest inna rybka. Duża!
- Co to?
Trochę się błyszczy pod lustrem wody. Jakby smuklejsza. Pełnołuska.
Powolutku i smyk, do podbieraka.
Jaż! Śliczny jaż. Pierwszy, tak duży, w tym sezonie – 44cm.

 To na poprawę humoru, po tych nadwiślańskich wpadkach.
Zaczyna siąpić. I tak mi lepiej „w duszy gra”.
Fotka ładnego wojownika, przed powrotem do macierzy, na dowód rzeczowy, motywujący poniedziałkowe, wędkarskie opowieści. Trochę gawędy na jego temat i zbieramy się na śniadanko.
Do zobaczenia za tydzień lub dwa, ale Wiśle nie odpuszczę. Daję słowo, nie odpuszczę!

    Tak na marginesie; nad Wisłą, z piątku na sobotę, w obu miejscach, nie było „żywego ducha”
.


W #wędkarstwie nie ma #reguł ...


          
  Trzy, kolejne, sobotnie, nocne, wędkarskie „wyprawy”. Na przełomie czerwca i lipca. Niby podobne, 
a jakże różne, potwierdzające regułę, że w wędkarstwie… nie ma reguł.

  #Noc spokojna, ale poranek…


    Duszno. Otwarty szyberdach i uchylone okna, w mojej terenówce, to za mało.
Rezygnuję z wyprawy nad Wisłę, ale do Chańczy jakoś się doczłapię.
- Chłopie, o siedemnastej, w sobotę, chciałeś znaleźć wolną miejscówkę na Chańczy? Chyba żartujesz?
Głęboko, na końcówce leśnej drogi, dogaduje się z młodym małżeństwem ze Staszowa, że około dwudziestej zmykają do domu. Dobra nasza, nocka będzie moja.
Temperatura ciągle wysoka, ponad dwadzieścia pięć stopni. Powietrze stygnie bardzo powoli. Dwa feederki w wodzie. Na przynętę wiązki kolorowych białych. Spokój, nawet odrobiny wiatru. Sucho i jak na tę porę dnia, jasno. Prawie się nie ściemnia.


   Zapada, raczej, półmrok. Ciśnienie, od dwóch dni,stabilne. Wymarzona pogoda dla „nocnego” wędkarza. Tylko rybki nie biorą. Ani u mnie, ani na sąsiednich stanowiskach. Około 24. zamilkły nawet odległe „dzwonki”. Tylko mała watra trzeszczy uroczo, tuż za moimi plecami.


   Wystarczy by odstraszyć, leniwe tej nocy, komary. Nikt już nie zmienia przynęty. Okoliczne towarzystwo łapie drzemkę.
Świta. Pięknie świta.


   Ot, są pierwsze uderzenia.
- Jednak o poranku!
Tak też bywa. Noc martwa, a „poranek nasz panek”, jak mawia mój kolega.
Uderzenia są silne. Jednostajne. Nie wymagają ręcznych poprawek. Leszcze „zacinają się” same. Odnajdują przynętę w kilkuminutowych „odstępach”. Nie jest źle.



      Po półtorej godzinie zapada, niestety, całkowita cisza.
Tylko słońce pięknie naświetla taflę wody i nabłyszcza wynurzoną roślinność.
Jest sympatycznie, przyjemnie. Cieplutko.
Zmieniam sprzęt. „Rozwijam” matcha. Kilka rzutów na odległość około trzydziestu kilku metrów. Za czwartym razem gwałtowne pobicie, podczas opadania przynęty.
Rybka pięknie pracuje.
- Jak ja ją naprowadzę w kanał między przybrzeżną roślinnością?
Musi mi się udać.
Jest ładny leszcz.

   Niestety, ostatni tego dnia. Nie pomogły korekty gruntu, kolejne kule zanęty, powrót do drgających szczytówek. Ichtiofauna postanowiła, że będzie się opalać, a nie żerować.

   #Noc niesamowita.

    Znów cieplutko. Ciśnienie lekko spada. Drobne, rzadkie cumulusy, tuż przed zachodem słońca, zmieniają swój kształt; a tak naprawdę, to znikają powoli, na tle czystego, ciemniejącego nieba. Tylko na różowiejącym horyzoncie, jakby lekko czerniały i zaczepiały o tarczę tej „topiącej się” gwiazdy. Będzie dobra, bezdeszczowa noc. Tuż przed godziną dwudziestą drugą uzbrajam mój „sprzęt” i „organizuję” miejscówkę. Moja Kamienna jest cicha i spokojna, choć stan wody jest jeszcze lekko podniesiony i czuć, że tam głębiej, pod powierzchnią, już nie jest tak „grzecznie”.

    Ledwie piętnastogramowy koszyk, napełniony „lekką” przynętą, wylądował w wodzie, myślę, że jeszcze nie sięgnął dna, a już zagrała szczytówka.
- Przecież „feedera” jeszcze mam w ręku; przecież jeszcze nie napiąłem żyłki, przecież…
-A czy to ważne?
Lekko zacinam. Po prawdzie, to zakręcam. Parę obrotów.
- Nie do wiary! Coś „siedzi”!
Spokojnie ściągam. Trochę „skacze”, ale tam, w wodzie. Trochę w bok zmyka. Wraca. Już „spokojny”. Będzie leszcz.
- Bez pudła. Leszczyk 31cm.
- Wracaj do wody. Tylko mi nie płosz kolegów!
Ściemnia się coraz bardziej, coraz szybciej.
Tym razem udało mi się „zanurzyć” oba kije; ba, zdołałem założyć świetliki.
Na drugim buja się trochę cięższy koszyk, bo aż 25.gram, ale „leży” w nurcie.
Precyzyjnie, to „grzecznie” obraca się w nurcie, zbliżając się do środkowej strefy koryta.
- No i dobrze. Niech mu będzie!
Wciąż cieplutko. Wieczornej wilgoci ani śladu.
- Oby tak dalej!
Latarka na czapkę. Próbuję skorzystać z fotela...
- A już, chciałbyś. Do pracy!
Szczytówki tańczą, równocześnie.
- O, jo, joj! Co robić?
- Spokojnie, spokojnie…
- Tą drugą to już strasznie trzepie!
Od niej zaczynamy.
- Jest.
- Nie mogło być inaczej, wszak sam się zaciął.
Niezła sztuka. Konieczny podbierak. Kończymy współpracę z wędziskiem w lewej ręce, a podbierakiem z rybą w prawej. Ten szczegół będzie ważny pod koniec opowieści.
W międzyczasie drugi feederek „zaliczył glebę”.
- Chyba po sprawie.
- O nie, nie. Dalej tańczy.
Do pracy! Też jest mój.

   Ciekawie się zapowiada. Wbrew moim zwyczajom, zmieniam całe wiązki białych-kolorowych, gdyż wydają mi się bardzo zmęczone. Napełniam koszyki i „do wody”. Lekko napinam.
Do krzesła…dwa kroki.
- Wracaj, do pracy! Jeden kij już „leży”.
Nie muszę zacinać. Następny leszcz mnie wyręczył. Kij do lewej, podbierak do prawej!

   Uzupełniam zanętę w koszyku, a tu znów na drugiej „potrójny skoczek” – raz, drugi, trzeci… Zacinam i….pudło.
- Poważnie pudło?
- Pudło.
Mówi się trudno. Nie pierwszy i nie ostatni to raz. Pudło też być musi. Prawda?
Chwila spokoju. Może z pięć minut i tańczymy od nowa. I to jak tańczymy.
Do godziny 01,30 ponad dwadzieścia „puknięć” zakończonych sukcesem.
Wszystkie „sztuki” jakby z jednego „wylęgu”. Od trzydziestu paru, pod czterdzieści centymetrów.

   Już mi się trochę znudziło. Chciałbym chociaż coś pod pięćdziesiąt. Centymetrów oczywiście.
- Dobre sobie. Znudziło mu się!
Postanawiam „zwiększyć” przynętę. Zakładam średniego czerwonego i dwa białe. Chwilowo tylko na jednego kijka. Potem się zobaczy.
Ot, jest przerwa, ale tylko na tego z kanapką.
Po pewnym czasie (ok. 15. minut) szczytówka drgnęła. Dokładnie tak, drgnęła. Powolna poprawka. Też spokojna, ale z lekkim, płynnym „uciągiem”. Lekkie zacięcie i ….
- O, o, zaczyna być ciekawie! Ładny opór. Odjazd, po przekątnej, w prawo. Cofka w lewo. Zaczynam żałować, że przepon tylko 0,12..
- A główna?
- 0,14., nie ma obawy.
Zaczyna się męczyć, ale trochę to trwa. Dobrze, że podbierak po prawej; dobrze ułożony. Drugi Fedder za podbierakiem.
Kątem oka dostrzegam ruch szczytówki także na nim. Trudno, musi poczekać.
- Popraw kąt latarki na czapce. Lepsze światło będzie ci potrzebne tuż przy brzegu. Musisz widzieć, jak wprowadzasz go do „siatki”
- No, jest. Udało się. Trochę ciężko podnieść go na dwu i pół metrowej „sztycy”.
Na oko, będzie miał około 50cm. Włożę go do sadza. O świcie, przed powrotem do „macierzy”, ważenie i fotka (1,74kg/55cm).
   Na drugim kijku siedzi znów taki ok. 35cm. Doczekał się wolności, ale ładnie z jego strony, że poczekał na spotkanie z moją dłonią.
Na obie drgające kanapka – średni czerwony i dwa spore białe.
„Pogrubienie” porcji dało efekt. Jeszcze trzy niezłej klasy (zważone, razem z tym pierwszym, dały wynik 6,94kg, nieźle/ 54, 52, 49cm).


    Świta. Jeszcze kilka fajnych kontaktów.




    Nadal ciepło i sucho. Nawet nad ranem nie nadciągnęła fala wilgoci.

 

    Minęła czwarta. Zapanował spokój. Noc minęła niepostrzeżenie. Nawet nie zdążyłem spróbować kanapek. Tak po prawdzie, to zapomniałem, że je mam. Nie odczuwałem ni głodu, ni łaknienia. Ot, co znaczy „dobra nocka”.
Tylko fotel był biedny, bo przestał pusty, aż do poranka.
Podczas ciemnej nocy ponad sześćdziesiąt kontaktów. Czterdziestu kilku (!) Kolegów Leszczy uścisnęło mą dłoń. Ja miałem zaszczyt, ale czy oni też? Mam wątpliwości.
Piękną, słoneczną pogodą „rozpostarł” się nad Kamienną kolejny dzień. Ptaki dały znać o sobie. Nawet komary, tym razem, nie były zbyt dokuczliwe.
Tylko ryby nagle straciły zainteresowanie moją przynętą.
- Czyżby doszły do wniosku, że już dość tego dobrego? A może, po prostu, poszły się wyspać przed upalnym dniem.
O godzinie 6,30., po spożyciu…..(a figa) jednej kanapki, wykonaniu jeszcze kilku, ostatnich fotek, zważeniu (też ostatnich) kilkunastu rybek (w trakcie wędkowania zważyłem 14. sztuk; wraz z czterema wspomnianymi wyżej, dało to wynik 15,90kg) postanowiłem zakończyć szalone wędkowanie.
- Ej, chyba to nie ja je zakończyłem.

Tępy ból w prawym stawie łokciowym, przez trzy dni, aż do czwartku, przypominał mi o efektach niedzielnego, nocnego wędkowania.
- I nie ma się czemu dziwić. Przyjmując średnią wagę 38. leszczy (większość trafiała, ponownie, do wody bez mierzenia i ważenia) po 0,65kg, plus te cztery 6,94kg, mamy wynik 31,64kg, wyjęte na dźwigni podbieraka około2,5m długości. Ot i wszystko już jasne.

#Noc beznadziejna. A może…?

Znów sobota, około 21,30. Niebo lekko zachmurzone. Ciśnienie lekko chybocze, ale bardzo nieznacznie. Temperatura się obniża. W dzień było dwadzieścia kilka stopni. Teraz, podejrzewam, około dwudziestu, z tendencją do kilkunastu nad ranem. Spora wilgotność powietrza. Pojawia się wieczorna rosa i fale niewielkiej mgiełki. Bezwietrznie. Miejsce, przynęty, zanęta i „sprzęt”, jak przed tygodniem. Po około 30. minutach od zanęcenia, dwa pierwsze puknięcia. Nie do „poderwania”. Jest trzecie, trochę mocniejsze. Lekko zacinam z pozycji półsiedzącej. Jest. „Idzie” słabymi zakosami, z oporem. Leszcz powyżej 40cm.
- No, nareszcie. Coś się, chyba, zacznie dziać.

   Niestety, przez najbliższe kilkadziesiąt minut, cisza. Całkowita cisza. Nawet puknięcia.

Nagle…
Zadziałała magia mojej Rzeki, wspaniała magia mojej pięknej Rzeki. Wśród różnych odcieni i tonów nadchodzącej nocy, zagrało setki maleńkich iskierek, maleńkich, jaśniutkich punkcików, tańczących w rytm melodii, granej zębami bobra, o pień rosłego drzewa, na jej przeciwległym brzegu. Ech, co za wrażenia.
A dzieje się to wszystko o krok od mojej skromnej (duchem, nie ciałem) osoby, leniwie rozpartej w wygodnym, wędkarskim, „karpiowym” fotelu. Robaczki świętojańskie suną we wszystkie strony. Unoszą się nad przybrzeżne trawy. Kreślą parabole i sinusoidy, bliżej nieokreślone krzywe. Nurkują w czeluście przywodnych krzewów. Ścigają się w milczeniu. Czynią swój godowy taniec.
Te żywe świetliki zdecydowanie skoncentrowały mą uwagę na urodzie, czynionego przez nie, nocnego teatru. Teatru kilkuset aktorów.
Na „ładnych”, kilka chwil zapomniałem o tych dużych, przypiętych do moich szczytówek.
To nic. Tamte zachowywały, pełen dostojności, spokój.
Nagle, tak jak się pojawiły, tak znikają. Pełna naturalnej urody, rzeczna pantomima dobiegła końca. Szkoda. Ten spektakl to była śliczna (niestety) jednoaktówka.
Tylko po lustrze wody płyną umarli, z nadmiernego wysiłku, aktorzy. Ostatni świadkowie artystycznego wydarzenia. Rybki-sprzątaczki ruszyły wykonać swe obowiązki. Przez kolejne, kilka minut słychać cmoknięcia i za każdym z nich, znika kolejne „światełko”. Zapada ciemność i wszędobylski (tym razem) spokój.
Nawet „pracownicy fizyczni” wodnego „diwadla” udali się na zasłużony wypoczynek.




Do samego poranka rzeka milczała. Nawet bobry i ptaki udawały sen; a może faktycznie spały. Tylko poranny chłód, tym razem, dawał mi się we znaki.
No cóż, taka jest dola wędkarza.

„Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było” (Jarosław Haszek).


"To Oni…Tacy zwykli, normalni…"




Nadchodzą dni szczególnej zadumy, spokojnej, cichej refleksji, pamięci o tych, którzy odeszli; naszych bliskich, przyjaciołach, znajomych… Kolegach „znad wody”…

idą ku mnie, idą kalinami
znajomi, umarli, kochani.
/Kazimiera Iłłakowiczówna/


 







_*_ Pan Henryk - kadrowiec, sędzia piłki nożnej, wędkarz, przyjaciel młodych adeptów naszej „życiowej przywary”. Znakomity „technik spławika i żywca”. Pasjonat wiślanej wody. Wielu dzisiejszych (już) dziadków na pewno pamięta i mile wspomina pierwsze wyprawy na strasznie odległą i jakże (wtedy) tajemniczą, znaną tylko z opowieści…Wisłę. Pan Henryk miał dar przekonywania naszych (także wtedy „pięknych i młodych”) Rodziców, że ta, z reguły minimum 24-godzinna wyprawa PKP w okolice Sandomierza, to tylko spacer po najbliższej okolicy. Dziwnym sposobem „łapali” się na to. Jego stały argument:
- Przecież zabieram też syna!
Miał u Nich porządny kredyt zaufania. On nigdy Ich nie zawiódł, a młodzi chłopcy, których z sobą zabierał, nigdy nie zawiedli Jego.
Podczas podróży i nad wodą snuł mądre opowieści wędkarskie, uczył zasad „współpracy” z naturą i szacunku w stosunku do Tego, co nas otacza. Dziś sędziuje mecze na znakomitszych boiskach…
Czy są jeszcze dzisiaj tacy…”zwykli” ludzie? „Kilku” by chyba znalazł…



Umarłych wieczność dotąd trwa,
dokąd pamięcią się im płaci.

/Wisława Szymborska/
 










_*_ Pan Zdzisław – odlewnik, magik rzecznego spławika. Właściciel prostego kija, z żyłką wiązaną do czubka i prościutkim, własnoręcznie wykonanym spławikiem ( nigdy nie kupił tego ostatniego). Nad wodą miał zawsze ze sobą trzy rzeczy:
• wędkę
• sznurkową siatkę na ryby
• trzy kromki żytniego chleba.
Trzy, gdyż każda miała inne przeznaczenie. Z pierwszej, stojąc nad brzegiem rzeki, wyrywał kawałki ośruty, ugniatał palcami i formował małe kuleczki. Jedyna przynęta. Z drugiej urywał kawałek; wkładał do ust i żuł powoli. Po pewnym czasie, gdy już dobrze go rozdrobnił zębami i nasączył śliną, wypluwał powstałą papkę na dłoń i zamaszystym ruchem „umieszczał” ją w nurcie rzeki. Jedyna zanęta. Trzecią po prostu zjadał, gdy poczuł głód. Nigdy nie mieszał przeznaczenia kromek! Wędkował, przemieszczając się wolno wzdłuż brzegu, sobie tylko znanym rytmem, „wyjmując” z wody, co chwila, ogromne płocie i (od czasu do czasu) szaro-złote „leszczydła”.
Wielu z nas podejmowało próby naśladowania Pana Zdzisława – bez efektu. Trafiały się nam co najwyżej drobne, pojedyncze płotki. Z biegiem lat zmieniały się techniki wędkarskie, zmieniał się sprzęt, rosła różnorodność zanęt i tylko Pan Zdzisław nic nie zmieniał w swojej metodzie. W naszej rzece, jak wszędzie, ubywało ryb, a On niezmiennie, wciąż „wyjmował” swoje płocie. Być może to … ślina Szanownego miała takie znakomite walory. Myślę, że od kilku lat zmienił tylko rzekę… Spławik na pewno ma ten sam…



A mnie wspominaj wdzięcznie
Że mało tak się śniłam
A przecież byłam,
No, przecież byłam...

/Agnieszka Osiecka/


 








_*_ Pan Wacław – kombatant, więzień polityczny, wędkarz-społecznik, rzecznik wysokiej kultury w życiu wędkarskiej rodziny. Uparty jej propagator.
Częściej niż na rybach bywał w siedzibie swego Koła, któremu wiele lat „szefował”. I to jak szefował. Nie tylko „zza biurka”, lecz często „znad wody”. Przechadzał się jej brzegiem, „ucinając” sobie niby luźne pogawędki z łowiącymi kolegami wędkarzami; i starszymi i młodymi – wiek dyskutantów nie miał znaczenia. Prawie wszyscy znali Prezesa i mieli okazję uścisnąć Jego dłoń. Przy okazji – aktualne informacje „biegały” w obie strony. W kole było kilkaset osób, a na walne zebranie wynajmowano dużą salę kinową. Zawsze była pełna. Czasem brakowało miejsc siedzących.
Dziś Koło tworzy blisko trzy tysiące wędkarzy, a na walnym….”puchy”.
Kto wie, kiedy i gdzie ono się odbywa? Może Pa
n, Panie Wacławie?

Światła cmentarz rozjaśniły,
że aż łuna bije w dali,
lecz i takie są mogiły,gdzie nikt lampki nie zapali.

/Władysław Broniewski/

 








 _*_Pan Edmund – kierowca, „zadumany” wędkarz. Zwolennik surowej zgody z naturą. Przeciwnik wszelakiej zanęty. Jedyną przynętę, jakiej używał w całej historii swej „ nadwodnej przygody”, stanowiły drobne, czerwone robaczki, pozyskane z własnego kompostownika. Zasiadał zawsze w tym samym miejscu, nad brzegiem swojej rzeki, na ciągle tym samym (przez wiele lat), małym pudełku i po „włożeniu” jednego kija do wody, zastygał w bezruchu. Przez lata stał się nieodłącznym elementem nadrzecznego krajobrazu. Na „grzeczne” dzień dobry, odpowiadał kiwnięciem głowy.
Ile trzeba było „zabiegów” wykonać, by „rozruszać” Pana Edmunda, ale gdy się to już (czasem) udało, to zaczęła „płynąć” przepiękna opowieść o życiu węgorzy, linów, okoni, a nawet traszek i żab „wszelkiej maści”.
-Panie Edmundzie! Pański ulubiony lin przytopił spławik…
-Panie Edmundzie!


 










To Oni…Tacy zwykli, normalni… Byli…tu, w Starachowicach. Odeszli…, ale…


#Podróż w Krainę Łagodności








  Dokonując wpisu do zestawienia wędkarskich wizyt nad wodą, zerknąłem przypadkowo do Karty i nagle…olśnienie, a właściwie smętne odkrycie:
- Pięćdziesiąt lat minęło, „jak jeden dzień”.
Pięćdziesiąt lat mojego wędkowania, wędkowania z Kartą Wędkarską w „kieszeni”.
Tego bez dokumentów, pod opieką starszych kolegów, by jeszcze kilka lat doliczył.
Ot, okazja do sympatycznych, trochę sentymentalnych wspomnień, refleksji.
Z tej okazji…

Podróż w „krainę łagodności”.


  Śmignęły te lata bardzo szybko, jak mgnienie powieki, jak jedna kartka z kalendarza, jak jedna chwila, jak jedna …., ech!
Po drodze wyleczyłem się z filumenistyki, filatelistyki, modelarstwa lotniczego (mimo sukcesów sportowych) i jeszcze paru innych „miłości”. Z wędkarstwa nie byłem w stanie się wyleczyć.

Dlaczego wędkuję? Równie dobrze można by zapytać:
- Dlaczego oddycham, śpię, kocham, marzę?
Wędkuję, bo żyję, żyję, bo wędkuję.


Co stanowi o wartości wędkarza?
Myślę, że proste odpowiedzi, typu: doświadczenie, technika, sprzęt, znajomość łowisk, miejscówek, przynęt, zanęt, itp., cisną się same, ale ja chciałbym je trochę skomplikować i potraktować nieszablonowo.


Uprzejmość
Tolerancja
Szacunek
Humor
Wrażliwość
I zapewne Coś jeszcze…

Zaznaczam, że nie jest moim zamiarem wkładać, po raz kolejny, kija w mrowisko, lecz raczej podróż w „krainę (wzajemnej) łagodności”.


# Uprzejmość

Parokrotnie miałem okazję przebywać po kilka dni na łowisku wspólnie z pasjonatami współpracy z dużym karpiem (bardzo nie lubię określenia „karpiarze”). Był to czas zawsze spędzony mile, w dobrej atmosferze, choć nie ukrywam, że pierwsze chwile pobytu nie zawsze nastrajały mnie pozytywnie, co do dalszych godzin, dni wspólnego wędkowania „po sąsiedzku”. W tym miejscu musimy odpowiedzieć sobie na pytanie:
- Czy nie jest to zupełnie naturalne zachowanie każdego z nas, gdy czujemy się zagrożeni, po pojawieniu się w pobliżu naszej miejscówki, kolejnych wędkarzy?
Toż nasza wyobraźnia natychmiast dyktuje nam przykry obraz, czekających nas wydarzeń, często na podstawie wcześniej nabytych, niemiłych doświadczeń.
Jest to rodzaj wzajemnego uprzedzenia, które przecież nie musi sprawdzić się – tym razem - w praktyce i oby nie sprawdzało się jak najczęściej. Obdarzmy się, wzajemnie, odrobiną zaufania.


# Szacunek

Jak widzę butelki po „czystej przejrzystej”, puszki po „browarku”, torebki po zanęcie i nie tylko, kartony i plastiki po napojach, a nawet pudełeczka po robakach, to wtedy mnie „trafia”. Co? Nie napiszę, wszak nie o śmieci tu chodzi. Drażni mnie nie fakt spożycia (każdy organizuje swój czas nad wodą wedle własnych potrzeb i upodobań, byle nie ze szkodą i brakiem Szacunku dla sąsiadów), lecz to, że zmaterializowani świadkowie tych dokonań pozostają w miejscu, w którym do niczego już nie służą. Zaraz, zaraz, a moja gimnastyka przy sprzątaniu po fatalnych poprzednikach?
Przecież to znakomita rozgrzewka przed setkami koniecznych skłonów i przykucnięć, w trakcie frajdy wędkowania. Reklamówka lub worek do ręki, rękawiczki jednorazowe na obie i do „roboty”. To mój Szacunek dla Natury. A może do siebie samego?
A nie mówiłem? Wszystko zależy od nas, od naszego nastawienia, w danej chwili, do zaistniałego problemu, zdarzenia. Wstępujmy częściej do Naszej Krainy Łagodności, wzajemnej Łagodności.


# Tolerancja

Wielu Kolegów Wędkarzy uważa karpia za, niegodnego uwagi, przybłędę. Inni zżymają się nad karasiem. Następni gardzą jaziem, lecz przecież są wśród nas Tacy, którzy szczególnie „poświęcają się” tym gatunkom ichtiofauny. Kolejni wolą np. polowanie na szczupłego i mają do tego prawo. To ich wybór. Wędrówka po nadwodnych oczeretach ma, wszak, swój ogromny urok i dostarcza (moim zdaniem) równie dużo adrenaliny, jak „transport” z kilkudziesięciu metrów kilkunastokilogramowego karpia, jak współpraca z dwukilowym leszczem przy pomocy lekkiej, siedmiometrowej bolonki, uzbrojonej w żyłkę główną fi 0,14mm.
Emocje podobne, tylko ryby i sprzęt inne. A przecież o emocje, odrobinę adrenaliny, kontakt z przyrodą; ba, o przyjemność z wędkowania, przecież, chodzi.
Tolerujmy się; szanujmy swe wędkarskie wybory i „przywary”.

# Humor

Poprawia mi się, rewelacyjnie, już wieczorem, w przeddzień wyjazdu – wędkarskiej wyprawy. Trwa, w swej doskonałości, aż do ostatniej chwili powrotu z tejże. Czasem pojawia się nagle, niespodzianie podczas wędkarskich wspomnień-opowieści, przy smacznej „herbatce”. Czasem gwałtownie się psuje, gdy pogoda krzyżuje, skrupulatnie układane przez cały tydzień, sobotnie (weekendowe) plany. Ech, te nasze humory i humorki…
„Mokra” ta nasza ”robota”; oj, „mokra robota”. Tylko proszę, bez prowokujących skojarzeń!


# Wrażliwość

Nie możemy się wstydzić, naturalnie nam danej, wrażliwości. I tu muszę przyznać, że z biegiem lat mego stażu wędkarskiego, dostrzegam znaczną zmianę postaw wśród „braci” wędkarskiej. Idzie ku lepszemu, idzie ku dobremu. Zaczynamy doceniać rolę maty. Przestaje nasz śmieszyć pojemniczek z „zaprawką” w ręku „pogromcy” karpia (coraz częściej nie tylko karpia). Już pojmujemy rolę miękkich, długich, segmentowych „rękawów”, miast krótkich, ciasnych, małych sadzyków; tu nie wspomnę o metalowych pudełkach i siatkach, a doskonale pamiętam takowe. Nareszcie „zapominamy” o „zasadzie”:
- Co na haczyku, to w „pojemniku” i na patelni.
Ba, już coraz rzadziej rzucamy rybą o lustro zbiornika czy rzeki, a miast tego „super manewru”, pochylamy się nisko i „wkładamy” delikatnie, dostojnie rybkę do wody.
- No, co? Czyż nieprawdę opisuję?
Oj, (chyba) niektórzy Koledzy mają wątpliwości! Spokojnie…
Oczywiście, ogromną rolę w naszej mentalności i systemie zachowań odegrała praca edukacyjna i (powiedzmy, że trochę) kontrolna (tak lepiej brzmi) zapaleńców naszego hobby (niski, pełen szacunku, ukłon dla Kolegów), ale także ten nasz, pleniący się namolnie( :):) ), „nieszczęsny” Internet i inne media informacji ogólnospołecznej.
Tak, czy siak – jesteśmy wrażliwsi i już!
A do tego wszystkiego:
- Mamy jeszcze dar dostrzegania (lub postrzegania) piękna Natury.
Faktem jest, że (niestety) wciąż dość topornie „idzie” nam nauka poszanowania Jej na Jej warunkach. Wciąż „wcinamy” się ze swoimi, wrednymi pomysłami na jej przebudowę i „udoskonalanie”. Nad naszą wodą skutki tej „agresji” dostrzegamy na co dzień.

I zapewne Coś jeszcze…
Radość życia haustami nad wodą połykamy.



 O wartości wędkarza nie stanowi:

# Metoda…

W mojej ponad pięćdziesięcioletniej „karierze” wędkarskiej posmakowałem prawie wszystkich metod. Z różny nasileniem, w różnych latach. Od spławika, poprzez „muchę”, żywca, martwą rybkę, spinning, grunt pod różną postacią, tyczkę, współczesnego bata, itp.. Każdą z tych metod byłem zauroczony przez kilka kolejnych lat. Nie próbowałem bocznego troka (właśnie się przymierzam) i trollingu (tego nie popróbuję; dlaczego nie? – Bo nie i już. Pełny szacunek dla jego zwolenników).
W tym czasie Sąsiad tkwił, przez wszystkie te lata, przy kiju… z żyłką wiązaną do czubka.

# Rodzaj wody…

Wędkarstwa uczyłem się nad bogatą (w owym czasie) w ichtiofaunę Kamienną. Wraz z biegiem lat zaliczyłem wiele różnorakich zbiorników i rzek; od najmniejszych, po te największe w naszym Kraju (oprócz Odry, nad którą obecność nie była mi jeszcze dana, a szkoda, wielka szkoda). Moje wędkarskie marzenia błądziły wciąż wokół nowych „łowisk”. Około trzydziestu lat, szerokim łukiem, omijałem moją macierzystą rzekę. Tylko dalekie wyprawy sprawiały mi radość, aż tu, pod namową Kolegi „przybłędy” do mojego miasta, zawędrowałem ponownie, przed trzema laty, nad starą, dobrą, Moją Rzekę. Ponownie odkryłem jej urodę. Tak też bywa. Życie wędkarza też, czasem, kołem się toczy.
W tym czasie Sąsiad odwiedzał, wciąż te same, niezmienne, acz z Nim razem (choć znacznie wolniej) starzejące się, trzy miejscówki.
Rzecz nie w rodzaju wody, lecz w naszym stosunku do jej wartości i sposobie jej postrzegania przez naszą skromną osobę.

# Sprzęt i „osprzęt”…

W ciągu tych lat moje cztery litery zaliczyły ciężko zdobyczne pudełko po farbie (czy marmoladzie), składany, maleńki stołeczek z jedną, metalową zapinką, fotelik turystyczny, kompletne stanowisko wędkarskie, z szufladami i osprzętem, różnego typu składane krzesełka, fotel karpiowy z podnóżkiem, pudła, pudełka, pudełeczka i coś tam jeszcze (kije, maszynki, żyłki, linki, haki, blachy, itp.).
W tym czasie mój sąsiad „zza płotu” (oczywiście - w przenośni) kilkanaście razy odświeżył swoje wiadro z pokrywką przy pomocy olejnej farby. A, przepraszam, dołożył gąbkową poduszkę.
I co z tego wynika? No, co? Jeśli cokolwiek, to tylko to, że moim „literom” było wygodniej.


Puenta!

Ryby, przez te lata, brały nam jednako – ze zmiennym, nie od nas zależnym, szczęściem.
Natura bywa, choć trochę, sprawiedliwa.
Swoją drogą – pełny szacunek dla „sąsiada” i jego pudełka.

Wszyscy jesteśmy jednacy.

Tylko „humory” mamy różne. No dobrze, plus różne, drobne odchylenia od „normy”, ale pokażcie mi definicję tej najlepszej normy. Ja takowej nie znam i bardzo z tego powodu się cieszę.
I wszystko jest w najlepszym porządku, jeśli każdorazowy wędkarski, kolejny „zakręt” (w wielorakim tego słowa znaczeniu) zaspokaja naszą wrodzoną ciekawość, pozwala odkrywać nowe elementy wielkiego hobby, dostarcza nam radosnych, pozytywnych emocji, to „zabrany”, przeżyty czas (nasz jeden, jedyny czas, czas nie do odzyskania, czas, który się nie cofnie i nie zawróci) czyni się miłym w teraźniejszości i wspomnieniach.

Mniej pogardy dla wędkujących inaczej, więcej wzajemnego szacunku!
Wstępujmy częściej do Naszej Krainy Łagodności,



  Wędkarstwo to stan i rodzaj umiejętności – równocześnie.

  Stan szczególnego zaangażowania emocjonalnego, zahartowanego w różnych warunkach pogody, otoczenia, przyrody, atmosfery towarzyskiej i nie tylko!
Stan stałej gotowości do współpracy z ichtiofauną, ba, z naturą.
Stan wiecznego, psychicznego zakręcenia, trwającego od świtu do rana dnia następnego.
- Czyż nie?
Umiejętność bezkolizyjnego znikania z domu, nawet w sytuacjach pozornie ekstremalnych.
Umiejętność snucia nici – prawie realnych - opowieści, wtedy, kiedy wypada i trzeba, ale nie tylko, również wtedy, gdy tylko my mamy na nie ochotę.
- Ech, ta nasza wędkarska przywara, a może, właśnie, szczególna umiejętność?
Umiejętność „zanurzania” myśli w głębinie wody, w poszukiwaniu (przy pomocy naszej bezkresnej wyobraźni) najlepszych….”malunków” naszego hobby.
Umiejętność czuwania w nocy, gdy prawie wszyscy śpią, a nam czuwać nikt nie każe.
Umiejętność „gonienia przed siebie” kilkuset kilometrów, bo tam tylko i tylko tam będą te wspaniałe, te najlepsze, te naj… Jeszcze jak będą „brały”. Tylko tam…
Umiejętność ciągłego oczekiwania:
- To właśnie dziś, już za parę godzin, już za chwilę…może teraz…
- No cóż, następnym razem, za tydzień, to już na pewno ta rekordowa, ta „złota”, ta na medal…
Umiejętność życia nadzieją.
I wreszcie…
Umiejętność godzenia się z przegraną.
Zaraz, zaraz…
- Czy ktoś z Nas czuł się kiedyś, choć raz, przegranym?




- Do diabła, przecież pierwszy raz na rybach byłem wczoraj!
- Wczoraj?
- Wczoraj! Jasne? Wczoooraj!

Tylko ból w kolanach, na nocnej zasiadce, jakiś nowy, intensywny, nieustający.
Przyjdzie się do niego przyzwyczaić. Tylko dlaczego?


Niespodzianka. Wędkarskie emocje sierpniowej nocy.



 

Zaczęło się, jak zwykle w tym miejscu i o tej porze dnia. No, może prawie jak zwykle. Kilkadziesiąt delikatnych puknięć; pojedynczych i wielokrotnych drgań; zaciętych lub nie. Nie miało, również jak zwykle, żadnego znaczenia i tak pudło goniło pudło.
Taka już natura mojej rzeki. Kocha się bawić z wędkarzami, wysyłając do akcji, wczesną, wieczorną porą, zastępy głodnej drobnicy. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i czynić swoje. Kusić spokojnie sprawdzoną zanętą i czekać do zmroku.


  

Jedyne, co mnie niepokoi, to bardzo niski stan wody. Upały i brak opadów zrobiły swoje.
W porównaniu do poprzedniej zasiadki, brakuje około 1m wody. To strasznie dużo.
"Posiedzimy", zobaczymy.

 
Do jej lustra mam około 1,5m w "pionie". Muszę przygotować długi podbierak.
Późny wieczór. Cieplutko. Zanosi się na przyjazną, dość widną, jak na tę porę roku, noc. Oby się sprawdziło, bo jeszcze pół godziny temu, gromadziły się ciemne chmury i dość niebezpiecznie, w górnych partiach drzew, pogwizdywał, kręcił "warkocze" wschodni wiatr. Na szczęście, ucichło. Niebo pokryło się gwiazdami.
Zaczęły się konkretne uderzenia. Dwa, pierwsze leszcze zaszczyciły mnie swoją obecnością.
Pięknie się ściemnia. Nie rozumiem. O co chodzi? Dlaczego czuję, że pięknie?
Czym się różni ta noc od setek innych, które spędziłem nad wodą? Czym?
W międzybiegach moich myśli, zmieniam jeden zestaw z drgającej szczytówki na spławik ze świetlikiem. Nie muszę długo czekać. Świetlik zamocowany na antence spławika zaczyna jednostajnie sunąć po powierzchni wody. Ciągle utrzymuje kierunek ku płyciźnie, tuż pod sam brzeg koryta, prawie pod moje nogi. Zacinam. Właściwie to zwijam luźną żyłkę. Coś się uwiesiło. Sumik. Mały sumik. Przykra refleksja – na Kamiennej jest ich coraz więcej. Być może to jest jedna z przyczyn tego, że ubywa „białorybu”. Może.
Chwila spokoju. Wraca refleksja:
- Co w tej nocy jest tak dziwnego, miłego, acz dziwnego?
Rzut oka ku niebu i już wiem. Ciemno, ale nie na czarno,
lecz na ciemno–granatowo. Przy tym kopuła „sklepienia niebieskiego” jest super widoczna na całej swej kulistej przestrzeni. Tysiące gwiazd, jasno świecących, są niemal w zasięgu mojej ręki. Wszystko się skrzy i mruga. Mogę policzyć wszystkie samoloty i sztuczne satelity śmigające po niebie. Powietrze jest tak czyste i klarowne, że można by wiernie odtworzyć kontury każdego większego, świecącego obiektu.
Mało tego. Perseidy zaczęły swój ostatni taniec. Te odłamki komet, wpadając w atmosferę, kreślą super białe, czytelne ogony, biegające pod różnymi kątami po firmamencie. Uroczo. Wszystko dzieje się tak intensywnie, szybko i często, że nie da się pomyśleć żadnego życzenia.
Co najwyżej:
- Bierz duża rybko!
No, i biorą…średnie leszcze; takie trzydzieści, czterdzieści centymetrów.

Nie ma księżyca. Wiatr się uspokoił.
Teraz już nie muszę zadzierać głowy do góry. Cały obraz nieba i tego, co się na nim dzieje, mam idealnie odbite w lustrze wody. Takiego zjawiska nie pamiętam, by kiedykolwiek miało miejsce podczas moich wędkarskich nocek. Nawet czerwone, mrugające lampki aerobusów ślizgają się po wodzie, zachowując swój, naturalny kolor. Niesamowite, ale frajda. To powietrze musi być, naprawdę, bardzo czyste. Jaka szkoda, że nie mam ze sobą dobrej kamery. Klosz Wszechświata pokazał cały swój czar i urok. Artysta Malarz - Natura pokazała swą urodę, wielkość i doskonałość.

Znów „ucieka” mi spławik. Tym razem świetlik „odjechał” dość energicznie. Lekko zacinam. Mały opór i nic. Trudno, pudło. Przynęta nieruszona. Dziwne.
Próbuję ponownie zarzucić i…problem. Żyłka blokuje się po wysunięciu około jednego metra. Napinam szczytówkę. Sprawdzam zwoje na szpuli kołowrotka; wszystko w należytym porządku.
- O co chodzi?
Muszę sprawdzić punkt po punkcie.
Mocniejsza latarka i… jest. Tego bym się na pewno nie spodziewał.
Na żyłce, półtora metra od „czubka” wisi…………..NIETOPERZ.
Tak, tak, #nietoperz!




Po chwili wzajemnego zdziwienia, zaskoczenia, niepokoju cichutko, bezszelestnie odfrunął w otchłań nocy.




O świcie rybki poszły spać. Należało im się to stanowczo. Gwiazdy też gdzieś odpłynęły.

I niech mi ktoś powie, że wędkarstwo jest monotonne, monotematyczne i nieciekawe!


Bajka o zwykłej rybce i równie zwykłym wędkarzu



Siedzi Maciuś Król (nie pierwszy) nad brzegiem rzeki (nie-rzeki) i duma:
- Będą „brały”, czy nie będą?
- Warto dziś moczyć kija, czy nie warto? Spokój, cisza, świat się kręci bezszelestnie. Może karmę sypnę rybom ( nie-rybom?) i pozwolę by spokojnie sobie jadły?
- Sypnę, może „wezmą”.
- A jak „wezmą”?
- To może będą mi bardziej przychylne i też coś „złowię”.
Nastrojony refleksyjnie pięknym widokiem (Piękny widok – wbrew pozorom - pomaga trzeźwiej patrzeć na świat) marzy dalej:
- Gdzie te czasy, gdy na zanętę i „przynętę” wystarczała jedna pajda chleba; „no gdzie”?
- Gdzie te czasy, kiedy tylko ryby „brały”; ech, gdzie?
Głos z nad wody:
- No widzisz! Czemu się smucisz? Idzie ku lepszemu. Wiesz najlepiej, że dzisiaj, odwrotnie, „tylko ryby nie biorą”. Toż to „sukces” współczesności!
Maciek, z niepokojem:
- Skąd to, kto to, gdzie to?
Głos z nad wody:
- To ja, rybka.
- Jaka rybka, złota rybka?
- Jaka złota, jaka złota? – Zwykła rybka. Najzwyklejsza!
- Jaka zwykła, jaka zwykła? Przecież gadasz?
- A co, myślisz, że tylko „ryby i dzieci głosu nie mają”? Jak słyszysz, już mają.
- O rany, mają?
- Niech do Ciebie dotrze – mają (dzieci, oczywiście, też)!
Maciek przerażony:
- Świat się wali; koniec świata! (Człowiek samolubnie koniec Matki Ziemi nazywa zwykle końcem Świata!)
- Jaki koniec? Tam gdzie jest koniec, jest i początek. Wszystko zależy od punktu widzenia. Przecież nawet Ten „koniec” - hi, hi - daje życia początek.
- Nie bądź, rybko, taka mądra, bo cię inne ryby zjedzą.
- Toż to zwykła procedura. Ciebie ona też dotyczy. Każdy „jeść” musi. Jedni nazywają to łańcuchem pokarmowym, inni potrzebą przeżycia, jeszcze inni zwykłym głodem. Acz pewien Noblista ujął to najtrafniej: „Małą płotkę zjada (sic!) kiełb, kiełbia zjada okoń, okonia zjada szczupak, szczupaka człowiek, a człowieka zjadają… ludzie” – nomen omen, „Ziemia obiecana”. Tylko czy to jeszcze ludzie?
Zaperzył się Maciek:
- Przecież to dziedziczona natura „myśliwego”?
- A gdzie etyka, gdzie morale, w nosie takie ceregiele? „Wędkarstwo jest najbardziej okrutnym, pozbawionym uczuć i najgłupszym pseudosportem” – George Gordon Byron.(Składam nie-oficjalny protest – narrator)
- Wyspiarza, na świadka, przywołać ci się zachciało…
- A co, nie wolno? Przecież mamy Unię , więc ja jestem rybka unijna, która zawsze ma rację.
Tego Maćkowi już było za wiele:
- Zawsze, w „języku wędkarskim”, nic nie znaczy. W świecie wędkarza wszystko płynie, nawet „woda”. Choć nie, jest jeden wyjątek: „Zawsze jest dobry dzień na ryby (...). Tylko ryby czasem o tym nie wiedzą.” (Chris Bunch, „Podłe światy”).
- No widzisz i ty stałeś się światowcem… I nie czekając na komentarz Maćka, zwykła rybka, czym prędzej, odpłynęła w „Toń srebrzystą”, do jej tylko znanego, już tylko bajkowego, „Raju (nie)utraconego”.

A wszystko się działo w kraju nad Nie-„Wierną Rzeką”, gdzie królewna Śnieżka….,a nie, nie…, gdzie królewna Kasia, nad „Wielką Wodą”,
miast spać, na blogu pisała…

„ I ja tam byłem, miód i” …”wodę”…piłem.
- Piłem?
- Nie, nie, nie piłem!

Pozdrawiam, z życzeniami:
- Sukcesów (nie tylko) wędkarskich…
Samych zdrowych, nie-gadających rybek…


#Solina i świnka na medal


 
  Cztery razy zmieniałem termin wyjazdu. Patrzę na prognozę pogody i z chęcią znów bym przełożył całą wyprawę o jeden dzień, ale Krzysiek mnie przeklnie. To on dba o zakwaterowanie. Wczoraj znów specjalnie jechał po klucze od „przystani”. Dzwonię do Okręgu PZW w Krośnie, licząc, że miła Pani z biura będzie miała dla mnie lepszą prognozę, bardziej (choć) obiecującą.
W komórce słyszę ciepły głos, ale treść informacji straszna:
- Niestety, proszę Pana, dzwonił przed chwilą kolega z Polańczyka. Nad Soliną od rana leje i nie zanosi się na zmianę pogody.
- Uf, ja to mam pecha. To tylko trzy dni. Do wczoraj była piękna pogoda. Słońce i bezwietrznie. A dziś? Wieje, chłodniej, a tam jeszcze moczy!
- Co robić?
Jeszcze telefon do WOPR-u. Może oni lepiej widzą?
- Ech, to samo!
- Nie! Nie!
Jest jedno dobre zdanie:
- Od wschodu trochę się przeciera.
Dobre i to. Jadę!
Jadę osobowym. Będzie szybciej. Setkę muszę nadłożyć. Po Krzysia.
- Tylko gdzie się on dopakuje?
- Czego ja tyle nabrałem?
Głupie pytanie. Wszystko się może przydać.

Szybki, smaczny obiadek u Imiennika i dalej w drogę.
Pogoda ciągle niepewna, ale nie pada.


  Wczesny wieczór w Polańczyku. Pochmurno, ciemnawo, spory wiatr, bez deszczu.
Szybkie zakwaterowanie. Krótkie powitanie z grupą znajomych z bazy szkoleniowej i prędko nad wodę.
Koledzy przygotują nam drewno na watrę. Jak dobrze mieć i tu przyjazne dusze.
Pierwsze koszyki lądują w wodzie. Strasznie "niskiej" wodzie.
Tak niskiej, że platforma do ćwiczeń płetwonurków, która winna znajdować się lekko pod wodą, sterczy na suchym brzegu. O zgrozo!


  Tym razem bolonki zostaną w pokrowcu. Może jutro, o poranku, match? Może.

Noc płynie nam na rozmowie. Mamy o czym pogadać. Dawno nie byliśmy na wspólnym, długim wędkowaniu.
Wiatr zbytnio nie dokucza. Sucho. Nie ma wilgoci. Ciepło. Jak dobrze.
Pierwsze branie. Nareszcie. Leszcz 47cm. Dobrze. Może coś z tego będzie.
Znów świetlik zatańcował. Też leszcz. Następny i kolejny, kolejny. Wszystko
w przedziale: trzydzieści, czterdzieści centymetrów. Nic więcej.
Krzyś uparcie "poluje" na suma. Bez efektu. Ma cierpliwość.
Za plecami trzaska mała watra. Zasługa śpiących kolegów.
Świta. Nic się nie dzieje. Mój match też niczego nie zmienił.




  Próba skuszenia karpia też nie przyniosła efektu.
Idziemy na spóźnione śniadanie; może zaliczymy drzemkę.
Na pewno! Guzik ze spania. Dwa zdania:
- Co robimy? Śpimy?
- Śpimy? Niekoniecznie.
Szybko wracamy nad wodę.
Pogoda sprzyja. Nawet słońce zatęskniło za lustrem wody.



   Dwudziesta pierwsza godzina wędkowania. Wczesne popołudnie. Ponownie zmieniam przynętę. Zakładam dendrobenę trójkę. Ni stąd, ni zowąd następuje szybkie, płynne uderzenie. Moja lajtowa szczytówka nie tańczy, lecz pięknie się ugina. Piękny, coraz głębszy łuczek. Lekkie podcięcie i… „siedzi”.
- Pracuje, oj, pracuje. Jeszcze jak pracuje.
Koszyk piętnaście gram i kilkadziesiąt metrów żyłki nie stanowią dla rybki żadnego problemu. Szaleje.
- Ech, szaleje.
Mogę mieć problem. Przypon tylko 0,12. Dobrej jakości, ale tylko 0,12.
Haczyk też niebogaty. Dziesiątka z „długą nogą”. Żyłka główna 0,14 z wysokiej półki. Przedni hamulec na małym kręciołku ABU dobrze ustawiony.
Szpula zaczyna grać najmilszą mi melodię. Adrenalina powoli rośnie.
Mój feederek tworzy pięknie odwróconą parabolę. Lekka dokrętka i powolutku zaczynam skręcać.
- Powoli, powoli, powoli; emocje na kołek.
- Spokojnie, spokojnie, spokojnie.
- Kurcze, jak ja lubię te super chwile, pełne niepewności i pytań.
Problem polega, niestety, na tym, że często przez ten swój upór i hołdowanie delikatnym zestawom, przegrywam walkę z „największą”, tego dnia, rybą.
Rybka kreśli szerokie łuki; z lewa na prawo, z prawa na lewo i znów na prawo. Za każdym nawrotem jest coraz bliżej brzegu, ale ciągle bliżej dna niż powierzchni zbiornika. Szybkie zwroty i energiczne ślizgi. Super współpraca.
- O! O! O! Nareszcie się odrobinę pokazała. Krzysiek krzyczy, że to karp.
Protestuję, gdyż dotychczasowa praca rybki, jak i to, co dojrzałem zdecydowanie „są” bliżej jazia; może bardzo dużej płoci, ale „siła” nie ta.
-To będzie jaź, ale…!
Wciąż mam odrobinę wątpliwości. W głowie uruchomił mi się świeży ślad pamięciowy sprzed kilku tygodni, gdy podjąłem współpracę z dużym osobnikiem tego gatunku.
- Ale woda przecież inna!
Rybka ma mocno w nosie nasze rozważania i dalej pracuje „zakosami”, tylko wciąż ciut, ciut bliżej brzegu.
Kolejna lekka skrętka hamulca i rośnie nadzieja, że rybka będzie moja.
- Będzie moja, będzie moja….będzie moja.
Zarzekam się w myślach.
Powoli zbliżamy się do końca walki.
- Tylko ten maleńki haczyk…
Krzyś męczy się z podbierakiem. Nie może go rozłożyć. Pół godziny temu właśnie go złożyłem. Obserwuje go kątem oka i udzielam „bardzo mądrych” rad. Jest. Rozłożony.
Umieszczamy naszego wojownika w podbieraku, za pierwszym „podejściem”.
- Suuuukkkkccceees!
Piękna ryba! Piękny jaź!
Teraz możemy się dokładnie przyjrzeć rybce.
Haczyk bardzo delikatnie „zapięty” na brzeżku (z boku) dolnej wargi; po jej zewnętrznej stronie; już w miękkiej części; tuż przy granicy twardego wałka – skrobaka.
- Dziwne, że nie „odskoczył” podczas tak długiej walki.
Wypinam go bez problemu. Czas na dalsze oględziny.
Pierwsze refleksje:
- Przecież inaczej ma ułożony pyszczek; zdecydowanie od dołu.
- I kształt jego nie taki.
- Rybka jakby bardziej „miękka”.
- No, i te płetwy; jakieś trochę inne.
Jest olśnienie.
- Przecież to świnka. Tak jest – świnka!




  Ostatnią rybę, tego gatunku, złapałem ponad trzydzieści lat temu. Jak miło znów ją zobaczyć. Opowiadałem o nich koledze, podczas nocnej zasiadki na rzece Kamiennej, na początku lipca, wspominając jak pięknie walczyły chwytając przynętę na pograniczu szybkiego nurtu, w dotlenionej wodzie, spadającej z kaskady. Wymianę zdań zakończyła refleksja, że to stare dobre czasy.
W Solinie świnka dalej pływa. Miło się o tym naocznie przekonać.
- Jeśli to świnka, to przecież pachnie medalem.
- Fajnie, ale satysfakcja mi wystarczy. Prędki pomiar. Szybkie fotki (trochę za szybkie) i „do wody”.
Kłócimy się o wynik pomiaru. Ja – 47cm. Krzyś widział 48. Już nie będzie korekty. Nie ma to większego znaczenia; była piękna, „złota” i już. Jasne?


  Chwila oddechu, nowa przynęta, pełny koszyk i „poleciało”. Kilkadziesiąt sekund, może półtorej minuty i jest piękne uderzenie. Strasznie szybkie, płynne, bez szarpania, drgawek. Przytrzymało.
Zareagowałem z lekkim opóźnieniem. Nie spodziewałem się tak szybkiego, następnego brania. Myślałem, że tego dnia, świnka to wędkarski szczyt moich możliwości. Nie uderzenie, a właściwie - odjazd.
Oczywiście, pudło. Hak golusieńki. Znów czerwony „trójka” i do boju.
- Jaka szkoda, że nie mam takich swojaczków, z kompostu.
Kolejne kilkadziesiąt sekund i znów piękne uderzenie, też odjazd.
Szybki, płynny, energiczny.
Leciutkie, płaskie zacięcie i….pusto. Dlaczego? Szybko zwijam. Nie ma przynęty i nie ma…haczyka. Zdałoby się rzec:
- A nie mówiłem? Masz te swoje lajtowe zestawy! Chciałeś to masz! Na życzenie.
- I tak nie odpuszczę. Zostaję przy fi 12, ale hak o dwa numery wyżej.

Niestety, koniec dobrych brań. To by było na tyle. Jeszcze tylko parę leszczyków. Takich między trzydzieści, a czterdzieści centymetrów
i możemy odpoczywać, podziwiać otoczenie.
Taka cisza też ma swoje dobre strony.
Po kilkunastominutowej drzemce, w ciepłych promieniach słońca, zaostrzył mi się wzrok. Na tyle, że dostrzegłem obok swojego stanowiska coś, co do tej chwili było tylko bezładną stertą kamieni. Oto efekty „nowego spojrzenia”:





  Natura potrafi pięknie malować i rzeźbić swoje dzieła.
Wędkowanie do zmroku nie przyniosło już większych efektów. Tylko kilka okoników, na potężne czerwone u Krzysia.
Tym razem kolacyjka i lulu.
Przed świtem szybciutko nad wodę. Piękne gładkie lustro „oblane” poświatą Księżyca. Gładź totalna. #Ryby, niestety, też nie zakłócały tego spokoju. O poranku tylko dwa małe karpiki i dwa nieduże jazie zameldowały się do raportu. Trudno. Czas wracać. Szkoda; taaaka pogoda, spokój i uroda miejsca. 




Do zobaczenia; może jeszcze we wrześniu.
P.s.: Niestety, Juliana I już nie ma. „Budowle” pozostały i nawet nikt, na szczęście, ich nie niszczy. Tylko „ducha” brakuje. A może już nie brakuje, może już dogląda, z góry, swojej Świątyni Dumania. Może…
Szkoda. Ktoś podjął próbę „pracy w zastępstwie”, ale nic z tego nie wyszło. Nie ta klasa, nie ten styl, nie ten smak. Została legenda.


Wszystkie odstępstwa od norm językowych i zastosowanie zwrotów potocznych zamierzone.


#Karasie z leśnych oczek, bajor i sadzawek


#Karasie z leśnych oczek, bajor i sadzawek Małe może być piękne. Myślę, że każdy z nas, wędkarzy, ma w sobie coś z ducha odkrywcy.
Często sporą przyjemność, a nawet subtelną dawkę „ciepłej” adrenaliny (może niewiele mniejszej niż bicie „rekordów” ilości i wagi) dostarcza nam poszukiwanie i odkrywanie nowej wody (nowego stanowiska), rozpracowywanie jej zawartości i zwyczajów w niej panujących.
Oczywiście, miejsc takich już coraz mniej, a może już wcale ich nie ma, ale sama nadzieja – cień nadziei, że może jednak, może…, choć ta namiastka, to też coś fajnego, miłego, sympatycznego. To coś, co pozwala nam marzyć i gnać wciąż do przodu, do przodu, do przodu – wprost przed siebie; do wymarzonego celu, nowego łowiska.
Dziś o takich maleńkich, najmniejszych, bez wielkich okazów, ale bardzo urokliwych i potrafiących mile zaskoczyć, „przynieść” radość z niespodzianki.

Puszczam #oczko do oczka, a właściwie do oczek; tych leśnych, polnych, za wałem dużej rzeki, za starym płotem w ruinie, ukrytych w wysokich trawach zaniedbanej łąki, utopionych wśród skał wysokich i tych czynionych ręką ludzką by walczyć z ogniem, bądź „sypnąć piaskiem po oczach”; dzikich, zaniedbanych, zapomnianych, ale wciąż żyjących swoim własnym, cichym bytem.

Te leśne…
„Uzależnione” od okolicznego, pobliskiego drzewostanu, który - choć trochę – decyduje o jakości i rodzaju dna, a także o stopniu „zanieczyszczenia” czyściutkiej wody. Te naturalne bywają dość głębokie. Czynione ręką ludzką, często jako zbiorniki przeciwpożarowe, zwykle są płytsze*. Te „historyczne”, pamiętające lata czterdzieste XX wieku, mają kształt lejkowaty - z wiadomego powodu. Jeszcze starsze mają bardzo różne kształty, nieschematyczne, tak jak nieschematyczna jest praca ludzkiej ręki i pomysłowość naszego rozumu, by zabezpieczyć nasze życiowe potrzeby.

Głębokie, małe oczko o kształcie rogala, umiejscowione wśród liściastego drzewostanu.



  Siedlisko ślicznych karasek, których nie rozmiar i waga, ale uroda może przynieść nam sporo pozytywnych emocji. Rybki te znakomicie znoszą niską zawartość tlenu, którego w tego typu wodzie wiecznie brakuje. Dużo zaś dwutlenku węgla i siarczku wodoru. Niewiele gatunków ryb potrafi sobie radzić w takich warunkach.

 

  Karaska płaci za ten stan rzeczy karłowatą budową i bardzo minimalnym przyrostem, choć pokarmu raczej jej nie brakuje. Po kilku latach życia, w tych trudnych warunkach, osiąga zaledwie kilka (do kilkunastu) centymetrów długości, a o wadze już w ogóle nie wspomnę. W zamian za to nabiera pięknej złotej barwy, czasami z elementami czerwieni, brązu i leciutkiej, żywej zieleni. Pokarm pobiera bardzo delikatnie i wolno, wolniutko, maluteńkimi kęskami. Trzeba uzbroić się w daleko idącą cierpliwość i czekać, czekać, czekać, aż nasz półtora gramowy (maksymalnie) spławiczek, z antenką ledwie wystającą z wody, prócz lekkiego pulsowania, wykona troszkę energiczniejszy ruch. Wtedy możemy mieć nadzieję, że nasza rybka pokonała maleńką kuleczkę ciasta lub drobną ochotkę, ulokowaną na drobniutkim, czerwonym „haczyczku” i delikatnie zapięła się za maleńką wargę. Delikatny ruch naszym bacikiem z żyłką fi dwanaście i dość długim przyponem fi dziesięć i możemy podziwiać urodę „czyściutkiej”, zdrowej rybki. Warto zadbać, by szybko wróciła do macierzy. Musimy pamiętać o tym, że czasem może nam się trafić „okaz” o „rekordowym” wymiarze, prawie dwadzieścia centymetrów. Wtedy ta nasza dziesiątka na przyponie i sprawne wędzisko zaczynają odgrywać sporą rolę w holu karaski czyniącej spokojny slalom między gałęziami i fragmentami starych konarów spoczywającymi na dnie naszego, głębokiego zbiorniczka. Czasami miast rybki naszą zdobyczą będzie kawałek zbutwiałego liścia, których jest zawsze pełno na „spodzie” tej pozornie bardzo ciemnej, wręcz czarnej wody. Ten kolor to tylko złudzenie. Ciemne jest dno, zasiedlone liśćmi w stanie różnego poziomu rozkładu, woda jest super czysta, nie licząc maleńkich żyjątek, które począwszy od rozwielitek, a skończywszy na powierzchniowych „ślizgaczach” systematycznie czeszą swą siedzibę. To miejsce znakomitego relaksu i (wbrew pozorom) treningu wędkarskiej techniki i refleksu. Pamiętajmy, zanęty tylko ciut, ciut i bardzo mocno rozdrobnionej, prawie w postaci pyłu.

Wśród sosen.
Młody, kształtny, prostokątny, płytki, leśny zbiorniczek, uczyniony ręką ludzką zapas wody do celów przeciwpożarowych. Mocno porośnięty roślinnością „kaszkowatą”, o cienkich łodygach i liściach pływających, z rodziny żarłocznych, rdestowatych (rdest ziemnowodny).



  Rozpoznanie tej rośliny pozwala nam trafnie określić głębokość zbiornika na kilkadziesiąt centymetrów i być pewnym, że jest to woda bogata we wszelkiego rodzaju składniki odżywcze, tym samym i ichtiofauna winna tu mieć niezłe warunki do życia, ale…
Jest jedno ale. Gęste liście rdestu znacznie utrudnią próby naszego wędkowania i poszukiwania, gdzie ukryły się nasze rybki. Tu „grabić” wody nie wypada.
Namiastka zestawu skróconego (trzy, cztery elementy, część topowa) znacznie nam pomoże. Możemy darować sobie nawet przypon, acz jak nam rybka „pobiega” w labiryncie łodyżek, będzie problem! Dno mamy stosunkowo czyste, tylko te „pręty” od liści, ech! Gdy zaradzimy tym kłopotom, poznamy mieszkańca oczka – karaskę o lekko wydłużonym kształcie i lekko rozmytym złotym kolorze, która przy niewielkim rozmiarze (do kilkunastu centymetrów), sprawia wrażenie dość ciężkiej, a to wszystko przez swój dość „obły” tułów. W swym zachowaniu jest znacznie sprytniejsza, od tej z ciemnego, głębokiego zbiorniczka, o którym mowa wyżej. Żeruje też intensywniej i odważniej. Prócz niej, jedynym osobnikiem atakującym nieustannie nasz mały spławik, będzie śliczna, niebieska ważka, która kwiaty rdestu traktuje jako „gniazda rozrodu”.

W lesie mieszanym.
W dziwnej niecce, o wysokich, trochę stromych brzegach, zaszyło się oczko, o kształcie zbliżonym do spadającej kropli deszczu.



  Barwa wody i lokalizacja zbiorniczka pozwalają sądzić, że kiedyś, przed bardzo wielu laty, mogło to być miejsce poboru gliny przez mieszkańców okolicznych wiosek. A może mikro kopalnia odkrywkowa rudy żelaza? Przez lata przykryte wodą pobrzeże jakby złagodniało, wypłyciło się trochę, zaś im bliżej środka tym głębiej, a nawet głęboko. Ku zachodowi, w ostrym końcu „kropli” znów coraz płycej. Głęboko „zakotwiczona”, gęsta, ciemnozielona rdestnica zdecydowanie określa zmiany głębokości i stan zdrowia stawiku. Rudawo kremowy kolor „cieczy” to tylko wynik składu chemicznego podłoża. Wszystko to plus pałka wodna rosnąca od strony północnej,



pozwala nam obiecująco myśleć o wynikach naszych, przyszłych zabiegów wędkarskich.
Idealną przynętą okazują się kompostowe, czerwone robaczki. W tym typie oczka gatunkową przewagę stanowią najczęściej małe i średnie karasie srebrzyste, dostosowane budową i kolorem do cech charakterystycznych zbiorniczka. W prezentowanym na fotce „biegają” również małe okonie i szczupłe szczupłe, takie do sześćdziesięciu centymetrów.
Nie krępują się obecnością wędkarza i zdecydowanie uprawiają swój niecny proceder polowania na drobnicę i nie tylko. Kto by pomyślał? No, kto?
A to nie koniec niespodzianek. Zachowując spokój i ciszę dało się zaobserwować i usłyszeć charakterystyczne cmokanie. Pierwsza myśl:
- To niemożliwe! Nie tu! Może to tylko duże japońce?
Zaniepokojony, zaintrygowany wędkarz spróbować musi.
Nie pomogło kuszenie żadną przynętą. Nie pomogły zmiany gruntu, ni po dnie, ni na „styk”, ni odrobinę wyżej, ni całkiem wysoko. Skuteczna okazała się
(dopiero) metoda naszych dziadków – skórka chleba, jej „kruszyna”.
Won ciężarek, spławik „w górę”, dalej od przynęty i z powierzchni dość blisko granicy rdestnicy było kilka razy „bum”, a właściwie „plum”. Śliczne, zdrowe, dzikie karpie potwierdziły swą obecność. Może nie są to okazy na miarę potrzeb JKarpia http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,cicha-woda-brzegi-rwie-czesc-ii,68857 , ale w takiej „gliniance”? Toż to rewelacja!
Oczka potrafią zaskakiwać!

Tuż na skraju lasu, mały stawik na maleńkim leśnym cieku.
To nie strumyk, to nie rzeczka. Raz jest, raz nie, jak kapryśna młoda dama toczy swą kropelkę wody leśna struga. Taką odrobinę, która gdy zobaczy, przez kilka dni, promienie letniego słońca – natychmiast znika. Gdy deszcz popada, znów się pojawia. Czasem pomaga jej leśne, maleńkie źródełko, smużące gdzieś spod małej skały lub zwykłego kamienia. Na marginesie:
- Czy kamień może być zwykły?
To maleństwo i kawałek „zapadliny” wystarczy by las darował nam równie mały stawik. Mały, ale pełen uroku, czaru, i… (często) ślicznie wybarwionej, trochę kapryśnej ryby. Ryby, która przyszła znikąd, z lotu ptaka, z porywu wiatru i z czegoś tam jeszcze, bez udziału ręki ludzkiej, po prostu z natury.



  W cieniu tych brzóz i sosen grasują dzikie karpie (największy, mi znany, ponad 6kg), „zielone”, nie takie małe, sandacze (nawet powyżej 70cm, może przypadek), ciemni, grubawi szczupli, godne uwagi okonie, że o linach i karasiach nie wspomnę. Czasem da znać o sobie duża płoć i piękna wzdręga. Mało tu drobnicy. Coś za coś. Ten zbiorniczek wymaga od nas cierpliwości i wytrwałości. Mimo, że jest mały, musimy go dobrze poznać, od każdej strony: wody - pogody, żaby – ślimaka, rośliny – robaka. Żywa przynęta i czas na…. małże lub raka.:) Też tu „biorą”.
Podobny, lecz inny. Bardziej „doświetlony”.



  Drobnicy tu więcej. Ryby podobne, lecz mniejsze. Wyraźnie widoczna część tarliska (o podłożu trochę torfowym) i reszta matecznika, bardziej piaszczysta. Gałęzi tu mało, dno prawie czyste. „Spławikowcy”, „gruntowcy”, „spinningiści” – dla wszystkich równe warunki i szanse.

Jeszcze nie staw; czy jeszcze oczko, a może spore oko?
Nie o nazwę tu przecież chodzi.



  Zbiorniczek tuż przy sporym zalewie. Oddzielony od niego szeroką drogą, ale z możliwością krótkotrwałej wymiany wody, raz na parę lat, ze swoim dużym sąsiadem. Ktoś wybierał piach. Pokazała się woda; wybiło odsłonięte źródełko.
Powstało oczko. W sporej odległości od średniej rzeki, ale wkrótce na tejże zbudowano duży zalew.



  Lustra wody zbliżyły się do siebie, a może nawet wyrównały poziomem.
Nie, nie, mały walczy. Szczególnie podczas suchych miesięcy krzyczy do sąsiada:
- Widzisz to ja mam wyżej wodę! Czystą wodę! Jak będziesz grzeczny, to ci jej trochę odstąpię.
Duży zaś odgryza się, co kilka lat i w dni super mokre, na siłę, wpycha do małego swoje rozjuszone hektolitry.



  Choć na chwilę; choć na kilka godzin.
- No widzisz, mały, no widzisz, znów ci trochę brudu dałem, ale nic się nie przejmuj, znów bakterie, grzybki i inne farmazony się obudzą i powalczą o zdrowy ekosystem.
- A tak swoją drogą to robię ci przysługę, bo przyniosłem trochę młodziutkiej ichtiofauny i sporo wszelakiego robactwa dla niej. Tylko pilnuj by wszystkiego nie zjadła. Niech się trochę zasiedli.



  Po kilku takich spotkaniach, oczko ma szansę mieć równie dużo gatunków ryb, jak majestatyczny zalew, ale ma małą przewagę. Woda w nim jest dalej czystsza i dno piaszczyste; wiosną wcześniej się ogrzewa i ryby są jakby zdrowsze, lepiej wybarwione, choć zapewne o mniejszych rocznych przyrostach. To wiosenny raj dla wędkarza ze spławikiem. Punktowo mikro zanęty; niech trochę smuży; „sygnalizator” ze dwa i pół grama – mocno „przyniżony”, żyłka czternastka, haczyk wiosną maleńki - czerwony, później już większy, bolonka lub bacik, ochotka lub odrobinka czegoś z zapachem, latem robactwo wszelakie i… do boju. Dorodna płoć i ślicznie wybarwiona wzdręga już czekają. Zwolennicy lekkich koszyków i zbierania rybki z gruntu też się nie zawiodą. Znakomicie sprawdzi się także to, co lubi DelTor0, http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,daiwa-windcast-picker,68989 ,
ale i nasz mistrz dużych pasiaków Iras1975
(http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,jak-lowic-rekordowe-okonie-kod-dostepu,69521)może miałby tu co czynić.
Od pierwszego maja Camelot http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,dlaczego-apetyzer-polowanie-na-grubasy,67430
i Zander51http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,jesienne-drapiezniki-sport-dla-twardzieli,68787 również mogliby się „posportowić”, tyko ten ostatni swoją ukochaną łajbę musiałby zostawić na brzegu.
Ot i takie oczko egzystuje sobie obok wielkiego zalewu, zerkając na wielką wodę kolegi „zatłoczoną” od nadmiaru wędkarzy i marzy:
- Może choć Wiekla42 http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,rodzinna-wyprawa-wedkarska,67744 z rodziną mnie odwiedzi.


W ukryciu „łąk wysokich”, prawie na skraju brzegu średniej rzeki, wśród krzewów wszelakich tarniną splecionych, z kilkoma drzewami nad jego losem pochylonych, otwiera swe lustro oczko żywą zieleniną i ciemnym brązem gleby przesycone, o tonacji prawie szarej, gdzie prawie tylko prawie znaczy.



  Dna nie widać, nawet tam gdzie płytko. Chroni je przed naszym wzrokiem ta roślinność podwodna – wszelaka, od moczarki po rdestnicę, acz bez pałki wodnej, co o jego stanie i głębokości skrywanej wiele nam podpowiada. Te witki kolczaste i gałęzie nad zbiorniczkiem pochylone, a i w jego wnętrzu zanurzone, dodatkowy cień po brzegach czynią, kryjówkę dla rozbójniczej maści ichtiofauny stanowią.



  Okoń tu dość znaczny porządek z drobnicą czyni, po udanej akcji, w głębszej, środkowej strefie oczka nurkując. Na maleńkie, sztuczne przynęty bywa łasy, ale woda od właściciela tejże dużego doświadczenia i dobrej techniki wymaga. Znacznie łatwiej jest zestaw z średniej wagi spławikiem zanurzyć, a i haczyk najmniejszy być nie musi. Przypon dwunastka nie zawadzi. Żywa, wijąca się przynęta efekty przyniesie. Mały koszyk lub oliwka tylko w strefie środkowej egzamin zdawać się zdaje, ale i tak przykrym się stanie każde jej ku nam „wyciąganie”, gdyż wspomniana zielenina najczęściej swe oploty na zestawie czyni, do dodatkowej pracy, przed kolejnym zanurzeniem przynęty, nas zmuszając. Ta ostatnia, położona tuż za strefą roślinności wodnej, pięknego lina skusić potrafi, o okoniu i płoci dorodnej nie wspominając.
Ładną wzdręgę tu spotkać możemy…


    

Obok wielkiej rzeki.


  Nie chodzi mi tu o starorzecza, długie „rowy”, zablokowane cieki i stare kanały.
W tym miejscu chciałem skreślić dwa zdania na temat czegoś, co miejscowi znad tej królewskiej rzeki nazywają najczęściej dołami. Są to głębokie (nawet czasem ponad trzy metry, najczęściej w okolicach dwóch metrów) oczka o nieregularnym kształcie, dość urwistym szybko opadającym dnie i wodzie ciemnej lub w odcieniu kremu, a nawet bladego brązu. Ich powierzchnia to najczęściej kilkaset metrów kwadratowych.


 

  To niewiele, ale w zupełności wystarcza by „radośnie” powędrować. Lekki koszyk czy spławik o gramaturze powyżej 2,5 znakomicie zdadzą egzamin. Przypon minimum 0,12, haczyk wedle upodobań. Bolonka, tyczka, match, czy bat, decyzja należy do nas. Koniecznie należy mieć z sobą spinning. Pewniakiem w takich dołkach są różnej wielkości japońce i różnej wielkości okonie, ale i duże leszcze, płocie, wzdręgi, super liny to nie rzadkość, także spore karpie lubią zaznaczyć swą obecność. Nocą na żer rusza taki sobie sum. Muszę przyznać, że każda ryba goszcząca w wielkiej rzece, odwiedza również te doły. Jest to zupełnie naturalny skutek dużej wody, która podczas powodzi lub nawet tylko podczas „wystąpienia z koryta” i dotknięcia swoich wałów, zalewa nasze oczka, dając im nową dostawę ichtiofauny. Gdyby nie miejscowi, super wyszkoleni kłusownicy, atakujący każdy, nawet najmniejszy dołek, natychmiast po dużej wodzie….
Pomarzyć dobra rzecz. Póki co, na marzeniach musimy poprzestać.
Nieco wcześniej zwróciłem uwagę na spinning, a to dlatego, że szczupłego ci w nich dostatek. Nie są to rekordowe okazy (do siedemdziesięciu centymetrów, prócz wyjątków potwierdzających tę szeroką regułę), ale zabawa znakomita. Jest ich tak dużo, że podczas wędkowania na czerwonego robaka, potrafią uciąć nawet kilka przyponów. Mój rekord to 14 sztuk, podczas jednego wędkowania.
A’ propos przynęty:
- Każda dobra. Raz najlepiej sprawdza się czerwony, innym razem białe robaki, to znów kukurydza spożywcza lub ciasto, albo… Zawsze mam ze sobą prawie „wszystko”.
Niestety, coraz częściej w takich oczkach pojawiać się zaczyna wszędobylski, czarny sumik karłowaty – nasze utrapienie. Czasem nawet taki więcej niż średni, okazały, ale najczęściej maleńki, rzeczywiście karłowaty.
Wędkując na Wiśle, lubię o poranku wdepnąć na dłuższą chwilę na zaprzyjaźnione doły.

Przyszła jesień, oj przyszła





* dotyczy oczek leśnych - należy pamiętać, by sprawdzić we właściwym Nadleśnictwie, czy wolno na określonym oczku czynić naszą wędkarską powinność. Leśnicy bywają bardzo sympatyczni.

Szyk wyrazów w zdaniach zamierzony.


#Wędkarska nostalgia

  Za oknem deszcz chlapie, deszcz późnojesienny, taki coraz chłodniejszy, coraz bardziej nieprzyjemny.
 Na portalu wędkarskim konkurs goni konkurs. 

I dobrze*. W jednym z nich ciekawy temat. Uogólniając - pierwsze kroki wędkarza. Do konkursu nie zgłaszam, ale…skreślę parę słów „na blogu”.

Swoje przedszkole wędkarskie spędziłem „na rzece”.
#Wędkowanie „na rzece” było wtedy w modzie. Tuż za drogą był piękny zbiornik zwany stawem; dziś, choć zaniedbany, tytułowany zalewem,

ale duża grupa wędkarzy preferowała rzekę, z jej prądem, dołkami, warkoczami i przez nas wykonanymi tamkami. Różnorodność ryb w niej pływających niemałe też miała znaczenie przy tym wyborze.
W owym czasie ludzie z sobą rozmawiali. Na osiedlu prywatnych domków żyło się jak w wielkiej rodzinie. Bywały prawdziwe przyjaźnie. Mieszkańcy razem wracali z pracy, spotykali się przy studni z dobrą wodą pitną, grupą szli do lasu na grzyby; pomagali sobie na co dzień. Starali się nie naruszać strefy prywatności, ale zawsze ktoś był gotowy podać rękę, gdy tylko zaistniała taka potrzeba. Nie nazywano tego po imieniu dobroczynnością, wręcz odwrotnie, unikano rozgłosu. Pomoc traktowano jako zwyczajową powinność, na miarę własnych możliwości.
Niestety, także w tej społeczności, zdarzały się zwykłe, ludzkie, godne napiętnowania czyny. Ktoś często nadużywał alkoholu, ktoś coś, gdzieś, komuś ukradł, ktoś zapomniał oddać szklankę cukru, ktoś oczernił sąsiadkę z piątego domu po lewej. Ktoś, bez konkretnego powodu, żył lekko na uboczu tej grupy.
Nikt nie wiedział dlaczego. Kiedy to się stało; czy z winy, czy też na życzenie „delikwenta”. Stało się i już tak zostało, na całe lata, na całe jego życie.

Do tych ostatnich należał Pan P.
Prawie z nikim nie rozmawiał. Rzadko kiedy odwiedzał sąsiadów. Często stał z brodą wciśniętą między dłonie, które spoczywały na narożach sztachet wysokiego płotu, okalającego podwórze Jego domostwa. Nigdy się nie uśmiechał. Najczęściej, zaś, siedział na rybach, nad brzegiem naszej rzeki. Dosłownie – siedział. Nawet gdy wyciągał rybę, gdy zmieniał przynętę to siedział. Siedział na pudełku po farbie; żeby choć po marmoladzie (informacja dla młodych-większa średnica), nie – po farbie, całe swoje wędkarskie życie na pudełku po farbie!
W moich dziecięcych (wtedy) oczach była to postać tajemnicza, a nawet trochę straszna, tym samym godna zainteresowania.

Pan P. nie znosił „towarzystwa”. Każda próba bliższego kontaktu kończyła się fiaskiem. Nawet jego syn (wtedy już mężczyzna „w sile wieku”) – też wędkarz – omijał Go z daleka.

Starsi chłopcy z naszego osiedla zaczęli mu systematycznie dokuczać. Zaczajeni za przydrożnymi drzewami lub za zabudowaniami gospodarczymi, „walili równo” kamieniami średniej wielkości w zakole, w którym czynił swe wędkarskie zabiegi. On siedział. Nie reagował. Nie chodził na skargę do ich rodziców, choć doskonale wiedział komu zawdzięcza swe kłopoty. Czekał, czekał, czekał… Ze stoickim spokojem…
Tak na marginesie:
- Kamienie „leciały” nad jego głową, rzucane z odległości kilkudziesięciu metrów. Strach pomyśleć, co mogło się stać, gdyby parabola lotu któregoś z nich była choć trochę bardziej płaska. Brr…W swej głupocie, nikt o tym wtedy nie myślał.

Ja też nie myślałem o zagrożeniach. Było mi Go zwyczajnie, po dziecięcemu, żal; po prostu żal…
Zaprzestanie tego niecnego procederu kosztowało mnie kilka ołowianych „szajb” do gry monetami, kilka „dociążonych” pudełek po paście do obuwia i gumową oponkę od dziecięcego wózka, wraz z pogrzebaczem. Młodsi Koledzy, z pokolenia „komputerów” (z pełnym szacunkiem do Waszych umiejętności), zapytajcie dziadków, wytłumaczą o co chodzi. Przekupiłem kolegów. Dali mu spokój.


Stawałem za jego plecami, w bezpiecznej odległości lub kucałem na wale,
obserwując co robi i jakie ryby wędkuje. On mruczał coś pod nosem. Miałem wrażenie, że równo „sypie” pod moim adresem, że są to super niewybredne przekleństwa i może coś jeszcze. Co? Wolałem nie wiedzieć.
Nigdy się nie odwracał. Tak, jakby mnie nie dostrzegał. Każdego, kolejnego dnia odległość między nami powolutku się zmniejszała, bardzo „powolutku”.
Coś mnie do Niego ciągnęło; „pomalutku, po cichutku, … aż do skutku”.

Aż któregoś, pogodnego dnia stanąłem tuż za Nim.
Cisza. Brak reakcji. Może dobrze?
- Piękne płocie.
- O! Okonik!
Zaczepiam. Nic. Cisza.
Po dłuższym czasie:
- No, co tak du.cysz. Idź po „kija”.
Moja radość nie miała granic. Bieg do domu. Leszczynowa, ciemnoniebieska (malowana, z mosiężnymi tulejkami, spławikiem z kory sosnowej; ha!) wędka brata w rękę, kromka chleba do kieszeni i już jestem.
Utoczyłem kulkę z ośródki. Zakładam na haczyk (prawdziwy haczyk, nie ze szpilki; ha!) i chcę rzucać, a tu bum „po łapach”.
Bez słowa sięgnął do pudełka po farbie. Wyjął pudełko po wojskowej konserwie, a z niego pięknego, kompostowego, wijącego się, czerwonego robaka.
- To zakładaj, fuj!
Zostawił ślinę na kamieniach.
Założyłem.

Od tego dnia czekałem, by tylko uchyliła się wysoka furtka w ogrodzeniu Pana P., by wysunęła się Jego postać z wędką        i pudełkiem po farbie w dłoniach, by zszedł na przybrzeżne kamienie i już biegłem gotowy do wspólnego wędkowania.
A on, w zamian za asystę, powoli, prawie bez słów, zdradzał mi kolejne tajemnice swojego, wędkarskiego kunsztu.

Nauczył mnie jak szukać dużych linów, jak przechytrzyć w nurcie dużego leszcza, ba, jak odnaleźć kryjówki grubych węgorzy i jak je skutecznie „wyjąć”       z podwodnych warowni.
Po roku, może trochę później,      z dumą, pokazałem mu moją, moją własną, z moim zdjęciem, pierwszą, w sztywnych okładkach, Kartę Wędkarską.
Nic nie powiedział, tylko po raz pierwszy uścisnął moją dłoń.

- Gdzie jesteś Panie P.?

Według historyków i filozofów symbole pozwalają nam czytać przeszłość.
Myślę, że również „kształtują” naszą przyszłość.

 
Wędkuję „więc jestem”. Jestem, gdy wędkuję.
Dlaczego wędkuję? Równie dobrze można zapytać:
- Dlaczego oddycham, śnię, kocham, marzę?
Wędkuję, bo żyję; żyję, bo wędkuję.
To mój świat;
Świat wszelkiego piękna i harmonii;
Świat „czysty”, spokojny, radosny,
PRAWDZIWY
Zanurzam myśli w głębinie wody
I niech moja nocna cisza „głośno krzyczy”
Hymn szczęśliwego wędkarza,
Hymn o urodzie Natury.


Błękit w stawie, staw w błękicie.

 
* „I” i „A” na początku zdań zamierzone.


Sezon na leszcze - tęsknota za latem.

/nocna wyprawa 2014-05-29/
  Świetna pogoda. Lekki wiatr, co prawda od wschodu, ale myślę, że przed wieczorem ucichnie. Temperatura około 24 stopnie Celsjusza. Trochę parno, ale nie na tyle, by się obawiać burzy. Nawet gdyby, to parasol w samochodzie,
a samochód tuż, na skarpie.
Mijają minuty, mijają godziny i…znów cisza.
Czerwone robaczki, jak marzenie. Białe super „zaprawione”. Kuku pierwsza klasa; o zanęcie nie wspomnę. Woda dość duża, ale nie taka, by być przyczyną wędkarskiej porażki. Nawet stosunkowo czysta, jak na takie, kilkudniowe opady.
Szybko opadła. Właściwie to lubię taki jej stan.
- No, nareszcie. Pierwsze stuknięcie. Jakieś takie spokojne. Równe, „płaskie”.
Jest płotka. Płotka.
- O co chodzi? Przecież ma….aż (!) 27 centymetrów.
Prędko do wody. Prędko. Jakaś taka biedna, słaba.
Ostatni rzut „kątem oka” i już wiem. Na jednym boku, u dołu, tuż przy ogonie, ślad po zębach drapieżnika. Dziwne, że jeszcze miała siłę „zjeść” czerwonego.
Odpłynęła.
Znów cisza; jak dwa tygodnie temu. Historia lubi się powtarzać, ale czy musi?
Wiatr ucichł. Całkowita cisza i spokój. Nawet ćwierkacze zamilkły.
Wciąż trochę parno.
Zaczyna się ściemniać. Taki delikatny półmrok.
Coś puknęło. Znów tak delikatnie, jakby od niechcenia.
Nic z tego nie wyszło. Pudło.
Zapada zmrok. Niebo pełne gwiazd. Zaczynają ścigać się perseidy.
Niby ich wysyp miał być wczoraj, ale i dzisiaj trochę szaleją. Majowa frajda, niespodzianka.
Nagle woda zaczyna się gotować. Fale, jak od motorówek. Wzdłuż koryta.
W poprzek. Po przekątnej. Zygzakami i kto tam wie, jak jeszcze.
Wszystko, jak na złość, tylko na naszej wysokości. Dwadzieścia metrów w górę, dwadzieścia w dół; jakby nam na złość. W te i nazad. I tak przez kolejną godzinę. Więcej niż godzinę.
Małżeństwo bobrów wyprowadziło swoje małe na wybieg. Ćwiczą w wieczorowej szkole. Dla nich to raczej-chyba dzienna szkoła, patrząc oczyma natury – Alma Mater.
No cóż, w najbliższym czasie, z brań nic nie będzie. Poczekamy.
Nadzieja drugą naturą wędkarza. Ha! Ha!
Poleciał duży meteoryt, ogromny, niczym kometa. Nawet ogon miał do niej podobny.
Uspokoiło się. Zwierzaki udały się do żeremia. Tylko ojciec pływa spokojnie pod drugim brzegiem. Czyni to prawie bezszelestnie, leciutko tylko kołysząc lustrem wody. Ostatecznie i jego ogarnia chęć spoczynku.
Jeszcze chwila ciszy i…
Zaczęło się. Jest pierwsze uderzenie. Równomierne. Bez szarpania.
Lekkie zacięcie.
- Siedzi! Tylko spokojnie!
Ładnie walczy. Będzie ciekawie.
- Henio! Co z podbierakiem? Pytam Kolegę, tak jakbym nie wiedział, że on jeszcze w pokrowcu. Nie chciałem zapeszyć.
Henryk trudzi się z siatką podbieraka, a ja już wiem:
- Rybka nie jest taka duża; ze trzydzieści kilka centymetrów.
Nie pomyliłem się – trzydzieści siedem, ale za to śliczny, złoty.
Znów spokój. Nic się nie dzieje. Czyżby na dzisiaj był koniec?
Budzi się mgła. Płynie falami. Chłód przynosi. Taki delikatny. Gdy znika, znów się ociepla. I tak kilka razy. Będzie dobrze. Będzie.
Jest, jest, jest!
Po kilkudziesięciu minutach mamy, w końcu, prawo serii!
Branie za braniem, odjazd za odjazdem. Super uderzenia; zdecydowane, stanowcze. Warto było czekać.
Mamy również dwa pudła. Puste haki!
Kolejne przygięcia, nie szarpania, przygięcia!
Konkretny opór i konkretna „jazda”!
Kolejno leszcze 53, 55, i 50centymetrów. Przyszło stadko z jednego „rocznika”.
Jeszcze jeden ponad czterdzieści i już trochę mniejsze, po trzydzieści kilka.
W sumie czternaście sztuk.
O świcie jeszcze jeden – najmniejszy.

Wstaje kolejny dzień. Dobry dzień.

O brzasku kilka fotek rybek – tych ostatnich - w dłoniach Kolegi Henryka


i odpływamy, każdy w swoją stronę – rybki do macierzy, a my do miasta.
Sezon na leszcza uważamy za otwarty.
Za tydzień, jak dobrze pójdzie, spróbujemy zmierzyć się z karasiami i linkami.

- Ech, nie ma nic bardziej miłego, jak szybka kąpiel i krótka drzemka po nocnym wędkowaniu. Pozdrawiam, Feroza


Los wędkarza - jesienna tęsknota za wiosną.


   Siedzę sobie, nic nie robię! Taki, czasem, los wędkarza.
No! Niezupełnie! Od przypadku, do przypadku sprawdzam stan uprzęży; ponownie napełniam koszyki i czynię nimi chlup, chlup!
Ba! Przecież muszę wstać z fotela i – jeszcze - na nim ponownie zasiąść!
I, i, i, i prowadzimy - jeszcze - z Kolegą Heńkiem ciągły dyskurs o tym, co kiedyś było; jak pięknie było; jak rybnie było!
I, i, i, i obserwujemy – jeszcze – kilka par, ślicznie ubarwionych, fruwających, które ciągle dokarmiają swoje małe w gniazdach, „umieszczonych” w suchym drzewie, na przeciwległym brzegu.
Uf! Już osiem godzin totalnej ciszy! To…ta...lnej ciszy!
Żeby… choć puknęło! Żeby… choć stuknęło! Nic! Nic! Totalna klapa!
Tylko pogoda się piękna uczyniła!

Natura uczy nas pokory!
Natura uczy nas cierpliwości!
I to jak uczy!
Natura, w swej nieprzewidywalności, mimo wszystko, jest sprawiedliwa!



Odwróciłem wzrok od szczytówek. Pobiegłem myślami w świat ciepłych marzeń. Po tylu godzinach bezrobocia, przecież, mi się to należy! Oj! Należy!
A tu Henio mówi, że tam puknęło! Że tam stuknęło! Ale mówi to tak cicho!
Tak spokojnie! Tak bez emocji! Chyba? Tak tylko…tylko żeby mnie i siebie pocieszyć! Że Coś się odważyło! Że Coś ożyło! Że Coś ciszę ciszy przerwało!
Ja?! Nie wierzę! Być nie może! Być nie było!
„Nim się zaczęło, już się skończyło!”

Nagle bum! Nagle bach!
Nie do wiary!
Pociągnęło!
Dalej ciągnie!
Super ciągnie!
Będzie nasze!
Podrywamy! Pupy z krzeseł! Zestaw „z wody”!
Ech! Już się zbyło! Haka nie ma! Co to było?
Komisyjnie ustalamy: - Żyłkę cięło! Zęby miało!

Noc nadciąga. Chłód sprowadza. Mgłę lokuje.
Na sąsiednim stanowisku watrę palą.
Dwa mętnookie wyjmują.
Ot, odpowiedź mamy! Pewność prawie. Prawie!


Odstępstwa od norm językowych celowe i zamierzone.


Los wędkarza - dziesięć sekund z dziesięciu godzin



Dzwoni Henryk.
- Jedziemy? Pyta.
Co mu odpowiedzieć?
Jedziemy. Nie jedziemy. Jedziemy. Nie jedziemy.
Burza mózgu wśród rozterek ducha. Ostatecznie…
- Jedziemy. Ech, jedziemy!
Byle blisko, bo pogoda mocno plecie. Trochę wiosny, trochę lata. Słońce z deszczem. Tak na przemian. To „silencium”, to znów wieje. To „diwadlo”,
od sąsiadów, tych z południa, pełną parą.

Siedemnasta; już nad brzegiem.
Cicho. Spokój. Woda super. Ledwie „smuży”, acz głęboko.
Zestaw w nurcik. Jeden, drugi. Tuż za warkocz. Tak klasycznie; bliżej tamtej strony „rzeczki”.
Parę kulek dla „okrasy” i czekamy na efekty.

Cisza, cisza, cisza!

Deszcz zaczyna. Kropi z góry. Równiuteńko.
Po parasol! Prędko, prędko!

- Uf, już pod „czaszą”!

Przeszło. Słońce suszy.

Cisza, cisza, cisza!

- Co za diabeł! Nawet nie tknie!
- Żeby chociaż „puk” zrobiło!
- Żeby chociaż „stuk” zrobiło!

Zakręciło nad głowami, zaszalało, zagwizdało i ….znów leje!
Teraz leje!

Już dwudziesta. Znowuż spokój.
- Oj, jak dobrze! Będzie nocka! Może w nocy?

Cisza, cisza, cisza!

- Co za diabeł! Nawet nie tknie!
- Żeby chociaż „puk” zrobiło!
- Żeby chociaż „stuk” zrobiło!

Już dwudziesta druga „weszła”.
Nie do wiary! Jeszcze nie widziałem (nawet) brania.
Tylko robaczki świętojańskie „pracują” za dodatkowe świetliki.
Te na szczytówkach „milczą”, jak zaklęte.

Cisza, cisza, cisza!

Północ blisko na „zegarze”.
Może by tak zmienić miejsce? Na zalewie sprawdzić „szczęście”?
Zebrać majdan cały. W tłok się wcisnąć. Może spławik w małe „oczko” włożyć?
Może…

Nagle jest. Zadrgało. Równo, z rytmem, uderzyło.
Lekko „zbieram”. „Siedzi”; czuję!
Kręcę wolno. Opór spory. Ładny lechor ku mnie zmierza!
Wtem na drugiej także „skacze”!
Co mam czynić? „Dwoje” naraz, toż ambaras!
Pierwsza wędka z prawej w lewą.
Prawą dłonią drugą łapię.
Też przycinam. „Mój ci jest”. Też go czuję.
Tego z lewej pierwej wyjmę! Tego z prawej „zaczaruję”. Niech poczeka.
Henio z podbierakiem ma kłopoty. Zatrzask trzeszczy. Nie da rady!
- Wysuń sztycę! Poluzuj obejmę! Instruuję.
Zatrybiło!
Pierwszy w siatce! Niezła sztuka.

 

Czas na drugą. Czar zadziałał. Jest na haku.
Jeszcze chwila i na brzegu.  


                            

Górą nasi!
Po czterdzieści kilka im stuknęło. Jak bliźniaki. Nieboraki.

Szybkie fotki i do wody!

Myśl paskudna chodzi mi pogłowie. Bardzo szybko „iść” musiały,
gdyż przynęty między sobą metrów kilkanaście aż dzieliło.
Dziś powtórki już nie będzie.

Wykrakałem.
Godzin kilka, aż do piątej…


Cisza, cisza, cisza!

Rankiem samym płoć przybyła. Jedna, biedna się skusiła.

Szyk wyrazów w zdaniach zamierzony.


Nie tylko o… karasiach.



Nareszcie ciepłe, wczesnojesienne dni!
Może nawet trochę za gorące?
Może, ale czy się już taki narodził, by nam choć raz dogodził?
Leje – źle! Chłodno – też niedobrze! Trochę słońca – mogłoby być chłodniej!
Księżyc w pełni – po co! Ciemna noc – przydałoby się trochę światła!
I tak dalej, i tak dalej. Marudzimy, marudzimy, marudzimy!

A przestrzeń wokół nas ma, przecież, zawsze swój czar i urok. Trzeba ją tylko umieć oswoić. Łatwo powiedzieć, gorzej „wykonać”.

Swat zaprasza mnie na wspólne wędkowanie.
Fakt, nie jest „zapalonym” wędkarzem, ale ma swój styl, który nawet lubię.
Dzięki temu, ciągle poznajemy nowe „łowiska”, w okolicy jego zamieszkania.
Ja, świętokrzyski „scyzoryk”, odkrywam i oswajam wędkarski urok Podkarpacia.
On, uczy się wędkarskiego „rzemiosła”, a i połyka, powolutku, tego subtelnego, podstępnego, hobbystycznego bakcyla.

Dziś, znów postanowiliśmy odwiedzić dwa, nowe, „bajorka”.
Parno, gorąco, choć to już późne popołudnie.

„Zahaczamy” o skraj sosnowego lasu.
Tuż za dużą kępą smukłych drzew, „zatopionych” w gęstym, krzaczastym runie, w małej, ślicznej, złotej od promieni pochylającego się słońca, dolinie, lśni tafla urokliwej, ciemnej wody.
Pozornie ciemnej, raczej, chyba, zielonej. To półcienie wodnych liści, żółtych kwiatów grążeli, białych nenufarów, „śmigających” ku niebu, strzałek wodnych, smukłych „szpad” ogromnego sitowia i – o dziwo (Skąd tu się wzięły?) – kolorowych, pięknych grzybieni „otwierają” przed nami świat ulotnej, naturalnej urody. Chciałoby się rzec – za poetą, filozofem i jego wszechwiecznym bohaterem, Faustem – Chwilo trwaj!

„Verweile doch! Du bist so schoen! - Trwaj chwilo, jakże jesteś piękna...”


Zapatrzeni, zadumani, „zawieszeni w tej mikroprzestrzeni”, zapominamy, na chwilę, o celu naszej wizyty.

Z zadumy i milczenia zbudził nas trzask pękających, suchych gałęzi. Czar prysł.
Rozchyliły się rudozielone badyle, tuż za naszymi plecami i naszym oczom ukazał się widok „uszyty” znów bardziej z mgły romantycznej lub szkockiej, poetyckiej prozy Sir Waltera Scotta, niż z realiów „dnia naszego codziennego”.
Mężczyzna słusznej postury, odziany w strój niemal z tamtej epoki, złożył nam, w szarmancki sposób, niski ukłon „zrzesiałym” szarym kapeluszem,
o poszarpanym, szerokim rondzie.

Mam swoje lata, niejedno widziałem, niejedno przeżyłem, lecz obraz ten
i nagłość chwili nim okraszonej, zmroziły me myśli i czyny. Stałem jak wryty.
A Swat? Swat mój, jakby nigdy nic:
- Cześć, Staszku! Zakrzyknął. Przywitał się i dyskurs rozpoczął.
Nie stało mi nic innego, jak dialog ten w liczniejszy wielogłos przemienić.
Po chwili Pan Stach do ziemianki swej, oazą zwanej, na herbatkę nas raczył zaprosić. Od wędkowania odwodził, udowadniając, że od dwóch dni nic nawet robaczka, nawet muszki, ni ciemki nie skubnie. A Pan Stach wie, co mówi, bo całymi dniami i nocami tu koczuje i kije moczy.
Nie pozostało nam nic innego, tylko licząc na uczciwość interlokutora,
„na wiarę” Jego słowa za złą w treści, ale dobrą, z serca płynącą, radę przyjąć;
po umoczeniu ust w herbatce, z liści jakowyś, suszonych „uczynionej”, pożegnać się i na inne „łowisko” koła „karocy” skierować.

Obudzony z romantyzmu poświaty, zapytałem Swata o tę balladową postać, jemu wszak dobrze znaną. Okazało się, że jest to inżynier elektronik, zdolny programista, który dla swej nowej idei, porzucił życie społeczne i ze społeczeństwem, na rzecz obcowania z naturą. I tak mu tu dobrze, jak sam twierdzi! Dobrze?
Może lepiej. Kto wie? On wie! Nam nic do tego!

„Zadrzewione” meandry Sanu, za oknem samochodu, przypomniały mi o właściwym celu naszej podróży.

Jeszcze tylko kilka minut i docieramy do kolejnego zbiornika.
W tłumionych promieniach zachodzącego słońca, lśni srebrzysta „szyba” czyściutkiej, przezroczystej wody. To duża żwirownia. Zbiornik marzenie.
Miejscówka dla „wybrańców”. Piaszczysto – czysto – przeczysto!
Dno opada bardzo delikatnie. Trzeba machać bardzo daleko, ku dwom małym, maleńkim wyspom.
Koszyki piętnastki, przypony długie, ale drgające szczytówki sztywniejsze – nie lajty! Zanęta wzbogacona o atraktor karp, lin, karaś i do pracy. A, a, a, na haczyk kanapka – czerwony plus kukurydza.

Po kilkunastu minutach pierwszy karaś. „Czyściutki”, jasny, zdrowy, wręcz modelowy, do atlasu (zerknijcie na filmik). Za chwilę, na matcha, duża płoć.
U Swata piękne uderzenie! Goni do przodu, po przekątnej. Przycina po swojemu. „Złapał” emocje! O, jo joj! Idzie! Gnie kija! Oj, gnie!
- Daj mu trochę swobody! Krzyczę, czy szepcę? Sam nie wiem!
Zaczyna zmierzać do brzegu, naszego brzegu. Ostro śmiga. Karp być musi.
Karp niczego sobie. Karp, jak się patrzy. Podchodzi pod nogi Swata. Robi super „młynka” i swobodnie znika w wodnej toni. Widziałem go przez chwilę, w całej okazałości. Tak „na oko”, ponad sześć kilogramów. Po współzawodniku, który pozostał na brzegu, widać efekty podniesionej adrenaliny. Ma świadomość, że popełnił poważny błąd. Żałuje, że nie oddał mi wędki. Tłumaczę, iż musi uczyć się na własnych błędach; spokoju podczas holu także. Za chwilę uśmiechamy się do siebie. W trakcie nocnych rozmów, jeszcze nieraz wrócimy do tego wydarzenia; ja w żartach, Krzysztof z nadzieją na kolejne uderzenie równie dużej ryby.
Powoli zapada zmierzch. Im bliżej nocy, tym lepiej żerują karasie. Zmieniam matcha na drugiego feedera i natychmiast wyjmuję kolejne, okazałe, jak na ten „gatunek”, rybki. Jedna ma nawet czterdzieści kilka centymetrów. Tak po prawdzie, to nie waga i rozmiar sprawia mi największą frajdę, ale wygląd „wyjętych” japońców.


Czyściutkie, wzorcowo zbudowane, pełne jasne płetwy, pięknie zaznaczona linia brzegowa, ba, znakomicie „wykropkowana” linia boczna na srebrzysto złotych łuskach, kompletnych łuskach. Cała frajda i to jaka frajda. W nocy, nad ranem i o świcie – ciągle współpracują. To jest udany „wypad”, bardzo udany „wypad”. Ostatecznie doliczyliśmy się czterech karasi mających ponad czterdzieści centymetrów i trzydziestu dwóch w okolicach plus/minus trzydziestu, ot, co! A, jeszcze dwie uklejki, kolejna płoć i…..maleńki…..leszczyk!

Wariacje językowe zamierzone.


#Nadzieja naturą wędkarza



Tylko my, wędkarze, wiemy ile trzeba się „natrudzić”, ile na „dumać” przy organizacji prawie każdego naszego „wypadu”.
Aż „głowa trzeszczy”. Analizujemy temperaturę otoczenia, ciśnienie atmosferyczne, poziom wody w rzece czy jeziorze, jej zabarwienie, fazy księżyca i „kto tam wie”, co jeszcze.
Dobieramy rodzaj wędziska, skład zanęty, przynęty naturalne lub sztuczne, grubość i długość przyponów, uzbrojenie zestawu i to „coś”, co ma tym razem szczególne znaczenie; o czym my tylko wiemy, a będzie to, tego dnia, szczególny rarytas.
Zaczynamy ten dzień (a czasem jeszcze noc) szybkim śniadaniem, „okraszonym nadzieją na sukces”.
To nadzieja na udany „połów” pcha nas, po raz kolejny nad brzeg znanej wody, a nie tylko wspomnienie już „zaliczonych” tam spotkań z - godną naszego szacunku – ichtiofauną.
Oczekiwanie na naszą rybę, czy choćby tylko na ruch spławika lub pobicie blachy jest „ubrane marzeniem-nadzieją”. Często, niestety, złudną „nadzieją o gorzkim smaku”, który (na szczęście) i tak nas nie peszy, nie zniechęca, nie odstrasza od kolejnych wizyt nad naszą wodą, gdy znów mamy nadzieję na…

      Po szczęśliwym dla nas kontakcie z dużą rybą, natychmiast budzi się w nas „nieśmiała nadzieja”, że jeszcze dziś, może jeszcze dziś… ta następna, równie piękna, a może jeszcze większa….
- No, co? Czyż nie tak?
Podczas zimnej, ciemnej, nocnej zasiadki ogrzewa nas ciepły „ogień nadziei”, że warto się męczyć, bo to tylko „chwilowy przestój”, a już, za chwilę, no może za następną… się zacznie, oj zacznie…
Dmie wiatr, deszcz leje, temperatura „leci na łeb, na szyję”, a w nas „tli się iskierka nadziei”, że za moment wyjdzie słońce i już wszystko będzie super.
Ręce przestaną nam grabieć, zdejmiemy zapocone ubranie przeciwdeszczowe, a nawet może kurtkę lub polar i podziałamy; jeszcze jak podziałamy!
Mamy też nadzieję, że gdy „w końcu” uderzy ta najważniejsza, oczekiwana, największa, dokonamy właściwego wyboru sposobu i czasu zacięcia, holu i podebrania…; nadzieję, że nie będziemy bezbronni wobec jej siły i umiejętności walki o ŻYCIE.
Pozostajemy w ciągłej nadziei, że uda się nam przekuć marzenia w piękną, wędkarską rzeczywistość. Czasem, na szczęście, tak bywa.
Opowiadając kolegom i znajomym o tym, że TA, no TA, właśnie TAAAA, co się nam wczoraj „urwała”, to była TAAAka, nie – TAAAAAAAka!
Nie kłamiemy; naprawdę nie kłamiemy; my mamy nadzieję, a wręcz prawie pewność, że ONA taka była. I choć tu się prosi kolejna sentencja:
„Nadzieja matką głupich”, to z tą treścią, jej znaczeniem, stanowczo się nie zgadzamy. Acz bądźmy szczerzy. Myślę, że niejednokrotnie nasi znajomi, koledzy, przyjaciele nie raz, nie dwa (co najmniej w myślach) „pukali się w czoło”, gdy odchodziliśmy, podczas super imprezy, od stołu, bo „czas naglił” i nasza – ryb niekoniecznie – „pora brań” wyraźnie tego wymagała.
Po powrocie, siadamy w zaciszu domowym do kolacji i znów rodzi się w nas nadzieja, że za tydzień…
Gdy życie w zbiorniku lub rzece obumiera (dzięki naszej, ludzkiej, „znakomitej”, przemyślanej, zaplanowanej, celowej działalności), my „trwamy w nadziei”, że natura sobie poradzi i je odrodzi. Na nasze szczęście, często tak się staje, ale: „do puty dzban wodę nosi, do póki mu się ucho nie urwie”. Oj, złudna to może być nadzieja.
Stąd te nasze fantazje. Potrafimy marzyć; marzyć o dużej rybie; marzyć o pięknej, wspaniałej miejscówce; marzyć o dobrej, wędkarskiej pogodzie w najbliższy weekend; marzyć, ze już wiosna za oknem i sezon letni tuż, tuż!

Dobrze, że w tym naszym skomercjalizowanym świecie, choć nadzieja jest bezpłatna.

Pozostańmy w nadziei, że idzie udany nowy sezon, wszak „nadzieja umiera ostatnia”.
Będzie dobrze, będzie znakomicie….



#Wędkowanie #Słońcem i #Cieniem pisane



Siedzę sobie nad wodą, moją #Wodą, zanurzony myślami w obrazach odchodzącego lata; mojego Lata. Dziwna, jak na tę porę dnia, cisza pomaga w poszukiwaniu piękna i harmonii w Tym, co mnie otacza. Cisza przed zmrokiem, „głośne milczenie” wczesnej jesieni.
Gładką taflę mojego Lustra, bezszelestnie kropią tylko złocienie pierwszych, martwych liści, forpoczta Tego co nieuchronnie się zbliża.
Moje szczytówki tkwią nieruchomo w Tej mikroprzestrzeni, jakby zauroczone Jej spokojem; przestraszone, by go nie zakłócić. Nawet jak zatańczą, to tak delikatnie, jakby od niechcenia, z obawą. Ot, nawet To, co pod Lustrem szanuje To, co nad nim.
Patrzę, …setny i sto pierwszy, sto drugi… raz na te same, a jednak inne, barwne pejzaże Natury, miłym sercu, Słońcem pisane, które…z dalekiego, ciepłego światła w półcień i cień zmierzając,


pierwszy skłon ku wieczorowi czyniąc, jasną zielenią i delikatnym brązem sypie,
 
  złoto do wody wrzuca i widmem plamy barwnej podkreśla;
 
  żeremie bobra wiernym odbiciem natury kryje…
 
  i martwe drzewo w niej topi, symbol tutejszego przemijania….
 
  szarością i czernią urok jego podkreślając;
 
  umykając, matu w obrazie dokłada…
 
  i w kilkunastogodzinne, ponure zapomnienie odchodzi;
       

  Popłynęła szczytówka po Lustrze, łuk czyniąc ruchem jednostajnym, niczym kształcony łyżwiarz, po gładkim lodzie. Nic to nie dało, gdyż szczupły ciął, zębem swym ostrym, robaka czerwienią kraszonego i linkę, niczym nić pająka, cienką i białą, dla innych sztukmistrzów przeznaczoną. Masz Waści nauczkę od Mistrza walki wszelakiej!
Nowa linka, nowy przysmak, nowa Nadzieja! Niezłudna nadzieja.
  Zakręciło, zaszarpało, zaciągnęło. Na mej dłoni czuć się dało. Wielce mocno czuć się dało. Raz i drugi, nawet trzeci, w oczerety odjechało. Ja do przodu, On do tyłu. Ja ku sobie, On w zaparte. Trochę bokiem. Trochę w górę. Trochę w parter. Te zachody nic nie warte. Szarpie, szarpie, szarpie…
Coś maszynka mnie zawodzi; nic nie puszcza, nic nie ślizga, sztywno nitkę trzyma. Chcę zluzować; toć na szpuli, z przodu trzeba!
Ot! I masz Ci! Bum! I nie ma! Luz totalny! Skrętka pusta.
Był ogromny, ogromniasty, jak #Marzenie; opowieści złotousta!

  Ciemno. Nocy Moc tej zmierza. Moc srebrnego Leszcza, super Leszcza.
Gatunku tego, chłopcy młodzi, niestety, na łów ruszają…



  Strasznie młodzi, tacy do czterdziestu punktów na metrówce. Garną się do mych kanapek, „umiejętnie, na chybił trafił”, na dnie złożonych. Starszych, w tą płytką toń, zaprosić nie chcą. Niech w Niej dalej Wszyscy swoje miejsce mają!

  Zimno. Czas powrotu, w myślach mych, zapisać się potrafił.


Tak było! Ech, było!

Była sobie sadzawka, nie-sadzawka, a może bajoro.


-Nie bajoro, jeśli już to bajorko, bardzo sympatyczne bajorko.
A najlepiej, to po prostu:
- Kawałek, kawałeczek, „kawałeniek” ślicznej, czystej, pięknej wody.
- Wody płytkiej; miejscami wręcz płyciutkiej. „Po brzegach” porośniętej pięknym „pałkami”, „zwykłym” tatarakiem, „grubym” sitowiem i najzwyklejszą „w świecie” trawą; taką „prosto” z „czystej”, dzikiej łąki.
A właściwie; tak na marginesie:
- Co to znaczy - „zwykłym” tatarakiem?
- Co to znaczy - najzwyklejszą „w świecie” trawą?
- Co to znaczy - z „czystej”, dzikiej łąki?
- Ano zwykłym, bo wszędzie go było pełno, wszędzie nad wodą nim pachniało (- a może śmierdziało?
- jeżeli już, to pięknie śmierdziało - niczym dziś wysokiej klasy woda kolońska; - wysokiej klasy, bo reklamujący ją niby-gwiazdor „wysoką” gażę dostał).
- Najzwyklejsza, bo pełna kwiatów, kwiatków, kwiatuszków „wszelakiej maści”, kolorów i pochodzenia, a przy tym:
- Jakże zielona, jakże soczysta, jakże „sama w sobie” pachnąca!
- A wszystko „razem wziąwszy” zatopione „wśród łanów, wśród jęczmienia…”
- Sadzawka moja!
- Bajorko moje, „tycie, tycie, tyciuteńkie” bajorko moje…
… nosiło w sobie „ogromny ciężar”- ciężar w postaci pięknych, dużych „garbusów”, „wszelkowymiarowych szczupłych”, „zabranych żółtych łopat”, pięknie wybarwionych „krasnopiórek”, „bogato upasionych, ciemno i złotozielonych śliskich”, także tych „śliskich popielatych”, „grubych złotych polskich”…
(- O rany! Jakich złociutkich, jakich „złociuteńkich”!
-A właściwie to prawie złoto-brązowych, pięknie „wyoblonych”.
- Patrzcie! Nawet „garb” może cieszyć.
-Byle nie własny!)
…, dorosłych, srebrnych „siuderek” i tych płociami zwanych.
- A i koza się zdarzyła.
- A nawet raz jeden, jedyny, „jedyniusieńki” „tęczowy” się trafił!
- A następnego roku „plamiasty”- „pyskiem żaby” też zwany- wagą i rozmiarem go „przebił”; i to w środku dnia, przy pełnym słońcu, w miesiącu czerwcu „biorąc”.
- I tylko tych srebrnych („japońcami” też „ochrzszczonych”), i tych „czarnych”, „czarnuchów”, karłowatych, „sumiastych”, koluchów tam nie było.
- Naprawdę nie było!
- Daję słowo – nie było. Nawet jednego nie było!
I tylko jedno miejsce, „miejscówką” czasem zwane, było lekko „wygniecione”;
- Tak leciutko, leciuteńko, „leciutenieńko” wygniecione, nie-wygniecione.
To było moje, moje i tylko moje miejsce, „miejscunio”, „miejscunieńko”;
oddalone od tworzącego się zalewu (a właściwie to płynącej jeszcze rzeki Kamiennej) tylko o kilkadziesiąt metrów, „meterków” - jakże istotnych meterków.
-Tak konkretnie, to dzielił nas tylko wał, będący – równocześnie – starym nasypem kolejowym, z którego zdemontowano szyny i podkłady kolejowe.
Wał, który służył kolegom wędkarzom, zmierzającym z „pociągu” na „z góry upatrzone stanowiska”, jako „trakt podróżny”.
- I w tym „trakcie” tkwił szkopuł.
Ile ja się kpin, docinków, „ślinotoków” (a może „ślizotoków”) nasłuchałem; ile kręgów „różnej maści” na czołach i koło uszu „naoglądałem”; ile „dobrych porad” „zaliczyłem”. A ja, biedny, „na głowie” stawałem, by tylko „któremuś” „nie przyszło do głowy”, zejść „na dół” i przywitać się ze mną.
- Oj „ciężkie” to były chwile, gdy już z daleka słyszałem „puchanie” parowej lokomotywy – sygnału nadjeżdżającej, możliwej „zdrady”.
To tu, w odległości trzech metrów od mego stanowiska, mogłem obserwować tarło moich „przyjaciół” – wielkich „złocistołuskich lechorów”. A ile ich było. Sitowie „kładło się”, jak łan dorodnego zboża podczas burzy. Moja obecność, „o dwa kroki” od tarliska, w niczym im nie przeszkadzała. Wypełniały spokojnie swój prokreacyjny obowiązek.
To tu, przez kilka lat, miałem swoje, swojuśkie, swojusieńkie, wędkarskie Eldorado!
To tu, przez kilkadziesiąt lat, ryby miały swój, swojuśki, swojusieńki Matecznik, w którym tylko ja „mieszałem”- „od czasu do czasu”.



Zalew „pokrył kołdrą” wody moją rzekę. Asfalt rozlał swój „dywanik” na mym wale. Melioracja osuszyła moją łąkę. Dziś tu prawie dzikie jest….boisko (piłkarskie). A trawa na nim jakaś żółto-zielona, brązowo-zielona, brunatno-zielona.
-A może pomarańczowa?
- Tylko słońce niby to samo, ale czy na pewno?

„Nic dwa razy się nie zdarza…” A szkoda.
- Oj, jak szkoda!

„Idzie” Jesień, czas kolejnych wędkarskich wędrówek, poszukiwań. Może traf nam wskaże nowe, choćby mikro-eldorado, eldoradko, „eldoradeńko”.
Czego sobie i Wam życzę!



 

Wszystkie odstępstwa od norm językowych zamierzone i celowo TU „uczynione”!


#Rzeka Kamienna



#Rzeka Kamienna - Źródła rzeki Kamiennej znajdują się na obszarze Garbu Gielniowskiego. Dokładne ich „umiejscowienie” jest, niestety, dość kłopotliwe. „Fachowe” opracowania wymieniają najczęściej dwa miejsca:
bagna w okolicach miejscowości Antoniów, położone na wysokości ok. 360m n.p.m. (często wysychające w porze letniej);
źródło, o nazwie miejscowej Biały Stok, zlokalizowane kilkaset metrów na zachód od wsi Borki – 355m n.p.m. (ciągle zasilające w wodę początkowe koryto rzeki).
Dla nas – wędkarzy - bardziej istotnym jest fakt, iż dość szybko zasila ją kilka dopływów – strumieni – o prawie górskim „charakterze”.         Zimne, czyste wody wartko „toczą” Kamionka, Żarnówka, Lubianka, Świślina.
Zimne i czyste, więc ubogie w pokarm, ale jakże znakomite środowisko dla rozwoju pstrąga potokowego i (nielicznie) tęczowego. Dla innych gatunków ryb to spory problem. Pojawiają się one coraz częściej i obficiej w nieco niższych partiach rzeki. Płoć, ukleja, jelec, kiełb, leszcz, jaź, kleń, świnka, lin, a nawet karp, karaś i (w niektórych zbiornikach) amur to przedstawiciele spokojnego żeru. Sporadycznie zainteresowanie naszą żywą przynętą wykazać może także miętus i węgorz. Wszelkie sztuczne przynęty z „wątpliwą przyjemnością” zaatakuje okoń, szczupak, sandacz, boleń, wyżej wymieniony pstrąg, a nawet… ?????
Oto kilka, „ciekawych wędkarsko”, odcinków:


1. ODCINEK MICHAŁÓW – MARCINKÓW – WĄCHOCK

  Rzeka na tym terenie wije się zakolami w kierunku wschodnim. Prawy jej brzeg pokryty jest w znacznej części sosnowym drzewostanem, pociętym leśnymi duktami. Lewy to nieużytki i łąki ograniczone kolejowym torem. Stanowiska wędkarskie dość często wymagają „krótkiego kija” i dobrej techniki, sporego doświadczenia w zakresie wędkarstwa rzecznego; acz są także miejsca gdzie nawet kilkumetrowa bolonka idealnie zdaje egzamin. Już krótka „zasiadka” potrafi przynieść zupełnie niezłe efekty. W okolicy Michałowa dominują płocie i jazie – niektóre potrafią naprawdę ucieszyć oko.           Dobrym rozwiązaniem jest metoda spławikowa z „ułożeniem” po lekkim gruncie. Zestaw najlepiej prowadzić w niewielkiej odległości od brzegu, wykorzystując naturalne wygaszania nurtu. Dobrze jest wykorzystywać, wyprofilowane przez prąd rzeki, „głęboczki”. Brania następują najczęściej u ich końca - na naturalnym wypłyceniu. Trzeba tylko pamiętać, że im bliżej brzegu poprowadzimy zestaw (lub uczyni to za nas nurt rzeki), tym większe zagrożenie „korzennym zaczepem”. No cóż: „coś za coś”.
  Najskuteczniejsze przynęty to: robaki białe i czerwone „wszelkiej maści”, jętki, chruściki (inaczej: wodosówki, kłódki, klajduki). Te ostatnie, w kilku odmianach, dość intensywnie zasiedlają podłoże koryta Kamiennej i stanowią naturalny pokarm dla jej ichtiofauny; dlatego stanowią przynętę idealną. Niestety, aby je pozyskać, trzeba się trochę potrudzić; zakupy w sklepie wędkarskim – odpadają.
Dobrym miejscem do kontaktu ze sporym leszczem i dużą płocią jest lewobrzeżna przykosa,



 Po prawej stronie, po zejściu z urwistego, piaszczystego brzegu, zobaczymy dość spokojne zakole,
odcinające się od środkowej bystrzyny na długości kilkunastu metrów. Jest to miejsce pobytu ładnej płoci i dużego jazia. Ważna zasada: „trzymajmy się” dość daleko od brzegu i starajmy się zachować ciszę, choćby z szacunku dla lasu, w którym jesteśmy. Natura „przyjdzie” z nagrodą.
   Równie „ciekawe wędkarsko” są meandry Kamiennej

na odcinku od miejscowości Marcinków /ok. 350 metrów za mostem/ do samego zalewu w Wąchocku. To tu rzeka wije się przez łąki i nieużytki w sposób zupełnie naturalny.
                                                          chmury w wodzie; woda w chmurach

  Prawie każdy „zakręt” to zupełnie niezły „dołek” (nawet ponad dwa metry) z pięknym wypłyceniem ku nurtowi „naszej strugi”. Idealne warunki dla sympatyków każdej metody wędkowania. Tu na bolonkę lub „bata” (tyczka też zdaje egzamin) zaprosimy prawie każdą rybę spokojnego żeru. Trochę mogą nam przeszkadzać kiełbie, ale to „świadectwo”, że woda w naszej rzece znacznie się oczyściła. Zamknięto duże zakłady pracy zlokalizowane na jej „drodze”. Amatorów spinningu ucieszy szczupak, okoń i….pstrąg potokowy. Niestety, z rozmiarami różnie bywa, choć sam miałem przyjemność spotkać tu pstrąga 64 cm – czerwiec 2011 – oczywiście wrócił do wody. Odtworzenie zbiornika w Wąchocku znacznie podniosło „na
stałe” poziom wody na tym fragmencie Kamiennej.
Im bliżej zalewu tym bardziej spokojny nurt rzeki na całej szerokości jej koryta, aż do jego prawie zupełnego wyciszenia.
Na tym odcinku przeważa jaź (zupełnie ładne okazy), płoć i okoń. Bywa, że z „nowej wody” zapędzi się średnich rozmiarów szczupak.
Symboliczną granicę między rzeką a zalewem stanowi „zielony mostek”.

To tu kończy się rezerwat archeologiczny Rydno, mający swój początek w okolicach Nowego Młyna w Skarżysku Kamiennej. Jest to skupisko kilkuset prehistorycznych stanowisk osadniczych zgromadzonych wokół kopalni hematytu, usytuowanych wzdłuż koryta rzeki.
                                        "oczko" na pograniczu Marcinkowa i Wąchocka



2. ZALEW W WĄCHOCKU – WODA Z PRZYSZŁOŚCIĄ.

Historia istnienia tego zbiornika sięga czasów życia i działalności reformatorskiej Stanisława Staszica. Niszczyły go powodzie, lecz skutecznie odbudowywany, służył celom przemysłowym jeszcze na początku lat czterdziestych XX wieku. Odtworzony w 2008 roku, spełnia obecnie rolę zbiornika retencyjnego i (ze względu na precyzyjne zagospodarowanie strefy brzegowej) rekreacyjnego dla mieszkańców Gminy Wąchock i pobliskich Starachowic.



Jako „młody stażem”, wędkarsko stał się szczególnie atrakcyjny dla zwolenników metody spinningowej. To ci koledzy osiągają najlepsze efekty „połowów”. Dominuje szczupak i okoń. O okazy raczej ciężko. Zbiornik jest stosunkowo płytki. Przy średnim stanie wody jego głębokość waha się między kilkudziesięcioma centymetrami (bliżej brzegu), a „półtora metrem” ku strefie środkowej ( zalane koryto rzeki); „w porywach” sięga do stu osiemdziesięciu centymetrów. Dlatego należy stosować „przynęty”, które dadzą się prowadzić stosunkowo płytko. Tym bardziej, że dno też nie jest całkiem czyste.
 

Ostatnio miejscowi wędkarze, stosując metodę odległościową, notują niezłe efekty w postaci „zaliczenia” dość okazałych płoci.





Bliskość stawu „robi swoje”. Tu zajęcie mają „spławikowcy”, prowadzący różne robactwo lub słodką kukurydzę (przynętę) po lekkim gruncie.

Znacznie lepsze efekty uzyskują zwolennicy feederów. Czułe szczytówki i odrobina cierpliwości to, w tym miejscu, sposób na spore okazy ryb spokojnego żeru. Być może John Wilson by grymasił, ale…


 





4. UŻYTEK EKOLOGICZNY „PASTERNIK”.

Jest to zbiornik wodny o powierzchni 42 ha. Prawie w centrum miasta Starachowice, rozłożonego dość symetrycznie na zboczach dwóch wzniesień, rozdzielonych korytem Kamiennej. Został oddany do użytku w 1920 roku. Do połowy lat osiemdziesiątych XX wieku składał się z dwóch części, wyraźnie oddzielonych szeroką groblą. Ta większa – południowa - zwana Stawem, pełniła funkcję osadnika „namułów” niesionych przez nurt rzeki, miejsca rekreacji i amatorskiego uprawiania sportów wodnych. Ta północna gwarantowała zaopatrzenie w wodę początkowo dla całego miasta; później (od lat 70-tych XX wieku) tylko w wodę przemysłową dla Fabryki Samochodów Ciężarowych. Obie części pełniły i pełnią rolę zbiornika retencyjnego.


Wędkarsko atrakcyjna była i jest szczególnie część południowa.





  

Jego stan obecny niewiele ma wspólnego z dawnym naturalnym „ułożeniem” koryta, jego podłoża, składu i budowy gleby, jakości i ilości przenoszonych zasobów wodnych, przekroju „istot” w niej żyjących. Nie bez kozery uczepiłem się budowy jej dna, ale o tym nieco niżej. Na chwilę wrócę do wspomnianego stawu, choć jego „drobną charakterystykę” uczyniłem w pierwszej części mojego bazgrania o Kamiennej, gdyż to on, jego znaczenie i przeznaczenie (różne w różnych okresach życia miasta), istotnie wpływał na to co działo się z wartkim potokiem poniżej jego poziomu. Pod koniec wieku XIX i z początkiem wieku XX, był „oczkiem w głowie” władz osady i miasta, jego mieszkańców i nie tylko.
Był zbiornikiem zadbanym, ciągle oczyszczanym, pogłębianym i mądrze „układanym” pod potrzeby budującego się przemysłu wydobywczego, hutniczego i zbrojeniowego.
Realizacja wcześniejszych założeń Stanisława Staszica, a następnie idei COP-u, nadawała mu wciąż nowy, zawsze użyteczny kształt. Równocześnie, jako zbiornik (także) rekreacyjny, w wielorakim tego słowa znaczeniu, był systematycznie zarybiany. Lepiej by brzmiało – dorybiany, gdyż wybór naturszczyków ichtiofauny był w nim dostatecznie duży. Proces ten uległ załamaniu z końcem lat siedemdziesiątych XX wieku, choć od czasu do czasu, miejscowe, liczne osobowo, Koło PZW coś tam jeszcze „kapnie”. W ostatnich latach przeniosło „środek ciężkości”, w tym zakresie, na inne pobliskie zbiorniki – z przyczyn, z resztą, w pełni uzasadnionych. Dbałość o zbiornik i zespolone z nim kanały przemysłowe gwarantowała istnienie głębokiej, dużej niecki tuż przed spiętrzającą wodę zaporą, o (co ważne) dennej formie jej upustu.

Tu gromadziły się często (nawet) rekordowe okazy. Wraz z pojawieniem się dużej, czasem wręcz bardzo dużej, kilka razy – ogromnej wody, podnoszono wysoko stawidła i nasze piękne rybki, wszelakiej „maści”, niesione przez bardzo mocny nurt, „lądowały” w korycie rzeki Kamiennej.

Proces ten trwa do dziś, tylko skala jego jest dużo mniejsza i okazy niekoniecznie te same. Wielką frajdą było wędkowanie „po taaaakiej wodzie”.
W ciągu kilkudziesięciu minut można było, bez większych starań, podjąć n p. kilkadziesiąt okazałych linów, kilka węgorzy (tak, tak, węgorzy) lub leszczowe „łopaty”. Zwolennicy szczupaka „licytowali się” nie na ilość, lecz na „wielkość” i urodę pochwyconych szczupłych. Większość okazów wracała do „macierzy”, choć nie znaliśmy jeszcze szczytnych haseł.
Okoliczne, pobrzeżne tereny naszej poczciwej rzeki, na przełomie wyżej wspomnianych wieków, były wykorzystywane jako miejsca składowania, w miarę naturalnych, odpadów poprodukcyjnych kopalni odkrywkowych, Wielkiego Pieca (dziś Ekomuzeum), walcowni, elektrociepłowni, itp..
Podczas pierwszego (udokumentowanego), na wielką skalę, „prostowania” koryta rzeki, „materiały” te zostały wykorzystane jako podstawowy budulec do „wyłożenia” jego dna i wysokich brzegów.



„Ranty” koryta wykonano z pięknego piaskowca. Stan ten trwał do końca lat sześćdziesiątych. Pokryto go wtedy lanym betonem. Efekt oceńcie sami.



Ech, jaką przyjemnością były zasiadki na brzegu Tamtej, ślicznej rzeki.
Utleniająca się „szlaka”, przykryta dość wartkim nurtem, porowaciała, najeżyła się otworami, wąziutkimi mini tunelami. Stała się doskonałym siedliskiem dla wszelakich drobnoustrojów, larw jętek, skorupiaków, pijawek i różnego „tatałajstwa”. Stała się wspaniałym stołem biesiadnym dla każdej ryby. Te „drobiazgi”, także obecnie, na tym kilkusetmetrowym odcinku, są najlepszą przynętą. Zakamarki pod i między kamieniami wspaniale pełnią rolę kryjówek i sypialni dla narybku i dorosłych osobników o mniejszych rozmiarach (śliz, piskorz, koza). Po kilkunastu latach nieobecności, wróciły kiełbie. Docierają tu, coraz częściej, małe i średniej wielkości, pstrągi. Zadomowiły się, ponownie ładne jazie, wymiarowe płotki. Na „żółtą i czerwonawą, owocową” przynętę lubi uderzyć dość okazały kliniec. Powierzchniowo podanego „owada” zaatakuje rybka z rodziny „klińcowatych”. W okresie przełomu maja i czerwca dociera tu okazały leszcz, wędrujący pod prąd, aż do „matecznika” pod mostem. Matecznik to, w języku wędkarzy, mieszkających w pobliżu, niewielki dół „wymulony” tuż za płaskim, kilkunastometrowym, betonowym pasem dna kończącego „upust” zapory, będący tymczasowym siedliskiem okazałej ryby. Niestety, RAPR zabrania wędkowania w tym miejscu. Dlatego zwolennicy spotkania z okazami tego ostatniego gatunku, w tym czasie, z powodzeniem, kuszą go na „ostatnich metrach” przed zakazem. Drobne leszczyki są tu uchwytne „na okrągło”. Tylko ten straszny beton…Kamieniste dno stopniowo zanika za pierwszym mini zakrętem (koniec zabudowań mieszkalnych osiedla Pasternik, po prawej stronie).





Pojawia się niewielka warstwa namułu. Nurt spowalnia. Aż do, popadającej w ruinę, małej kaskady, możemy szukać spotkania z białą rybą i niewielkim szczupakiem. Dalej, na przestrzeni kolejnych kilkuset metrów, stali bywalcy uganiają się za sporą płotką i ładnym jaziem. Szczególnie nasilają swe wizyty, na tym odcinku, w okresie wczesnej wiosny i (prawie zawsze) przy lekko
podniesionym stanie wody.


Dominuje metoda spławikowa, „na przepływankę”. Zwolennicy okonia, na sztuczną przynętę, też mogą się pobawić, jednak okazy to rzadki przypadek.
Czasem zaznamy przyjemności spotkania z takim sobie szczupłym.
Wędrując, zgodnie z nurtem, na wschód, mijamy kolejne dwa mosty i docieramy do resztek nadrzecznej przeprawy kolejowej (pozostałości po bocznicy).

Nareszcie; koniec wstrętnego betonu. Spacer staje się trudniejszy, ale widoki już bardziej przyjemne i rzeka jakby bardziej naturalna. Tu „wkłada” swą wodę do Kamiennej rzeczka Młynówka.



Trochę pochylonych drzew, trochę dzikich krzaków, wysokich traw, parę „dołków” w korycie, parę zakrętów – niby meandrów, parę „warkoczy”, trochę „kamieni”; dalej piach. Im dalej, tym wyższe brzegi.

Wędkarzy przybywa i metody różne. Sukcesy bywają. Na kilkuset metrach możemy szukać każdej ryby. Tu, również, posilają się płochliwe, godne naszej cierpliwości, sandacze. Muszę przyznać, że w ostatnich latach ich populacja nieco się „rozbudowała”. Fakt ten potwierdzają miejscowi koledzy, specjalizujący się we współpracy z tą rybą. Głębokość rzeki, w tym rejonie, jest dość zróżnicowana. W pobliżu zakrętów i tam gdzie dostrzeżemy, mniej lub bardziej, zarysowane warkocze nurtu, jak również przy ujściu wspomnianej Młynówki, możemy się liczyć z gruntem od 1,5. metra do (nawet) dwóch metrów (przy wyższym stanie wody). Ważną sprawą dla spinningistów jest fakt, że w okresie letnim i wczesnej jesieni, dno rzeki porośnięte jest kępami zatopionej roślinności wodnej, która dość regularnie „faluje” pod lustrem wody. Prowadząc nasze woblerki, blaszki, obrotówki, wahadłówki, prochy, sierściuchy, koguty, twistery, rippery, itp., pamiętajmy o tym. Z drugiej strony, to właśnie te pęki podwodnej zieleniny, już niejednokrotnie, udowodniły mi, że są znakomitym hotelem i „skrytką” przed atakiem, dla wodnych drapieżników.


Im niżej, z „biegiem” rzeki, tym dno staje się bardziej piaszczyste, z elementami lekkiego namułu. Nurt spowalnia, choć jeszcze, kilka razy, poderwie się do większego i szybszego wysiłku, na kamiennych zespołach i tuż za nimi, by prawie całkiem się wyciszyć, przed mostem w miejscowości Dziurów.
Nim tam dotrzemy, musimy się liczyć z faktem, iż na naszej drodze spotkamy trochę utrudnień. Brzegi staną się wysokie, dość strome i porośnięte krzewami i pochylonymi drzewami. Rzeka znów płynie prawie w linii prostej, ku Wschodowi. To też nie jest dziełem przypadku, tylko znów wytworem ręki ludzkiej, która i w tym miejscu, prostowała jej bieg, w celu pozyskania jej energii do celów przemysłowych. Odcinek ten jest godzien polecenia dla Kolegów lubiących lekki spinning. Trochę się pomęczą, ale coś za coś. Tylko uważajcie na krzewy tarniny. Jej kolce potrafią dokuczyć.
Wolno zbliżamy się do bardzo ciekawego, kilkusetmetrowego odcinka przed wyżej wspomnianym mostem.

To miejscówki wielu wędkarzy. Szczególnie wygodny dostęp mamy wzdłuż lewego brzegu. Tu zdają egzamin prawie wszystkie metody wędkowania; począwszy od spławika (bat, tyczka, średnia i długa bolonka), poprzez prosty grunt, feddera (drgającą szczytówkę, itp.), na „żywcu”, „martwej rybce” i spinningu skończywszy.
Przynęty – wszystkie dozwolone, choć biały robak i pinka niezastąpione; czasem kukurydza i mały mocno czerwony. Sporą płoć wciąż kusi swojskie ciasto. Dużego leszcza szukamy „po gruncie”, w strefie środkowej koryta; ładnego jazia i dorodnej wzdręgi - bliżej „drewnianych, częściowo zanurzonych oczeretów”, przybrzeżnych kęp zieleni i wodnych, pogłębionych zakoli, kończących się (ku strefie środkowej koryta) słabiutkimi wodnymi warkoczami.
Piaszczyste, dość równe dno pokryte jest (najczęściej) cienką warstwą opadłych, nieprzegniłych, ciemnych, prawie czarnych liści. Warto o tym pamiętać przy doborze składu i koloru zanęty i przynęty, także sztucznej.


Tuż za mostem zaczyna się ostatni, atrakcyjny wędkarsko, odcinek rzeki, która wkrótce rozszerzy swe koryto i zacznie czynić początki zalewu Brody Iłżeckie.
Tu znacznie lepszy wędkarsko jest brzeg prawy, choć i po lewej jest sporo przydatnych miejscówek; jednakże po prawej ciągną się, prawie wszystkie, głębokie dołki. Właściwie, to jest prawie jeden długi rów, ciągnący się wzdłuż skarpy.

Tu, oprócz wcześniej wspomnianych gatunków, możemy spodziewać się wizyty ładnego lina, a nawet (o należytej porze dnia) solidnego węgorza.
W okresie tarła leszcza, woda „gotuje się” od potężnych osobników tego gatunku, klejących ikrę, szczególnie wzdłuż lewego - płytszego, bardziej porośniętego wodną roślinnością – brzegu. W poszukiwaniu białej ryby, znakomicie sprawdza się tyczka, ale i długa, konkretna bolonka spełni swoje zadanie. W strefie przybrzegowej bat, od 5-ciu metrów w „górę”, też zadowoli swojego właściciela.
Tu, Koledzy przedkładający spinning nad inne metody naszego hobby, mogą „zaliczyć” spotkanie z dużym okoniem, okazałym szczupakiem, a przy odrobinie szczęścia, także z pstrągiem potokowym.
Tu, jeden, jedyny raz udało mi się, kilka lat temu, przywitać pstrąga tęczowego. Była to niesamowita niespodzianka.
Tu, na długie, ciepłe weekendy, zjeżdżają całe rodziny i grupy przyjaciół w poszukiwaniu nie tylko wędkarskiej przygody. Wtedy o dobrą miejscówkę jest bardzo trudno.
W końcowej fazie, przed mostem w Stykowie, rzeka zmienia się w dość szerokie rozlewisko. Niestety, z biegiem lat, coraz płytsze, systematycznie zamulane i zarastające zróżnicowaną roślinnością wodną. Ciągle jest, mimo wszystko, atrakcyjne dla pasjonatów wędkarstwa, choć wyniki są, z roku na rok, nieco gorsze, szczególnie, jeśli chodzi o okazy ichtiofauny.

Późną jesienią obie strony mostu okupują zwolennicy szczupaka i sandacza.
Za mostem rozpościera swe wody zalew Brody…
Zerknij http://feroza01.blogspot.com/2014/09/zalew-brody-izeckie.html

Do miłego spotkania nad Kamienną.


#Złego miłe początki (pod znakiem symbolu wierności)

  2012-05-23



Im bliżej popołudnia, tym więcej symptomów zbliżającej się burzy. Krótkie, lecz mocne podmuchy wiatru. Lekko przyczernione obłoki. Duchota. Parno.
Sprzęt i „wszystko, co potrzeba” w samochodzie. Parasol też.
- Do diabła - popada, nie popada, popada, nie popada?
- Co robić? Nie mam ochoty na „mokrą nockę”.
- Trudno, Wisła odpada. Chyba, że bliżej domu…?
- A dlaczego nie? Może zalew w Brodach?
- Chłopie, kiedy Ty tam byłeś z „kijami”? Pomyśl ilu tam dziś będzie wędkarzy.
- To może rzeka przed zalewem?
- Już lepiej. Tylko „startuj” natychmiast, „bo jak znam życie” to po szesnastej i na Kamiennej nie będzie wolnego miejsca.
- Dobra, pa, pa kochane „domowe pielesze” – odjeżdżamy.
Mam szczęście. Moje stare, sprawdzone miejsce jest wolne. Lekko oddalone od innych stanowisk, z ładnym przybrzeżnym głęboczkiem (ok. dwa metry) i prawie nieistniejącym nurtem na całej szerokości rzeki, obiecuje dobre efekty. Przynajmniej drzewiej tak bywało.
Osłonięty nadbrzeżnymi „krzakami” od „wesołego, weekendowego otoczenia”, zaczynam zabawę tyczką. Leciutki zestaw, tuż po gruncie. Dwa, trzy białe robaki (na zmianę z pinką). Zanęta z lekkim klejem; na leszcza i….cisza.
Zmiana. Drobny „czerwony” i….cisza. Pół gruntu…cisza. Kukurydza…cisza.
Czekolada…w zanęcie – płoteczki i „narybek” leszczyka. Godziny płyną i…cisza. U „konkurencji” podobnie – „cichosza” – jak u Grzegorza Turnaua.
Zmrok. Zamieniam tyczkę na feedery.
- W was „kijki” nadzieja. Próżna to nadzieja.
„Noc ciemna zapadła” i tylko w oddali, na ciemnym niebie, od czasu do czasu,
„ręka srebrzysta” rozświetla swym blaskiem „uśpiony horyzont”. Na szczęście nie grzmi. Czyli daleko.
- No, nareszcie. Zakołysało świetlikiem. Zupełnie ładny okaz leszcza.
- Może się zacznie. To przecież ta pora.
- Niestety. Znów cisza.
Minęła „trzecia”. Zimno. Zmieniam jednego feedera na bolonkę. „Światełko” na spławik i… tuż „po brzegu”. W głęboczek. Trzy spore kule – delikatnie, bez nadmiernego „szumu”.
- O, jest ładny odjazd. Spokojny, ale stanowczy. Takiego lina to się nie spodziewałem. To ci dopiero niespodzianka.
Świta. Lekka mgiełka.
- Za chwilę będzie cieplej.
Z oddali „zbliża się” dziwny szum. „Ciągnie się” wzdłuż koryta rzeki. Pod prąd. To cztery piękne łabędzie majestatycznie „suną” na swój poranny spacer.
- Śliczne. Oj, śliczne.
Nagle trzask. Huk.
- Co się stało? Co? No, co?
- Przecież nie ma burzy?
„Krzyk” łabędzi. Przeraźliwy „krzyk”. Piękny ptak „zsuwa się” z drutów „średniego napięcia” i wpada do wody. Pozostałe krążą nad martwym kuzynem. Nurkują, lekko go dziobiąc. Po kilku minutach dwa odlatują. Jeden zostaje. Nie zwraca uwagi na gromadzących się wędkarzy. Wierny swojemu partnerowi. Wierny… Może pyta:
- Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Samo życie…


Przyczynek do "spotkania" z leszczem

2014-04-26
/ Dla początkujących wędkarzy/

Leszcz też ryba!

Zacznę od modyfikacji mojej zasady-reguły:
-W wędkarstwie nie ma reguł, ale…… są i obowiązują zasady.

Dziś o leszczach, ale i (po trosze) o braku wędkarskich reguł, pewników, czyli wiadomo o czym - o urodzie wędkarstwa.
Tym samym – wszystko, co poniżej, to subiektywne (z naciskiem na „subiektywne”) oceny, spostrzeżenia, delikatne sugestie – nie reguły. Ot, co!

Tyle „osobistych” usprawiedliwień, a teraz do rzeczy.

Ostatnie dwa sezony, tak się dziwnie składało, że bądź to z powodu pogody, bądź stanu wody lub braku dostatecznej ilości wolnego czasu, nawet rozpoczynając wędkowanie na innych łowiskach, często lądowałem w „matecznikach” dużego leszcza. Po kilkunastu latach przerwy, znów zaprzyjaźniłem się (z wzajemnością) z tą lekceważoną i często niedocenianą wędkarsko rybą. Nie ukrywam, że z przyjemnością, po pewnym czasie, odświeżyłem sobie ślady pamięciowe, ułożone w mej korze mózgowej, z dawnych lat, doświadczeń zdobytych nad wielką i średnią, słodką wodą.
Zacząłem, jak to zwykle bywa, od leszczowych średniaków. Apetyt rósł podczas jedzenia. W tym sezonie odwiedziło mój podbierak kilkudziesięciu smyków powyżej 40cm. Dużo to, czy mało? Biorąc pod uwagę fakt, że działo się to w ciągu tylko dwudziestu kilku wypadów, myślę, że jest to wynik nie najgorszy.
No, mogę do tego dołożyć, trudną do określenia, ilość tych ponad 30cm.
Najskuteczniejszy był wypad lipcowy, gdy w ciągu jednej, krótkiej nocy odwiedziło moje stanowisko 54. leszcze, o wspólnej wadze 42,4kg.
Drugi, pod względem intensywności brań, był wyjazd z przełomu czerwca i lipca, opisany w felietonie „W wędkarstwie nie ma reguł”
http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,w-wedkarstwie-nie-ma-regul,66744
– 43 sztuki, o wadze 31,70kg. Trzeci to pobyt na mojej wiślanej „półce”, w połowie lipca, z wynikiem 27. sztuk, wszystkie „w okolicach” 40 – 50-ciu centymetrów. Do tych, sympatycznych dla mnie zdarzeń, wrócę w dalszej części moich wynurzeń.

Na marginesie. Tylko mitem jest teoria, że ryby zwrócone wodzie, w trakcie wędkowania, w miejscu jej współpracy z wędkarzem (nawet w wąskich korytach) płoszą resztę ichtiofauny. Nic głupszego, większość natychmiast wracała do macierzy, a brania nie ustawały.


PORA DNIA, a intensywność brań.

Różnych teorii nasłuchałem się i naczytałem na ten temat. Moim zdaniem, jak zwykle, nie wolno oddzielać od siebie wielu innych czynników, mających równie znaczący wpływ na schematy zachowań naszej ryby, ale spróbujmy to jakoś ująć w karby.
Przyjmując zasadę, że mamy środek sezonu (czerwiec, lipiec, sierpień) moje leszcze zachowywały się bardzo różnie, na różnych rodzajach wody.
Na średniej rzece zdecydowanie preferowały godziny nocne. Zaczynały swój taniec tuż przed zmrokiem (średniaki). Nasilały żerowanie po zmroku, „rosnąco” do ok. 1-2 godziny po północy (duże okazy). Następnie mała przerwa i „do boju”, do godzin wczesnoporannych (mieszanka).
Dla wymienionych wyżej dwóch najintensywniejszych wypadów: noc 90% brań. Po wschodzie słońca stopniowo, powoli osłabiały swe zainteresowanie zanętą, by do przypadku ograniczyć brania w okolicy południa. W chłodne poranki, żerowanie kończyły tuż o świcie. Woda całkiem zamierała. Nawet drobnica nie interesowała się przynętą. Czyżby słynny skok temperatury? Może. Tylko podczas deszczowego dnia ten schemat ulegał częściowemu zachwianiu – słabsze brania nocą, intensywne brania w godzinach dopołudniowych (dwukrotnie; nie nazwę tego regułą). Pozwolę sobie jednak na podejrzenie, że na tym korycie, o szerokości około 12 – 15. metrów, nie bez znaczenia na jakość i „moc” brań miało naświetlenie lustra wody. Na zbiornikach typu Solina, Chańcza, czy Brody najbardziej korzystnym okresem był czas tuż przed świtem i pierwsze godziny poranka (duże okazy).
W pozostałych porach dnia brania były dużo rzadsze, prawie przypadkowe (nie licząc drobnicy tego gatunku).

Podobnie rzecz się miała na Wiśle, w okolicach Połańca, Osieka, Annopola.
Zaliczałem nocne przyłowy sumików, ba nawet jazi, kilku karpi i karasi(sic!), zaś leszcze mogę policzyć na palcach obu dłoni. W porze przed- i popołudniowej były to także pojedyncze sztuki. Po zmroku raptem, w tym sezonie, 3 sztuki. Ciemną nocą zapoznały się z przynętą tylko 4 „łopatki” (podczas kilku wypadów; nie biorę zupełnie pod uwagę „drobnicy” tej rybki), a podczas jednego pobytu na „półce”, w okolicach Połańca, w niecałe dwie godziny (tuż przed świtem i po wschodzie słońca) „złożyło mi wizytę” 27 sztuk pięknych leszczy (najmniejszy 43cm).
Wynik ten był osiągnięty w 70% na jedną wędkę, gdyż na dwie sytuacja była niemożliwa do opanowania; brania były zbyt częste; w czasie około półtorej godziny. Intensywność brań zmęczyła mnie na tyle, że postanowiłem je przerwać i zmienić miejsce wędkowania. Udałem się „na karasie”, a tam powtórka z rozrywki (74 sztuki). Ten dzień był, po prostu, niesamowity!
Te spostrzeżenia nie mają nic wspólnego z zachętą do przybywania nad tę wodę tuż przed świtem. Nic mylnego i nie chodzi tylko o właściwe przygotowanie łowiska, ale o całą „Resztę”. Myślę, że wszyscy wiemy jaką resztę. Osobiście wędkowanie rozpoczynam, najczęściej, w godzinach popołudniowych i spokojnie czekam na „okazałych gości”, bawiąc się z innymi przedstawicielami ichtiofauny.
Oczywiście, nie wszystkie wypady były tak udane, ale schemat najlepszych brań nad ranem i tuż po świcie potwierdzał się prawie zawsze (chyba, że podczas całego wędkowania nic konkretnego nie „puknęło”; tak też kilka razy się zdarzyło).

Nie bez znaczenia jest intensywność żerowania ryb w danym dniu. Moim zdaniem, zbudowanym na ponad pięćdziesięcioletnim wędkowaniu, nie ma tu żadnych reguł. Ni kalendarz, ni faza księżyca, ni ciśnienie, ni słońce, ni deszcz i nie wiem co jeszcze, indywidualnie nie mają wielkiego znaczenia. Może poziom wody i jej kolor; no, pora roku…, ale tak najpewniej to wszystko po trochu, razem, w jakichś tam proporcjach (ale jakich?) i jeszcze odrobina szczęścia w doborze Tego czegoś (zanęty, sprzętu, przynęty w danej chwili), plus dużo doświadczenia, będącego wynikiem systematycznej obserwacji natury w danym miejscu (z naciskiem na: w danym miejscu) mogą często dać dobry efekt, acz też nie zawsze.
Nawet nasz spec od dużych okoni, Iras, schodzi czasem poniżej 35cm, podczas kilkugodzinnego wędkowania.

Czasem zwykły przypadek, łut nieuświadomionego, wędkarskiego szczęścia bywa ważniejszy niż wszystkie, inne, wyreżyserowane zabiegi. Ot, co! W tym tkwi urok naszego hobby!

PRZYNĘTA
Dzień
Trochę kombinuję, zależnie od pory roku i pogody w danym dniu, ale generalnie „opieram się” na białych „kolorowych robaczkach” (tylko trzy kolory: czysty, bez upiększeń, różowy i oczywiście żółty). Podstawę wiązki na haczyku (w centrum sezonu – trzy, cztery sztuki) stanowią naturalne lub żółte (w zależności od koloru i rodzaju wody), „przygotowane” na dwie, trzy godziny przed rozpoczęciem wędkowania. Jeśli nie mam pewności, które miejsce wybiorę lub jaki rodzaj i poziom wody tam zastanę, dzielę „zapas” białych na trzy mniejsze i jedną większą porcje. Te mniejsze „dokarmiam” trzema różnymi „zapachami”. Dużą pozostawiam w naturalnym „pachnidle”. W okresie letnim ograniczam się do dwóch słodkich „zapaszków” i „natury”.
Wyjątek stanowi Solina, gdzie na taką wiązkę wędkuję tylko w godzinach tuż przed świtem i krótko po brzasku. Po tym czasie tego typu przynętą „rządzi” wszelaka drobnica. Wtedy stosuję drobniejsze czerwone z małym ziarnem kukurydzy lub samą „bondiuel”. Przy czerwonym zachodzi ryzyko zabawy z drobnym okoniem, ale to już inna bajka. Jest na to sposób.
Wczesną wiosną pinka i tradycyjna ochotka, ale ta grubsza.
Często niezastąpiona jest kukurydza. Miękka, naturalna, spożywcza. Stosuję także kilka zapachów, zależnie od pory roku i rodzaju wody, ale bez szczególnych „zachwytów” nad ich „łownością”. Wędkując na samo żółte ziarno, tak na Wiśle, jak i na Solinie, a także na paru innych zbiornikach, częstym przyłowem były duże karasie srebrzyste, średnie karpie i (na Wiśle i mojej rzece), oczywiście, ładne klenie.
Ostatnio gardzę ciastem (prawie trzydzieści lat była to jedna z podstawowych przynęt w moim arsenale), więc pominę je w swoich rozważaniach.

Noc
Żywy, wijący się czerwony robak, nocną porą, rzecz znakomita. Prawie nigdy mnie nie zawiódł. Po zapadnięciu zmroku zakładam dwa większe, tak, by swobodnie „kręciły się” na haku. Mam prawo sądzić, że nie tylko zapach, ale także ten ruch, zakłócający naturalny, „podwodny” nurt wody ma swoje znaczenie, zachęca leszcza do ataku. Często o tej porze czynię kanapkę – duży czerwony (dendrobena nr 3) lub dwa, trzy czerwone z kompostu, a na żądło haczyka spore ziarno kukurydzy spożywczej lub biały robak.
Pamiętajmy, jednak, o tym, że w wędkarstwie nie ma żelaznych zasad.


ZANĘTA
Przy doborze składu zanęty należy przemyśleć min.: jej barwę, zapach, rodzaj bazy, użytego „granulatu” (jego „grubość”, dodatki, itp.), lepiszcze, itd..
- Uf, długo by o tym…


Mój podręczny magazynek:
 baza zanętowa (Marcel Van Den Eynde, feder specjal żółty z czerwonymi drobinami (sic!))
 zanęta firmowa „gruba” z ziarnami kukurydzy, kolorowymi pałeczkami („spiekami”), fragmentami andrutów
 „czarna” zanęta płociowa (czekolada)
 ziarna kukurydzy (konserwowane)
 ziarna „przygotowanej” pszenicy
 płatki owsiane (całe i rozdrobnione)
 bułka tarta
 kaszka kukurydziana
 mąka kukurydziana
 mocno rozdrobniony biszkopt lub wysuszone, rozdrobnione ciasto cukiernicze
 kasza manna
 otręby
 atraktory: waniliowy, miodowy, itp.
 miód naturalny (rozpuszczany w wodzie, przed dodaniem do zanęty)
 pinka
 czasem kastery

nad brzegiem, w zależności od potrzeb:

 rozdrobniona, przetarta glina
 ziemia z kretowiska
 odrobina ziemi bełchatowskiej
 woda z rzeki, zbiornika

Brakuje w tym zestawie gotowej zanęty typowo leszczowej. To nie błąd. Ja jej nie stosuję. Nie mam, tym samym, zdania na temat, która jest najlepsza.

Jeśli znam wodę, nad którą się wybieram, mieszankę zanętową wstępnie sporządzam przed wyjazdem, ale tylko wstępnie. Oczywiście, „na sucho”. Resztę, ale bardzo ważną resztę czynności dokończę nad wodą.
Tu nadaje jej ostateczną „lepkość”, kolorystykę (uzupełniam czasami elementami ziemi, gliny, barwnika), wilgotność, wzmacniam (lub nie) „walory” zapachowe. Często eksperymentuję „na części” przygotowanej „porcji”, zostawiając sobie „pole manewru na najbliższe godziny”.


Jak ważny jest dobór zanęty i przynęty (drobnych szczegółów) niech świadczy fakt, który miał miejsce podczas moich dwóch najbardziej udanych wypadów „na leszcza”.
Z obu moich stron, w odległości kilkunastu metrów od mojego stanowiska, było kilku wędkarzy, czyniących swą powinność tą samą metodą; trochę „cięższym” sprzętem. Różnice poziomu wody żadne, dno identyczne (stali na moim miejscu, z poprzedniego wędkowania, na którym miałem zupełnie niezłe wyniki). W ciągu wieczora i całej nocy mój wynik to (wspomniane wyżej) 43. leszcze; u Kolegów „0”. Totalne zero. W połowie nocy przenieśli krzesła za moje plecy i zaczęli czynić zakłady, jakim wynikiem zakończy się to moje wędkowanie. Mierzyli i ważyli „urobek”. Każdy pozyskany leszcz przechodził sprawną, fachową „wycenę”, przed powrotem do wody. Stąd ta, wspomniana wcześniej, dokładna statystyka. Ja nie miałbym czasu tak precyzyjnie jej czynić. Po opuszczeniu przeze mnie miejscówki, jeden z wędkarzy natychmiast ją zajął. Zostawiłem mu moją zanętę i „białe”, zaprawione robaczki. Nim się „zapakowałem” do samochodu, „wyjął” dwie łopatki. To nie był przypadek; to zanęta i przynęta zdały egzamin. Właściwy dobór do właściwego miejsca.


O dziwo! Zanęta była, tym razem, zdecydowanie zbyt jasna, wręcz kontrastowa, w stosunku do ciemnego dna; choć o świcie lekko ją „przyciemniłem”.
To zaprzeczenie ogólnie znanej zasadzie, że ryby spokojnego żeru zazwyczaj przybierają barwę zbliżoną do otoczenia i unikają miejsc o obcych kolorach, zwłaszcza, gdy jest to woda o dużej konkurencji gatunków i obowiązkowo zasiedlona także przez „drapieżnika” (czasem bywa odstępstwo od reguły, ale tylko w zbiornikach „jednogatunkowych” i to nie zawsze). To upodabnianie się do otoczenia, pozwala im zwiększyć swoje bezpieczeństwo. Z reguły nie lubią pokazywać się na kontrastowych plamach, ale… Duże okazy mniej interesują się kolorem dna; są bardziej odważne; myślę, że po prostu mają „w nosie” drapieżnika.

Często, gdy zakładam, że w pobliżu są stadka małych okoni, rezygnuję z dodawania pinki do zanęty. Pomaga. Zanęta bez „robali” mniej interesuje pasiaczki.

Szukając dużego leszcza, zawsze umieszczam w zanęcie „grube” jej składniki, ziarna kukurydzy, pszenicy, całe płatki owsiane, itp..



SPRZĘT, METODA, ZESTAWY
Bolonka.
Od sześciu metrów „w górę”. To moje „osobiste preferencje”; Lubię długie kije, jeśli tylko warunki „terenowe” na nie pozwalają, ale w pokrowcu są zawsze, także dwa krótsze. O średnio aktywnej szczytówce. Spławik dobrany do rodzaju wody, intensywności nurtu, głębokości, itd., itd.. Najczęściej długi przypon – około siedemdziesiąt centymetrów fi 0,12 – z górnej półki. Chyba, że głębokość wody zdecydowanie to uniemożliwia, ale gdzie ma wtedy pływać duży leszcz na spławik? Zwłaszcza, gdy zakładamy, że część tego elementu zestawu (lub cały) będzie spoczywała na dnie zbiornika lub wolniutko sunęła po dnie koryta rzeki. Żyłka główna 0,14; bardzo dobrej jakości.
W mojej przygodzie z leszczem spławik (bolonka) często wygrywa z gruntówką; szczególnie „na rzece”, „za dnia” i w pełnym słońcu. Przegruntowany zestaw to super wygoda dla wędkarza „śpiocha”, ale nie zawsze skuteczny sposób na miłe spotkania z leszczem. Ja wolę więcej pracy; leciutko po gruncie (zasadniczy ołów tuż poza dnem) lub „hamowana” przepływanka. Taka metoda wymaga od nas większej pracy i koncentracji (nie można kontemplować wszystkiego wokół i bujać w obłokach), ale efekty przyniesie znacznie ciekawsze.

Match.
Kijek 390; żyłka główna fi 14 (bardzo dobrej jakości); dobrze dobrany waggler, mocowany na sprawnym , firmowym, przesuwnym systemiku; blokada, za koralikiem, z kordonka (sic!); odpowiednio rozłożone obciążenie; przypon z dwunastki, około 30 – 40centymetrów; wszystko po to, by móc „machnąć” te kilkadziesiąt metrów przed siebie, do upatrzonego miejsca – celu naszych marzeń.

Tak na marginesie:
1. Niejednokrotnie przekonałem się o tym, że leszcz nie lubi grubej żyłki; jest rybą „spostrzegawczą”. Gdy narzekałem na brak zainteresowania, ze strony ryb, podawaną przynętą, zmieniałem zestaw na delikatniejszy i – o dziwo – czasem brania się pojawiały.
2. Przy zestawie ze spławikiem istotny jest dobór jego gramatury i kształtu do rodzaju łowiska (w szerokim - tego słowa - znaczeniu).
Mimo wielu uwag i zapisków sugerujących, że dla leszcza ma to małe znaczenie, że można zakładać nawet korek od butelki po winie, a on i tak go przeciągnie, uparcie będę twierdził:
- Spławik winien być dobrze dobrany!

3. Słynne podnoszenia spławika przez leszcza nie są regułą. Bardzo często dość gwałtownie odjeżdża lub sunie delikatnie. Czasem drga i lekko
się przytapia. Innym razem, szczególnie w wirach lub nad Wisłą – tuż przy głębokim brzegu – znika gwałtownie, ukośnie pod wodą. Taki to z leszcza filutek!




Fedder.
Długość przyponu jest nie bez znaczenia. Różne są „szkoły” na ten temat. Znam sporą grupę zwolenników bardzo krótkich przyponów (około 15 – 20cm), stosowanych bez względu na rodzaj wody i łowionej ryby. Uzasadniają taki wybór bliskością lokowania przynęty w stosunku do zanęty oraz tym,
że znacznie rzadziej się plącze. Tak też można. Osobiście preferuję przypony długie, od czterdziestu kilku do (nawet) sześćdziesięciu centymetrów (czasem dłuższe). Nawet w wodzie „stojącej” zostawiam przypon ponad pół metra. Rurka antysplątaniowa spokojnie „załatwia” temat. Ważne by zanęta w koszyku była o dobrze dobranej koegzystencji i zapachu, a ze znalezieniem przynęty, rybka sobie poradzi.
Na Solinie, na dużych głębokościach stosuję koszyczki o pełniejszych ściankach. Zapobiegają, w znacznym stopniu, „sypaniu” (gubieniu) zanęty podczas opadu na dno zbiornika – często z systemem bez rurki antysplątaniowej.
Przy dłuższym wędkowaniu stopniowo ograniczam ilość zanęty w podajnikach lub zmniejszam ich rozmiar.
Ryba winna lepiej interesować się opadającą przynętą.
W tym samym celu, warto także, od czasu do czasu, lekko przesunąć (o kilkanaście centymetrów) zestaw spoczywający wśród dennych „oczeretów”.


W nocy, na średniej rzece i zalewach, lajtowe drgające szczytówki, z lekkim (10-20”) koszykiem, zakończonym denkiem. Niech się zanęcie zbytnio do nurtu nie spieszy; czasem cięższy spławik, ale rzadko.
Na dużych zalewach, w dzień, bliżej przedpołudnia lub wieczorem, dobry match z wagglerem sprawia mi sporo radości.
Na wielkiej płynącej wodzie, nocą wciąż koszyki, dostosowane wagą do siły nurtu i takie też drgające (nie przesadzam z ich „mocą”). W dzień różnie bywa.

W każdej metodzie stosuję niewielkie haczyki, od numeru 12 do 8-ki; z reguły o dłuższej stopie, choć maleńkie, podgięte „karpióweczki” też sobie nieźle radzą.

WYBÓR I PRZYGOTOWANIE „MIEJSCÓWKI”:
Nawet, gdy bardzo dobrze znam miejsce, w którym zamierzam mile spędzić najbliższe godziny, staram się nie zapominać o kilku kontrolnych „zabiegach”, przed rozpoczęciem wędkowania. Uwaga ta szczególnie dotyczy miejscówek na rzece. Bardziej „ufam” zalewom, choć i tu przede wszystkim poziom wody ma spore znaczenie.
Rzeka wymaga szacunku. Każda „żywa” woda go wymaga, ale rzeka szczególnie, gdyż tu warunki zmieniają się nawet nie z dnia na dzień, nie z godziny na godzinę, ale czasem z minuty na minutę.
„Nauczyć się rzeki”, to nie lada problem. Woda to kapryśna, zmienna w „nastrojach”, barwie, budowie dna i sile „uciągu”. Tu, gdzie wczoraj były idealne warunki do wędkowania, jutro mogą być tragiczne, ale warto ją „opanować”. Zaprzyjaźniona z nami, lubi się „odpłacić”.
Inaczej się lokuję na średniej rzece, inaczej na wielkiej (w moim przypadku to Wisła lub San w okolicach jego ujścia do Królowej polskich rzek).
Wybierając miejscówkę i przewidując współpracę z dużym leszczem, należy pamiętać także o tym, by woda przy brzegu była na tyle głęboka, by nie utrudniła lub wręcz uniemożliwiła doholowanie ryby do podbieraka, gdyż nie zawsze nasz „przeciwnik”, dostatecznie wcześnie, odwróci się w pozycję boczną. Niejednokrotnie traciłem, nawet niewielkie leszcze, z tego właśnie powodu. Szczególnie, gdy wybierałem nowe stanowisko w nocy i dopiero o świcie poznawałem przyczynę nocnych niepowodzeń.
Na wielkiej rzece nie czepiam się kurczowo główek; chyba, że z góry zakładam: -Tym razem będę wędkował tylko „na spławik”.
Najczęściej, jednak, lokuję się na brzegu, między dwoma ostrogami; choć układ dna na moim odcinku badam najczęściej z główki (tak łatwiej i skuteczniej), wędkowanie czynię już z brzegu.



1. Ocena nowego stanowiska
* badanie dna
jego kształtu /rynny, zbocza, głęboczki, itp./
czystości /występowanie zaczepów, ich rodzaj, lokalizacja, ilość, budowa, itp./
składu /piach, kamienie, muł, butwiejące liście, itp./
kolor podłoża
* siły uciągu
rodzaje i moc wirów
układ warkocza
rodzaje prądu
itd.
* wybór metody
* lokalizacja miejscówki dostosowana do wybranej metody
* wstępne nęcenie /skromne, zaczepne/. Jeśli mam wątpliwości (czy zostanę na tym stanowisku), tylko trochę zasmużam.
2. decyzja – zostaję….

….. i dopiero wtedy…..
3. zasadnicze nęcenie

Stanowisko…
Na rzece średniej wielkości….film od 0:00 do 11:53
Na zalewach…film od 11:54 do 33
:35
Na dużej rzece….film od 33:36


#Duży #karaś to też #ryba. Nie tylko o karasiach



Jedni mówią „karaś to chwast”, inni „to nie ryba”, jednak spotkanie z większą sztuką zmienia często postrzeganie tej ostatniej. Masz ochotę na karasia? Na dużego karasia? To nie zawsze jest takie proste, ale możliwe. Mój artykulik dotyczy wędkowania w miejscach odległych od naszego miejsca zamieszkania. Takich, które odwiedzamy np. raz na tydzień, tym samym nie możemy czynić w miarę systematycznego nęcenia, regularnego dbania o miejscówkę. Niektóre uwagi dotyczą także pierwszego „rozpoznania” tejże. Spostrzeżenia swoje dzielę na dwie części, ze względu na rodzaj wody:
1. „stojąca”:
stawy
starorzecza
glinianki
duże (w tym leśne) oczka wodne
żwirownie
itp;
2. woda z „nurtem”:
rzeki.


Część I) Karaś w stawie.

Wędkowanie na nowej „wodzie stojącej”, bez względu na typ zbiornika, staram się rozpocząć od w miarę dobrego „rozpoznania terenu”, które będzie miało istotne znaczenie dla wyboru mojej „miejscówki”, m.in.:
poszukuję śladów po miejscowych wędkarzach
staram się ustalić jego kształt „podwodny”, głębokość poszczególnych jego części
poszukuję mini rynien, dołków, łagodnych „stoków”
na małych stawikach i niezbyt szerokich starorzeczach, dokładnie sprawdzam ukształtowanie także przeciwległego brzegu
oceniam stan, rodzaj i skład miejscowego litoralu i zasięg poszczególnych jego partii, szacuję stopień udziału kolejnych jego faz i gatunków
rozpoznaję budowę i rodzaj dna, np. : żwirowe, piaskowe, muliste, torfowe, mieszane, itd.
nie lekceważę gatunków nadbrzeżnych drzew(rodzaj liści, igieł) i krzewów, zasięgu ich konarów i łodyg na lustro wody.
oceniam budowę, kolor i skład strefy opryskowej (supralitoral) i właściwej strefy brzegowej (eulitoral), tej, która „lubi być zalewana” ( np. starorzecza) przy podniesionym stanie wody w pobliskim cieku głównym lub po intensywnych, miejscowych opadach (np. stawy, duże „oczka” leśne, itp.); to tu często „pracują” larwy muchówek, ślimaki, pijawki, a nawet skorupiaki…; tu mogę, prawie pewnie, określić rodzaj dna i jego przybliżony kolor (gdy „przezroczystość” wody w zbiorniku to uniemożliwia)…
Zasadnicze znaczenie (dla mnie) ma fakt występowania lub nie (skład, budowa) litoralu.
Na podstawie analizy tego „materiału” można wysnuć bardzo wiele przydatnych dla nas wniosków (choćby trafnie dobrać rodzaj skutecznej, naturalnej przynęty i skład, podstawową barwę zanęty).

W oczekiwaniu na dużego karasia.



Założenie: zbiornik o zróżnicowanym rybostanie.
Po wrzuceniu zanęty (o jej składzie niżej) w strefę naszych wędkarskich poczynań, musimy –najczęściej – uzbroić się w sporą dozę cierpliwości. Przyczyną tego stanu rzeczy będzie „nie”(!) całkowity brak zainteresowania ichtiofauny naszą przynętą, lecz najczęściej jej wielkość. Z reguły pierwsze „uderzenia” czyni wszelkiego rodzaju drobnica, która prawie natychmiast rusza do ataku, skubiąc, unoszące się, najdrobniejsze pyłki zanęty, a przy okazji zmęczy także naszą przynętę, szczególnie, jeśli to będzie czerwony robak lub kilka białych. Doskonale, Koledzy, wiecie co potrafi mała rybka. Za chwilę, w pogoni za młodzieżą, pojawi się drobny okoń. Też potrafi porządnie dokuczyć. Następnie, po chwili przerwy - mniejsze karasie i to jest sygnał, że – być może – przywędrują za nimi, oczekiwane, duże karpiowate. Oczywiście, możemy pominąć tę „żmudną drogę”, stosując od razu „dużą” przynętę (np. dwa ziarka kukurydzy), ale wtedy niekoniecznie przekonamy się, czy warto poświęcić więcej czasu temu łowisku. Osobiście jestem zwolennikiem stopniowania trudności w pobieraniu przynęty, ale o tym w innym miejscu…Wyjątek stanowią zbiorniki „przerybione” drobnym karasiem, ale tych po prostu unikam.
Równie „złośliwy” jestem w stosunku do „luster wody”, gdzie „wrednym przyjacielem” naszego bohatera jest sumik karłowaty – szczególnie ten „palcowatych” wymiarów.


1) Woda z litoralem…

# Woda o bogatych strefach roślinności wynurzonej i pływającej; z dnem „twardym” lub wczesnym torfowym, pozbawionym roślinności zanurzonej (lub z jej śladową ilością), z cienką warstwą mułu typu opadowego.

Takie „wyposażenie” wodnego matecznika sprzyja nie tylko rozrodowi, ale także jest siedliskiem bogatego menu. Karta dań jest bardzo urozmaicona. Zawiera larwy, bezkręgowce, małe skorupiaki i jeszcze to i owo. To tu gromadzi się też mały skorupiak - racicznica. Stworzonka zasiedlają łodygi i liście roślinności nawodnej i podwodnej, a także cienką warstwę mułu, który jest wyjątkowo zasobnym, odnawialnym magazynem z pokarmem. Strefa roślin pływających (np. grążel żółty, grzybień biały, grzybieńczyk wodny, kotewka orzech wodny, czy rdest ziemnowodny)
służy dodatkowo, jako miejsce schronienia i zacienienia, choć duże karasie trzymają się raczej jej strefy brzegowej (granica porostu niskiego – linia czerwona) i tam należy ich szukać.
Poranek…
Szczególnie lubią się tu stołować od świtu do wczesnych godzin przedpołudniowych. Nęcimy zanętą smużącą od dołu. Idealnym miejscem lokowania przynęty są załamania, wgłębienia na styku roślinności i otwartej wody (punkty B i C). Tu bardzo lubią zaglądać nasze „okazy”. Punkt A to styk granicy zasięgu roślinności pływającej z pojedynczą kępą roślinności wynurzonej (kępa porostu wysokiego). Miejsce równie znakomite, z lekką dozą niespodzianki. Możemy tu być mile zaskoczeni wizytą okazałego lina, a na czerwonego robaka – pięknie wybarwionego, dorosłego „garbuska”. Istotnym minusem takiego miejsca jest fakt, że w chwili holu naszej rybki mamy dodatkowy kłopot – konieczność „przetransportowania” jej przez dość gęsty dywan roślinności pływającej, ale na ten problem mamy już przecież swoje sposoby (dobrej jakości żyłki, cieniutkie plecionki, „coś” na wzór delikatnego wagglera, itp., itd.. Po kilku ćwiczeniach będziemy już mieć swój kanał…
Czasem miejscowi wędkarze wysypują takie miejsca piachem
i oczyszczają „kanał transportowy” od otwartej wody do brzegu, ale wtedy wędkowanie w takim miejscu traci na atrakcyjności, choć efekty (oczywiście) bywają znakomite. Wolę niespodzianki i „czystą” naturę.
 Stosujemy delikatne spławiki, o smukłej sylwetce i wadze od 1,5 do 3 gram (oczywiście mogą być „przelotowe” wagglery, acz ja wolę „stałe” z cienką antenką ); żyłka główna 0,18 – 0,14 (jeśli 14- tka to bardzo dobrej mocy), przypon 0,12 lub cieniutka plecionka (przy sporej głębokości – im bliżej dna tym ciemniej). Haczyk 12 – 8, z długą nóżką (trzonkiem). Bardzo ważną jest jego ostrość. Jedno, dwa spięcia ryby i możemy „iść do domu”. Gdy strefa roślin pływających sięga dość daleko, używam lekkich, długich bolonek (7 – 9m). Tak długi „kij” pozwala mi dokładnie umiejscowić przynętę, bez nadmiernego „rozrabiania” po wodzie i znacznie skuteczniej „sterować” rybą podczas jej holowania (czasem stosunkowo długiego i kłopotliwego, ale w tym cała jego uroda). Należy również pamiętać o właściwym wyregulowaniu hamulca kołowrotka. Gorzej, gdy nad głową wiszą gałęzie…wtedy pozostaje dobry, markowy

match.
 

Zestaw budujemy jak na schemacie powyżej, pamiętając o tym, by żyłka główna była zawsze napięta. Obciążenie główne winno dotykać dna, a na przyponie nie stosuję wtedy dodatkowego dociążenia. Takie rozwiązanie gwarantuje, że gdy nasza rybka podniesie przynętę do góry, spławik zasygnalizuje ten fakt zmianą położenia (podskoczy, gwałtownie zmieni kąt ustawienia atenki na ostry, przesunie się po powierzchni), które umożliwi nam trafne zacięcie. Jeżeli głębokość zbiornika na granicy litoralu jest większa niż 1,5m, to czasem stosuję delikatne dociążenie pośrednie na żyłce głównej, w odległości kilkunastu centymetrów od spławika, ale musi być ono, naprawdę, niewielkie. Jeśli w zbiorniku jest dużo drobnicy, warto zastosować dość dużą i ciężką przynętę, taką by opadając, szybko minęła pierwszą strefę czystej wody, gdzie „pracują” drobne rybki. Ich działania potrafią wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej przychylnie usposobionego wędkarza.

Wieczór…
Im bliżej godzin wieczornych, tym częściej nasze karasie szukają pożywienia w pobliżu strefy roślinności wynurzonej, gdzie organizmy osiadłe (peryfiton) jest bardzo widoczny przy kątowym prześwietleniu lustra wody (larwy muchówek, pijawki, ślimaki, pająki, drobne skorupiaki, nicienie, itp.). Tam należy szukać także naszych karasi. Brania będą dość intensywne. Czasami trzeba ich szukać na nieco mniejszym gruncie niż głębokość zbiornika, a czasem wręcz na kilkudziesięciu centymetrach, dokonując nawet korekty przyponu, który bywa za długi.
Heliofity mają swoją urodę…
Bywa, że całe dno pokryte jest (n. p.) moczarką. To, dla naszych „wyjadaczy” wspaniały obrus z kompletną zastawą, pełną smakołyków. Tylko jak im wśród tylu atrakcji podać trafnie jeszcze naszą przynętę. Musimy ją zawiesić tuż nad górną powierzchnią porostów. Tu najlepiej sprawdzają się przynęty naturalne, zaś zanęta smużąca – zdecydowanie - od góry i dwukrotnie przetarta, doskonale rozdrobniona. Ma tworzyć czytelną smugę nad „łodyżkami” moczarki.
 


Typowy układ dna w zbiornikach będących pozostałością cieków wodnych:
 

Z reguły woda tu czysta i prawie „przezroczysta”. Wędkowanie w takim dołku to czysta przyjemność. Bywa jednak, że duża ryba lubi się przenieść (na chwilę) na wypłycenie. Nic nie szkodzi. „Kładziemy” tam przynętę na dnie, na prawie „leżącym spławiku” i cierpliwie czekamy. Odjazd będzie spokojny, ale pewny. W okresie mocno podniesionej wody ciek odzyskuje swe pierwotne walory.

# Stawy młode, o równym, twardym (często gliniastym) dnie.

Szczególne miejsce w połowie dużego karasia odgrywają także zbiorniki stosunkowo „czyste”, o znikomej ilości litoralu, a nawet czasami często prawie go pozbawione. Są to najczęściej młode stawy, glinianki i żwirownie o „twardym” dnie, baseny pokopalniane i stare cieki – starorzecza, np. przywiślane, czyszczone dość regularnie przez nurt „dużej wody”.
Te pierwsze cechuje najczęściej dość równe dno i stosunkowo niewielki poziom wody, od kilkudziesięciu do około1,8m głębokości. Na tego typu zbiornikach duże karasie wędkuję najczęściej przy pomocy lajtowych fedderów (o bardzo delikatnej szczytówce), lokując przynętę jak najbliżej przeciwległego – w stosunku do mojej miejscówki – brzegu.
Nasz „kolega” w tego typu zbiornikach bywa stosunkowo ostrożny i płochliwy. Począwszy od świtu, ucina regularne spacerki, wzdłuż lekko pochylonych brzegów, w poszukiwaniu żywego śniadania. Ma doskonały przegląd sytuacji i znakomicie z niego korzysta, dlatego tak daleko podsuwam im moją „kanapkę”. W tego typu wodzie ładny karaś lubi popisywać się swoją sprawnością także nocą, ale żeruje wtedy raczej w strefie środkowej zbiornika. Przykładem dobrego, intensywnego nocnego żerowania tej ryby są stawy pokopalniane w okolicach Tarnobrzega, przekonałem się o tym kilkanaście razy – w dzień drobnica karasia, wzdręgi i płotki; nocą piękne okazy japońca, karasia polskiego (bliżej trzcin), płoci. Równie pięknie pisze się w mej pamięci kilka nocek na żwirowni koło Piaseczna i na leśnych stawach w okolicach Janowa Lubelskiego. Nocą często przepraszam bolonkę lub matcha z dodatkiem świetlika.

# Ciek przywiślany, starorzecze, strefa zalewowa.

Drugie mają najczęściej kształt nieckowaty, a nawet z elementami rynny i to nie zawsze w strefie środkowej zbiorniczka. Tu cechą charakterystyczną jest – z reguły – dość muliste dno i dość łagodne jego „opadanie” ku strefie środkowej zbiornika lub cieku, a także stosunkowo „ciemna” woda. Te cechy staną się zaletami z naszego punktu widzenia. Wędkowanie rozpoczynam najczęściej późnym wieczorem lub już w nocy. Nęcę kulami bez kleju, blisko swego brzegu. Po „ciemku” bawię się metodą spławikową (ze świetlikiem) z leszczami, czasem sporymi karpiami, na niektórych ciekach z dużymi sumikami karłowatymi (choć nie przepadam za nimi z wiadomych powodów – mimo, że duże i prawdopodobnie smaczne, cóż mi z tego, ryb nie zabieram znad wody, a ile trzeba uwagi by się nie pokaleczyć przy bladym świetle punktowym i jeszcze niezbyt ostro „pracują” po zacięciu…;). Za to bladym świtem, tuż nad ranem…, mam to, na co czekałem i jeszcze czasem uda mi się uniknąć efektu rozdrażnionej drobnicy (jeżeli nie sypnę zanętą z rozpędu lub przez zapomnienie, albo z niecierpliwości – bo przecież już coś się dziać powinno, a tu jeszcze cisza). Przyłowem bywa często także piękny lin (czasem kilka sztuk), wspomniany wcześniej karp, wzdręga i płoć.
Wraz z upływem czasu ryby oddalają się od brzegu. „Schodzą” w dół po łagodnym stoku, w kierunku głębszej części zbiornika. Podążam tam za nimi, ze swoimi śniadaniowymi „kanapkami”. W godzinach przedpołudniowych szukam ich, przy pomocy lekkiego feedera, już aż pod przeciwległym brzegiem (podobnie jak na „równym” stawie), na płytkim stoku. Jest to moja reguła sprawdzona wielokrotnie, chyba że.. hi, hi, …„figa bierze”, a tak czasem też się, przecież, zdarza. W tych godzinach nasze super karasie rozpoczynają swój regularny, szybki „obchód” swojego „rewiru”. Ku godzinom wieczornym pojawią się znów pod naszym brzegiem. W ciepłe dni żerują nawet do północy. Warto pamiętać również o tym, że duże „japońce” lubią „szperać” po dnie na „otwartej” wodzie, acz „zdarzyło mi się”, że „grasowały” w połowie głębokości zbiornika i tu intensywnie atakowały moją przynętę, choć to na dnie leżały moje „super frykasy” i już dawno przestały smużyć ku górze. Karaś bywa rybą chimeryczną (!). Jego kaprysy bywają nie do przewidzenia.

Przy tym kształcie dna dociążenie na przyponie jest konieczne. Karaś odciąga przynętę w kierunku obniżającego się podłoża, tym samym właśnie taka konstrukcja zestawu gwarantuje szybki sygnał o pochwyceniu „kanapki”.
# Głęboki stawik o zróżnicowanym dnie i zakrzewionych brzegach.

Łowisko tego typu ma, z reguły, kilka ciekawych wędkarsko stref. Należy je tylko dokładnie „poznać”. Tu warto skorzystać z „propozycji” przygotowanych przez miejscowych wędkarzy. Najczęściej wydeptane miejsca (niestety, czasem także śmieci) wskażą nam najlepsze miejscówki, tuż za granicami występowania głęboko zatopionej moczarki, czy też tak ważnej dla ryby spokojnego żeru (i nie tylko) rdestnicy kędzierzawej.

Miejscowi lekceważą tylko zwisające gałązki, łodygi nadbrzeżnych krzewów i drzew. Umiejscowienie tam przynęty (szczególnie żywej) na niewielkim gruncie, przyniesie nam nad wyraz ciekawe efekty. Pamiętajmy, że częstym gościem będzie tu również okazały okoń. Przyczyna tego zjawiska tkwi w nagromadzeniu różnego typu żyjątek, wędrujących po naszych „gałęziach” i często łapiących nieprzewidywalny „poślizg”, zakończony kąpielą w naszej wodzie, a tam już czekają nasze karasie…

  W głębokim zbiorniku, szczególnie letnią porą, duży karaś potrafi atakować przynętę bardzo energicznie, bardzo szybko oddalając się z miejsca poboru tejże. Spławik gwałtownie, błyskawicznie „odjeżdża” po powierzchni wody. Problem polega, jednak, na tym, że atakując „kanapkę”, nie połyka jej, lecz lekko zaciska w pysku. Gdy wyczuje jakikolwiek, nawet drobny, opór natychmiast ją wypluje. Zacinać należy na pierwszych dwóch metrach ślizgu spławika. Spóźniona reakcja – gwarantowana klapa. W takiej sytuacji wędka musi spoczywać „pod łokciem”, a nie na podpórkach.
 


Część II) Karaś w dużej rzece….

Punktem odniesienia dla moich spostrzeżeń jest królowa naszych rzek – Wisła.
Wędkując „tu” przez wiele lat, zadawałem sobie często pytanie:
- Dlaczego taką rzadkością, wśród innych złowionych ryb, jest karaś. Wszak tak go dużo w pobliskich starorzeczach, przywiślanych ciekach i okolicznych bajorkach. A jeszcze przybywa go tam po każdej dużej wodzie. Wniosek - musi być go sporo także w samym „wielkim” nurcie… I to tego dużego…
Szukałem go stosując doświadczenia z wody „stojącej” – szczególnie wtedy, gdy inna „biała” ryba nie kwapiła się do współpracy z moją skromną osobą (zgodnie z zasadą – „na bezrybiu i rak ryba”). Efekty, najczęściej, były znikome. Zaprezentowane niżej „uwagi” to efekt początkowo przypadkowych zdarzeń, potwierdzonych – później – wielokrotną „praktyką”.

  Okazało się, że w tej dużej wodzie dorodne krasie mają nieco inne zwyczaje. W okresie późnej wiosny i całego lata wolą żerować w strefie wygasającego warkocza, powstającego na skutek zawirowań ostrego nurtu, powstrzymywanego przez główkę ( 1 ), w rynnie prądu zwrotnego ( 2 ) i w strefie napływy na główkę ( 3 ). W okresie jesiennym w spokojnym zagłębieniu, przy brzegu główki i koryta ( 4, rys. poniżej).
W strefie pierwszej wędkuję, gdy stan wody spada poniżej średniego (!), przy pomocy zestawu: „drgająca szczytówka” typu lajt; żyłka główna 0,14 (tonąca, dobrej „mocy”); koszyczek 15 – 20, z demontowanym denkiem (na długiej rurce), napełniony zanętą o „grubszym granulacie”; przypon 0,12 (z „wysokiej półki”) - bez dodatkowego obciążenia – długości 60 – 70cm; haczyk (bardzo ostry) nr 12 – 8. Przynętę (3-4 białe, 2 średnie czerwone, kukurydza lub kanapka) lokuję na wewnętrznej stronie nawrotu warkocza, na lekkim podwodnym, piaszczystym (ważne) lub bardzo lekko „namulonym stoku”, o głębokości około 60 – 120cm, w spokojnym już uciągu. Acha, swoją miejscówkę stanowię w połowie główki (w pobliżu strefy nr 3), tak by kąt napiętej żyłki w stosunku do wędziska był lekko ostry, w „okolicach” 70 – 80 stopni. Feedera ustawiam prawie poziomo, równolegle do główki. Zacinam lekko, zazwyczaj podczas drugiego „uderzenia”. Musimy pamiętać, że przyłowem może być również okazały leszcz, ładna płoć, niczego sobie jaź, a nawet godnych rozmiarów kleń. Z reguły „stołują” się one w innej części warkocza, ale czasem zdarza im się wycieczka w jego końcowy region, tam gdzie przy niższym stanie wody nurt-kelner podaje naturalne „smakołyki” tuż przy dnie, nie wymagając od stołowników energicznego pościgu za wirującą „karmą”. Szczególnie korzystnie wypadają poranne godziny wędkowania, a nawet wręcz te tuż po świcie. Nocą bywa dużo gorzej.
Strefa druga, to rynna długości od kilkunastu do kilkudziesięciu metrów, szerokości kilku i głębokości od 1,5 do 3, 4m, oddalona od brzegu koryta na kilka (czasem kilkanaście) metrów, szczególnie atrakcyjna wędkarsko przy lekko podniesionym (ważne) stanie wody. To tu wtedy nurt się naturalnie wycisza, „ciągnąc” lekko po powierzchni, a prawie „gasnąc” bliżej dna. Przy takim stanie wody „stołówka” dla ryb spokojnego żeru (w tym dla naszych karasi) przenosi się właśnie w ten rejon. Bywa naprawdę ciekawie. Tu stosuję zamiennie dwie metody. Bolonkę lub matcha i wyżej opisaną drgającą szczytówkę. Przy „spławiku” 3,5 – 5g nęcę zwartymi kulami, z dodatkiem kleju. Przypon 0,12, długości ponad 50cm, leciutko dociążony w 1/3 długości, układam po gruncie, dbając o to by cały zestaw był równie lekko „napięty i przegruntowany”. Takie rozwiązanie ułatwia mi miejscówka ulokowana na brzegu, na wysokości początkowej części rynny. Brania bywają dość energiczne i pewne. Feedery ustawiam prawie prostopadle do koryta rzeki, w płaszczyźnie niemal poziomej (koszyk 10 – max.15). Tu, oprócz ryb wcześniej wymienianych, niespodziewanym gościem może okazać się także karp, o zupełnie niezłej wadze.
Najsłabszym „karasiowo” miejscem jest strefa nr 3, zwana umownie „napływem na główkę”. Tu wędkuję tylko długą bolonką, z przyponem bez dociążenia, który tylko pewną częścią „snuje się” po dnie koryta rzeki, w odległości około 2m od krawędzi główki. Brania – jeśli są – to intensywne, dość szybkie – bez „cackania się”, acz – nie ukrywam – zdarza się to rzadziej, niż w poprzednich strefach.
Jesień to pora większej „ospałości” wśród „białego rybostanu”. Wtedy zaczyna gromadzić się w większe stada, a dla nas przydatną staje się strefa 4-ta (dół – pozostałość nurtu zagłówkowego „pracującego” podczas wysokiego stanu wody).


To tu, w głębokim dołku (2-4m) możemy spotkać nasze karasie. Warunek – zestaw delikatny, spławik 1,5-2g; niewielka przynęta (2-3 pinki, mały czerwony robak, czasem mała kukurydza) zawieszona tuż nad dnem, na długim, cienkim przyponie (leciutko dociążonym na 1/3 długości, licząc od obciążenia głównego). Woda „stoi w miejscu”. Widać każde drgnięcie spławika. Tylko ono czasem sygnalizuje „branie”. Nęcę znacznie ubożej i to metodą opadową – smużę (ważne) „od góry do dołu”. Pamiętam o tym, że temperatura wody o tej porze roku znacznie spada i wyrównuje się na całej głębokości wody, tym samym cyrkulacja wewnętrzna jest bardzo prosta – po elipsie, od góry (powierzchni) do dołu (do dna) i znów do góry, a moje rybki stają się leniwe – nie „biegają” za pokarmem, lecz czekają na niego.

Zanęta smuży od dołu…

To moja dewiza od lat, dotycząca wody „stojącej” i stanowiska nr 4 na dużej rzece…, lecz nie zawsze (o tym już było).
Oto niektóre bazy i dodatki…Bazę (1,5-2 kg) wzbogacam:
ok. 0,5 kg grubo zmielonych płatków owsianych
ok. 0.3 kg bułki mielonej
ok. 0,2 kg otręb
ok. 0,3 kg Traper Giant lub podobnej
½ opakowania kaszki kukurydzianej
garść miękkiej, słodkiej kukurydzy
garść „parzonej” pszenicy lub pęczaku (częściowo rozdrobnione)
porcja kolorowej pinki (mogą być pocięte czerwone)
czasem 1/3 kg czerwonego trapera/federa
czasem biszkopty (zmielone)
zamiennie dodatki zapachowe: waniliowe, czosnkowe, miód naturalny lub (czasem) nawet truskawkowe
zalewa z puszki z kukurydzą.
„Smak” uzależniam od pory roku i rodzaju zbiornika. „Kolor” bazy od barwy wody i (przede wszystkim) tonacji dna. Zanętę zwilżam wodą ze stawu, w którym będę jej używał. Jedyny wyjątek czynię wtedy, gdy jako dodatku zapachowego używam naturalnego miodu, a to dlatego, że mieszam go z wodą na kilka godzin przed wędkarską eskapadą, w proporcji:
* jedna szklanka wody
* dwie, trzy łyżki stołowe miodu.
Przelewam w szczelny pojemnik lub butelkę i dolewam do zanęty już nad wodą. „Resztę” zawilgocenia mojej mieszanki czynię przy pomocy wody ze zbiornika lub rzeki
Jeżeli zanęta ma smużyć od góry do dołu, wykluczam składniki „grube i twardawe”; resztę dwukrotnie, dokładnie przecieram i bardzo ostrożnie nawilżam…
Gdy moją przynętą jest ciasto „własnej produkcji” dbam, by „zapach” zanęty był zgodny lub przynajmniej zbliżony do zapachu mojej „kulki”;
a kulki czynię dość duże – karp by się nie obraził; czasem faktycznie „się nie obraża”!

Powodzenia…


Pierwsza nocka i ...Pan Kazio


2012-06-06
  Nareszcie. Pierwsza nocna „zasiadka” w tym roku. Tej nocy i jutrzejszego poranka Wisła będzie „moja”.

Znów poczuję zapach małej watry.
Znów posłucham „odgłosów” nocy.
Znów, przed świtem, zaprzyjaźnię się z ciszą.
Znów…

  Jeszcze tylko ponad sto kilometrów „za kółkiem” i „do dzieła”.
Wisła powitała nas niziusieńkim stanem wody, ale to nic. Przecież znam dwa „dołki”. Na szczęście oba są wolne. Uzbrajam feederki i „do boju”.
Koszyki „siadają” dość długo. Będzie około trzy i pół metra; nieźle.
Po pół godzinie pierwsze uderzenie. Enigmatyczne, ale jednak uderzenie.
Powtórzyło. Treningowe zacięcie i …”pusto”. Jeszcze dwa podejścia.
Jedno bardzo energiczne. Wynik: wzdręga „palcóweczka”. Skąd w takim maleństwie tyle siły?
„Kanapka” na haczyk i …czekamy. Jest leszczyk …może dwadzieścia centymetrów. Toż przynęta była większa od jego pyszczka.
Zapada noc. Czas na ognisko. Maleńkie ognisko. „Małe, a cieszy” i chroni przed wilgocią.
Po północy trzy „podejścia” małych sumików. Na szczęście u całej trójki „hak prawie na wardze”.
Dopiero tuż po świcie: trzy leszcze i płoć. Do rekordu im daleko, ale sadzyk mógłbym zamoczyć. O karasiach „patelniakach” nie wspomnę – było ich dwunastu, dwunastu „rozbójników”.

   Najbardziej idiotyczne, w tym dzisiejszym wędkowaniu, jest to, że na przeciwnym brzegu rzeki siedzi Pan Kazio. Pan Kazio, z którym spotykaliśmy się nad wodą, na tej samej „opasce” od ponad dwudziestu lat.
Snuliśmy nocne, wędkarskie (i nie tylko) opowieści.
Paliliśmy jedno ognisko.
Częstowaliśmy się herbatą.
Można powiedzieć, że starzeliśmy się razem.
Teraz „odgórne” decyzje – przepisy (czytaj: pieniądze) podzieliły rzekę na „jego” i mój „brzeg”. On macha ręką do mnie, ja do niego. Woda ta sama, ryby te same – jak znam Pana Kazia, to przynęta i zanęta też podobne; most w „zasięgu ręki”; tylko wędkarzom nie wolno siąść obok siebie. Chyba, że za to jedno spotkanie w roku, jeden z nich, dodatkowo zapłaci, solidnie zapłaci (z okręgiem „zza rzeki” nie ma, od lat, żadnego porozumienia). Rzucać mogę gdzie chcę, bylebym „siedział” na właściwym brzegu.

Pan Kazik nie wytrzymał. Przyszedł „pogadać”…


"Czar letniej nocy…"

 


#Noc; 
tylko "przyjaciel" Twardowskiego się "uśmiecha".

…czyli - Pan Staś i „półka”.

  Tej soboty znów jedziemy na „półkę”. Znów - sto kilkanaście kilometrów.
I tylko wciąż ten sam problem:
- Co zrobimy, jak będzie zajęta? Przecież na noc to tylko „półka”. Nie da się jej zastąpić. Wszystkie inne miejsca to już „be”. Oj, straszne „be”. Ech, te nerwy. Gdyby tak z satelity…taki mały obrazek….czy tam „pusto”?

  Na „półce” siedzi pan Stasio. Pan Stasio właściwie to siedzi na górce, ale na „półce”. Pan Stasio siedzi i sączy piwko. Kolejne piwko. Pan Stasio to „swój chłop”. Przyjezdnym krzywdy nie robi. Drygi nie stawia; uczciwie łowi; na dwa kije. No czasami na trzy, ale bardzo rzadko. Najczęściej na dwa; czasem na jednego – jak ryba dobrze „bierze”. No nie, jeszcze czasem sznur puści, ale tylko czasem – z dziesięć razy do roku; no może dwanaście; no co najwyżej trzynaście, ale więcej to już nie!
- Jak bonie dydy, więcej to już nie!
  Pan Staś siedzi od południa i nic mu nie bierze.
- Nawet nie dotknie. No może czasem puknie, ale tylko puknie.
- Tak ciut, ciut puknie. Tak puknie, nie puknie.
Sam nie wie czy puknie.
  A w ogóle to już od kilku dni nigdzie nic nie bierze. Nawet na kanale w Połańcu nie bierze.
Nie no, Pan Staś pamięta, że ja nie lubię kanału, ale tak sobie gada, żebym wiedział, że tam też nic nie bierze.
- No nigdzie to może nie, bo tu bierze.
No jemu nie bierze, ale wczoraj bratu, to brało.
- Kazik, pieron, wzion dwa leszcze, ale jakie leszcze…, a….a….a i jeszcze karpia - kobyłę.
- ??????
- Nie, no karpia, karpia, ale grubego karpia: chyba około czwartej, a może piątej wieczorem? A czy to ważne, wzion i już!
  Pan Staś puści teraz jeszcze jednego dymka i się będzie zbierał, bo Pan Staś wie, że my z daleka i że my se chcą połowić. I Pan Staś nie będzie taki i nam ustąpi.
Najwyżej przyjdzie później, z Kazikiem, ale pójdą na główkę, bo tam może prędzej będą brały.
I poszedł.
  Ale, ale, tak w ogóle, to ja lubię Pana Stasia.
- Dobry chłop. Gdyby tylko nie te sznury. No i jeszcze może by tak kartę wędkarską…?
Nie, to już ja za dużo chcę od losu.
- Pan Staś jest fajny i koniec tematu.
- A może ma kartę? Przecież nigdy Go o to nie pytałem?
Spróbowałbym zapytać.
- Pan Staś jest super! Jasne?
  A…a, zapomniałem o najważniejszym! Pan Staś, nim odszedł, nakazał mi, pod rygorem: „ że jak nie, to mnie pie……..y”, rzucać koszyki tam, gdzie on, „bo teraz ryba tylko tam pływa”, a nie tam, gdzie ja „wiecznie walę”. I do swojej zanęty mam dodać pszenicę „ jego produkcji”, którą – w drodze łaski – mi zostawia, bo mnie lubi.
Na takie dictum brakło mi argumentów.          Postanowiłem wykonać zalecenia:
- Bo skoro Pan Staś mnie lubi…to o czym tu dyskutować…Przecież Pan Staś mnie lubi!
- Do pracy…
  Przez kilka godzin cisza. Jeszcze jaka cisza: „…czasem puknie, ale tylko puknie. Tak ciut, ciut puknie. Tak puknie, nie puknie”. No, może nie do końca. Na główce najbliższej tamy pojawił się Pan Stasio. „Zarzucił” dwa kije i po kilku minutach….usnął. Tak, tak, po prostu usnął. A jak chrapał; oj, jak chrapał.
Wisła niosła to chrapanie, chyba aż do Połańca.
  Zaczęło się dopiero o czwartej nad ranem, ale za to jak się zaczęło.
Branie za braniem. Leszcz za leszczem. Siedemnastu „złotołuskich”, trzy karpie, „piątka” dorodnych karasi. Nie dałem rady na dwa „kije”. Poszedłem w ślady Pana Stasia: „…na jednego – jak ryba dobrze bierze”.
- To ci dopiero była „zabawa”.
I tylko Pan Staś spał spokojnie – na „główce”, na trawce…

Czarodziej Pan Staś?
Zaczarowana pszenica?
Zaczarowana „półka”?

#Czarodziej Pan Staś!!!

Nie wierzycie?
Poszukajcie swojego czarodzieja, Pana Stasia, zaczarowanej zanęty, zaczarowanej „miejscówki”…
Tego Wam z „całego serca” życzę…

Post scriptum: Pan Staś i jego brat "mają" Kartę i .... "wiedzą swoje". A tak w ogóle, to "tylko po piwie, tak mu się plotło".


# Uroda wędkarskiej nocy



  Ot i redakcja Wędkuje zadała mi ćwieka. Dlaczego lubię wędkować nocą? No, dlaczego? Wiem, że naprawdę lubię, ale dlaczego? Łowię nocą od wielu lat, dlaczego? Prawdziwa (dla mnie) wyprawa to ta, która zawiera w sobie nockę, – dlaczego?

 
Spróbuję opisać wczorajszą; może znajdę "czytelną" odpowiedź.
   Sobota, godzina 13 z minutami; zaczyna mnie „nosić”.
- A może jednak?
- Pogoda ma być zmienna; może padać.
- Ma też wiać; chwilami „porywiście”.
- Może zostać?
- I co? Oglądać stare seriale w telewizji?
- Nigdy, w życiu; nie ma mowy.
- Zabierz żonę na spacer.
- Byłoby fajnie, ale… Ciekawe, jak tam, nad wodą?
- Nosi Cię?
- Trochę.
- Nie udaj przed samym sobą; bardzo Cię nosi.
- Mam dla Ciebie propozycję. Idź na krótki spacer, wzbogacony o bakaliowe lody, a potem kanapki, picie do torby i zmykaj.
-Ot to, to. Super rozwiązanie.

- Żono idziemy na spacer?
- Aha, zapewne mam się spieszyć; wieczorem będą znów ryby.
- A mam jechać? Jak tak Ci zależy, to nie ma sprawy, z przyjemnością.

  I wszystko jasne. Jednym tchem: spacer, lody, kanapki, sprzęt do samochodu, buziak na drogę i o osiemnastej jestem nad wodą. Słońce chowa swą dużą już głowę za chmury. Robi się trochę szaro. Zaczyna padać. I wiatr jakoś tak dziwnie „ostro kręci”.
- Może wracać? Co będzie w nocy?
- No, co Ty? Przecież masz wszystko, co potrzeba: porządne buty gumowe, komplet przeciwdeszczowy, parasol wędkarski…
- Ba, nawet parę skarpet, na ewentualną zamianę.
- Czego się śmiejesz? To ważne. Przestanie padać i w nocy mogą się przydać. Prawda?
- Prawda, prawda.
- No to zostajemy?
- Zostajemy, zostajemy!

  Zaczynam od parasola. Może wystarczy. Z bolonek dzisiaj pożytku nie będzie. Pozostają drgające. Zmiana koszyków na „dziesiątki”. Na jedną pęczek białych, na drugą czerwony i do wody. Krzesło i zanęta pod parasol, żeby nie zamokły.
- O kurcze, jeszcze pudełka z przynętami; też pod parasol.
- Wszystko fajnie, tylko ten wiatr. Deszcz niewielki, ale zacina – prosto w twarz.
- Obniż czaszę parasola. Będzie lepiej.
- Jeszcze niżej.
- Stój, już ledwo widzę szczytówki.
- He, he; to się pochyl.
- Przestaw sobie fotel na prawą stronę sztycy parasola. Będzie lepiej.
- No i co? Lepiej?
- Lepiej.
- Niestety, bez kompletu przeciwdeszczowego i gumowych butów nic z tego nie będzie.
Założyłem i czekam. Wiatr wieje, deszcz pada, a brań „ani słychu, ani widu”.
- Cierpliwości…

  Jest. Dość gwałtowne, płynne szarpnięcie poziome, w prawo. Na białego. Leciutkie zacięcie i spory opór. Coś ciekawego. Opiera się, lecz nie szarpie. Może trochę „podryguje”.
- O, zdenerwowało się.
Jest moje. Ładny jaź ląduje przy brzegu.

- A gdzie podbierak?
- W pokrowcu.
- No to znakomicie.
- Spróbuję bez podbieraka.
- Przecież masz wysoki brzeg.
- Nie mam wyjścia.

  Przypon „dwunastka” (żyłka), wytrzymał. Jeszcze fotka i „idź po kolegę”.
- Pamiętaj o podbieraku, jest nadzieja, że coś się będzie działo.
Czas płynie, deszcz siąpi, ciemne chmury płyną. Spokój.
  Zadryndolił, ale telefon. Brat pyta, gdzie jestem.
- Jak to gdzie? Nad wodą. Chcesz, to przyjedź.
- Może rano.
- Rano to ja jadę na śniadanie.

  Znów podobne branie. Trochę spokojniejsze. Też na białego. Jaź, tyle, że kilka centymetrów „w dół”. Bez fotki, do wody. Zaczyna zapadać zmrok. Świetliki na szczytówki. Dzwonki – nie. Mam, ale „nie kocham”.
- Fajnie, to jest to, co lubię.
- No, widzisz. Tego Ci było potrzeba.
   W oddali słychać jeszcze szum samochodów, ale już coraz rzadziej. Przyroda też się wycisza. Tylko „cykady” – mimo deszczu – dają piękny koncert. Ten dźwięk słychać ze wszystkich stron. - Kto by pomyślał, że im woda z nieba nie przeszkadza. Nagle huk. Gdzieś pod lasem „idą” race. Sztuczne ognie „jak się patrzy”. Kolejna para wiąże sobie ręce.
- Szczęścia i „słodyczy” , hi, hi…
  Przestało padać.
- Ciekawe, czy tylko na chwilę?

  Mam nadzieję, że już „nie wróci”. Oby. Tylko wiatr dalej wieje, ale jakby słabiej. Może tylko tak mi się wydaje. Jest branie. Tym razem na sporego czerwonego. Dwa równe „płytkie” szarpnięcia. Lekko zacinam. Ładnie, cyklicznie szarpie przy ściąganiu. Trochę prowadza. Nie „dołuje”.
- Chyba leszczyk…
- Tak, to leszcz.
- Nie, no lepiej leszczyk; około trzydziestu centymetrów. Do wody.
   Ryzykuję. Zwijam parasol. Zdejmuję wszystko, co na deszcz. Na nogi adidasy, na plecy polar. Przydały się drugie skarpety. Szkoda, że te nasze leciutkie, cieplutkie, zieloniutkie, gumowe butki jeszcze nie „oddychają”.
- Szkoda.

   Znów podobne branie. I znów leszczyk. Bardzo podobny.Jest piękne uderzenie na dużego czerwonego (pokaźna dendrobena 3). Dwa krótkie szarpnięcia „w pionie”. Zacinam i …. U…, u…, u, tępy powolny opór. Ruszyło, ale bardzo topornie. Trochę zygzakuje i dołuje. Hamulec dość spokojnie zaczyna swoją gierkę. Ciemno. Nic nie widzę. Wciąż jest dziwnie tępo. Ucieka pod przeciwny brzeg; „tam skąd przyszedł”. Na to nie mogę pozwolić. Trochę dokręcam hamulec. Pomaga.

- Pamiętaj, że masz delikatny sprzęt.
- Co z tego. Przecież muszę coś robić.
- Co to może być? Może lin? Może węgorz?
- A jak węgorz?
- Uf, to będzie jazda.

  Podbierak do wody i próbuję zacząć „sterować” rybą. Próbuję to bardzo trafne określenie. „Centymetr po centymetrze” i jest prawie przy moim brzegu. Oczywiście, okazały węgorz. Zmyka od podbieraka. Wraca. Pochylam się, by go umieścić w siatce. Już jest tuż, tuż. Chyba osłabł. Guzik, znów ucieka. Teraz idzie po przekątnej. Znów pod drugi brzeg. W krzaki.
- Tylko nie to.
- Proszę, tylko nie to!
A właśnie TO! „Zawiązał się” o korzenie. Będzie problem.
- Jest problem.
„Dzwonię” na żyłce. Trzyma. Lekko uderzam. Puścił, może dziesięć centymetrów. Czekam, kontrolując napięcie żyłki. Ruszył. Tylko po to, by mi powiedzieć:
- Cześć kolego. Zmykam z Twoim haczykiem.
- Cześć, powodzenia. Do następnego razu. Mam nadzieję.
  Nowy przypon. Znów duży czerwony i do wody. Po kilkunastu minutach – znów leszczyk. I tak raz po raz, do trzech razy sztuka. Te same uderzenia. Te same „szarpania” przy holu. Ten sam kij. Podobny „rozmiar”.
- I co z tego, jest zabawa. Nie ma czasu na nudę.
- Tylko dlaczego nic nie „puka” na drugiego?
- Dlaczego? Wszystko podobne. Robak też.
Przez ponad godzinę cisza.
Uderzenie. Bardzo szybko w dół i natychmiast, równie szybko w górę. Dziwne.
Zacinam i … sprężysty opór. Tak jak brało, tak pracuje. Góra, dół, góra, dół.
- O co chodzi?
- Nie wiem.
  Nagle dostrzegam, nad wodą, cień koszyka. Wisi około piętnastu centymetrów nad lustrem. Znika i znów się pojawia. Nagle lekkie szarpnięcie i kształt koszyka pozostaje w stałej pozycji. Widzę go ciągle. Ryba zeszła z haczyka.
- Co to było?
- Kto to wie. Może znów węgorz.
  Próbuję uratować zestaw i wyciągam obcą sprężynę z całym osprzętem. Ładnie mnie rybka „wykołowała”. Nie chcę takiego „prezentu”.Nareszcie jest branie na drugiej drgającej. Branie to delikatnie powiedziane. Gwałtowne, błyskawiczne szarpnięcie „pod prąd”. Aż wędka spadła z podpórek. Zacinam i … pusty hak.
- Ciekawie się zaczyna.
Niebo pełne gwiazd. Cisza. Tylko jakieś ciemne, prawdopodobnie ciemnobrązowe stworzonko, przebiega mi, raz po raz, przed nogami.
- Że też się nie boi?
  Znów ładne rytmiczne branie na pierwszym kiju. Teraz mocno pracuje. Trochę czasu upływa nim uspokajam rybkę na tyle, by zbliżyć ją do podbieraka. Trafia tam za drugim „podejściem”. Zupełnie niezły leszcz – szarozłoty.
 W odstępie kilku minut – jeszcze raz to samo!
   Świta.
- Może wyjąć jedną bolonkę?
- Nie, nie mam ochoty.
Na przeciwnym brzegu dziwny szum traw.
- Przecież nie ma wiatru?
  Nagle, w odległości około dwudziestu metrów, pojawiają się głowy saren. Dwie duże i dwie małe. Też się nie boją. Spokojnie piją wodę.
- Smacznego!
  Przyroda budzi się do życia. „Wstaje” słońce.
- Będzie ładny, ciepły dzień.
  Pojawiają się pierwsi „dzienni” koledzy wędkarze.
- Dzień dobry, biorą?
- Dzień dobry, biorą, biorą.

- Czy już wiesz, dlaczego lubisz nocne wędkowanie?
- Czy już wiem? Może…
- Lubię i już!

  Pozdrawiam wszystkich kolegów wędkarzy.


Z bolonką... nad #Soliną

 2012-04-06
 
Nareszcie znów jadę w „moje” #Bieszczady – jak zwykle do #Polańczyka, a właściwie to nad sam brzeg Jeziora Solińskiego, tego ogromnego sztucznego tworu, o nieprzeciętnej urodzie, powstałego „na bazie” Sanu i Solinki, kryjącego w swych czeluściach pozostałości wsi Solina. Ta „woda” ma swój niezaprzeczalny urok i klimat - nie tylko wędkarski. To 472 mln metrów sześciennych wody, o powierzchni 22 kilometrów kwadratowych i około 166 kilometrach urozmaiconej linii brzegowej o trudnej do policzenia ilości zatok, zatoczek, cypli, cypelków, ujść strumieni, odnóg, odnóżek, okolonych zalesionymi wzniesieniami, na  których „tęcza” kolorów uzależniona jest od pory roku – raj dla naszej psychiki. Głębokość zbiornika jest bardzo zróżnicowana – od ponad sześćdziesięciu metrów (tuż przy zaporze) po kilkadziesiąt centymetrów przy niektórych odcinkach linii brzegowej. Średnia głębokość to około 25 metrów.
   
Jest koniec lata 2011 roku; świt. Po szybkim zakwaterowaniu, sprzęt na plecy i szybkim marszem zmierzam kilkaset metrów, brzegiem zalewu, na z góry upatrzone stanowisko. Z góry upatrzone, bo znane mi z poprzednich pobytów. Nad zalewem „wisi” lekka mgiełka. Widoczność około 100 metrów. Chłód i poranna wilgoć. Stan wody dość niski; kilka metrów kamiennego dna jest odsłonięte, stanowi „przybrzeżny deptak”. Niezbyt mnie to cieszy.
    Nareszcie jest moje drzewo, mój punkt odniesienia. Rozkładam sprzęt i…chwila zastanowienia. Feederki wracają do pokrowca, a na macie lądują bolonki Shimano i Colmic – obie po 8 metrów. Jeszcze dobór spławików. Trzeba będzie nieźle śmignąć. Zakładam miękki stoper, system przelotowy i Waggera Cralusso „szóstkę w plusie” z długą, wymienną antenką; żyłka podstawowa - porządna czternastka; przypon - dwunastka, około 70 cm.
   
Pierwszy rzut na odległość dwudziestu kilku metrów. Grunt, ustawiony na około trzy metry, sprawdza się prawie idealnie. Lekka korekta odległości; przynęta na haczyki i „zaczynamy”. Antenki sterczą dokładnie na styku drobnej fali i całkiem spokojnej toni. Leciutki wiatr nie zmienia ich położenia. Jest dobrze. Jeszcze zanęta smużąca „od dna” i… mam nadzieję na dobrą, sportową zabawę. Po kilku minutach są pierwsze brania. To dorodne płocie i jazie. Słodka kukurydza zdaje doskonale egzamin. Około piątej trzydzieści jest pierwszy okazały, „złoty” leszcz. O… i młody karp złożył mi wizytę (ok. 1,5 kg).
  
Tylko miejscowi koledzy wędkarze, idący na swoje sprawdzone miejsca, dziwnie na mnie patrzą. Jeden nie wytrzymał:
   - Kolego tu znacznie lepiej sprawdzają się porządne „gruntówki”.
   - Dzięki za poradę.
  Poszedł sobie. Zostaję przy bolonkach. „Długi” hol silnych rybek sprawia mi dużo satysfakcji – przecież o to w końcu chodzi.
    „Przyszły” jeszcze dwa karpie. Takie „blisko” po dwa kilo. Nie rewelacja, jak na Solinę, ale biorąc pod uwagę sprzęt, na jaki wędkuję, to adrenalinkę mi nieźle podniosły. Dużych płoci i niezłych leszczy nie liczę.
    Słyszę silnik motorówki (zalew to strefa ciszy). To miejscowa straż wędkarska (rybacka). Trzeba przyznać, że znakomicie opływają moje łowisko. Czynią to dużym łukiem, bacznie zwracając uwagę by nie czynić zbędnej fali.
Miła sympatyczna wymiana zdań, pełna kultura podczas kontroli. I komentarz (pytanie).
- Obserwowaliśmy pańskie wyniki przez lornetkę. Nikomu dzisiaj nic nie bierze, a u pana zupełnie dobrze, w czym rzecz?
- W moich bolonkach – odpowiadam pół żartem pół serio.
   Czuję ból w nadgarstku, czas odpocząć. Składam bolonki i wyjmuję feedery.
Wędkuję na nie kilka kolejnych godzin. Efekt bardzo mizerny – kilka niedużych płotek i jeszcze mniejszych leszczyków. Tylko wczesnym świtem, dnia następnego, jeden, jedyny leszcz 63 cm – w porywach, „z ogonem”.
   Przepraszam, tego poranka nad brzegiem Soliny



 poznałem Panią Lidię Palacz – artystkę fotografa – dokumentującą przy pomocy aparatu piękno Jeziora i Bieszczad. Tu znajdziemy wyniki jej pracy:
http://www.lidiapalacz.atelier-bobrowniki.net/strony/bieszczady/link_4/index.html


# Każdy ma swoją pierwszą wodę



Kamienna – rzeka mojego dzieciństwa. To na jej korycie stawiałem pierwsze kroki w wędkarskim hobby. To tu starsi koledzy (i to o ile starsi) uczyli mnie podstawowych technik sportowego połowu ryb, wiązania haczyków, wyważania własnoręcznie wykonanych spławików, nęcenia, rozróżniania przynęt i (co najważniejsze) kultury „bycia” nad wodą, szacunku do ichtiofauny, całej natury, a tym samym do samego siebie, kolegów, przyjaciół. Większość z Nich już 'odeszła'. Pozostają tylko w mojej pamięci.
   To tu po raz pierwszy składałem wędkę z trzech elementów, tyle tylko, że była to wędka brata (szczyt moich marzeń), wykonana z leszczyny i pomalowana na czarno; z żyłką wiązaną bezpośrednio do czubka- prawie „bat”. To tu chwaliłem się, wybłaganym u Ojca, pierwszym „bambusem” z rasowym kołowrotkiem koloru niebieskiego marki CCCP i (nareszcie) oryginalną, zielonkawą żyłką fi 25, ba i przyponem fi 15. To tu do lamusa „pomaszerowała” linka z „druciaka” do mycia garnków (starsi koledzy wiedzą, o co chodzi) i haczyk ze szpilki. To tu, w końcu, złowiłem pierwsze kiełbie, płocie, leszcze, szczupaki, okonie, liny, węgorze(tak, tak węgorze), klińce, jazie, świnki….karpie, pierwszego miętusa, pstrąga potokowego i tęczowego. To tu zaglądałem pod kamienie w poszukiwaniu śliza i kozy (poznając - przy okazji - jak wygląda piskorz). To tu „zaliczyłem” pierwsze nieprzespane noce przy blasku i cieple ogniska. To tu, jako młody chłopak, przeżyłem pierwszy szok, gdy z mojej „zielonej”, pięknej rzeki zrobiono betonowy, prościutki „kanał”, zatruwany regularnie przez ścieki, „puszczane” bezpośrednio do jej koryta przez „brudasów przemysłowych”. Na szczęście natura potrafi się bronić; moja Kamienna znów żyje i sprawia radość kolegom wędkarzom. Lecz o tym innym razem…
    Kurcze, kiedy to było? Oj, było, było…
    A Twoja woda dzieciństwa? Pamiętasz?

 

#Zalew #Brody Iłżeckie


Przyczynek do „Rzeka Kamienna – cz. II”
 W odległości około 11-tu kilometrów od Starachowic i kilkunastu od Ostrowca, między miejscowościami Styków (droga krajowa nr 42) i Brody Iłżeckie ( DK 9), na długości około 5 kilometrów, „rozciąga się” na korycie rzeki Kamiennej zbiornik retencyjny, zwany Brodami. Jego historia, jak prawie wszystko w pierwszej strefie jej dorzecza, sięga czasów Stanisława Staszica. Realizując jego koncepcję „ciągłych zakładów fabryk żelaza…”,oddano do użytku, w 1840 roku, zaporę i zbiornik zaopatrujący w wodę pudlingarnię (zakład oczyszczania surówki z węgla i innych domieszek). Niestety, powódź w 1903 roku całkowicie zniszczyła budowlę i urządzenia hydrotechniczne. Odbudowano je w drugiej połowie XX wieku.
Obecny swój wygląd zapora, o wysokości siedmiu i długości prawie tysiąca metrów, uzyskała w 1986 roku.

 Dzięki tym „zabiegom” mamy dziś do dyspozycji 260 hektarów lustra wody i atrakcyjny wędkarsko akwen o głębokości maksymalnej około 6 metrów (w pobliżu zapory).
Dominującymi gatunkami ichtiofauny są: leszcz, karp, lin, płoć, szczupak, okoń, sandacz. Mając odrobinę szczęścia, możemy „ucieszyć oko” karasiem polskim i dość okazałym srebrnym (japończykiem), a także amurem. Szczególni szczęściarze mogą powalczyć o rekordowe okazy ryb spokojnego żeru i zupełnie ciekawe „żarłaczy”, a nawet suma i węgorza, choć tych ostatnich jest niewiele. 

W ostatnich latach, koledzy wędkarze z pobliskich miejscowości, ale także z Kielc, Radomia, Skarżyska Kamiennej i znacznie odleglejszych, szczególną sympatią darzą lewy brzeg zbiornika, począwszy od mostu w Stykowie, a skończywszy aż na pierwszych „betonach” zapory (należy pamiętać o RAPR).

 W większości stosują metody odległościowe, gruntowe. Najczęstsza przynęta to białe i czerwone robaki, kukurydza i kulki proteinowe.
Zwolennicy pogoni za sandaczem stosują różnego rodzaju gumy i woblerki; „martwa rybka” również przynosi efekty. Szczupak nadal toleruje także różnej wielkości „obrotówki”. Okonie generalnie nie grymaszą, choć o dobrze zbudowane osobniki trzeba się postarać. Stali bywalcy mają swoje „sprawdzone” określone rodzaje sztucznych przynęt, ale problem (tak jak wszędzie) polega na tym, że każdy z nich preferuje co innego. I bardzo dobrze, wszyscy mamy rację i często „zezowate szczęście”.
Jedyna, mała wyspa na zalewie gromadzi na swych, łagodnych, podwodnych stokach ładne okazy leszcza.

 Dno zbiornika jest stosunkowo czyste, o podłożu piaszczystym, z elementami namułu (do kilkunastu centymetrów) w strefie środkowej zbiornika (stare koryto rzeki; jednocześnie najgłębsza jego część na całej długości). To tu mają swoje mateczniki zupełnie okazałe karpie. Taki układ podłoża sprzyja metodom gruntowym. Strefa brzegowa jest stosunkowo płytka, o wolno opadającej linii dna. Im bliżej zapory, tym głębiej (te wcześniej wspomniane 6 m) i tu można liczyć na znacznie większe okazy ichtiofauny. Uwaga ta dotyczy szczególnie drapieżników, choć w okresie jesiennym lubią (także) pojawić się, razem z młodzieżą, na wypłaceniach w okolicach Stykowa. Wiosną możesz być prawie pewien, że zdejmiesz z haczyka dorodne płocie i wzdręgi.
Akwen jest ulubionym miejscem wędkarzy „nocnych Marków”. Nawet jadąc sam na tego typu wyprawę, możesz być pewien, że (szczególnie w dni wolne od pracy) spotkasz nad brzegiem (minimum) kilku kolegów wędkarzy. W dni pogodne o miejsce trzeba zadbać, przyjeżdżając znacznie wcześniej, niż wskazują na to nasze przyzwyczajenia.
Brody to miejsce letnich i zimowych zawodów wędkarskich. Efekty tych zmagań bywają, niestety, bardzo różne, od znakomitych, po bardzo mizerne.

 Woda w zalewie nie grzeszy klasą czystości. Drobnoustroje flory potrafią, w okresie letnim, nadać jej powierzchni kolor zielony (sinice). Jest kilka teorii na temat przyczyn tego zjawiska. Dla nas, wędkarzy, poskutkowało to całkowitym zakazem nęcenia, obowiązującym od kilku lat. Władze Gminy Brody próbują walczyć z tym problemem, póki co, bezskutecznie.

Ważna informacja dla wędkarzy „zmotoryzowanych; zbiornik można „objechać” wokoło po asfaltowym, niezbyt dobrze położonym dywaniku (nieodgazowany kruszec podkładowy), w odległości kilku metrów od lustra wody. Wędkując, nasze „kółka” mamy w „zasięgu ręki”. Podczas nocnych polowań ma to szczególnie istotne znaczenie. Płaskie brzegi umożliwiają rozbicie namiotu, nawet pokaźnych rozmiarów.

                                                  "Oczka" w pobliżu zalewu   
Połamania kija…


Niski stan wody sprzyja…kłusownikom - kartki z kalendarza

2012-09-13
  Środa, 5 września 2012r.


Dzwoni mój sympatyczny kolega „Złota Rączka”. Złota rączka, w bardzo pozytywnym znaczeniu tego słowa, gdyż zawsze pomoże w razie poważniejszej awarii sprzętu wędkarskiego i to tak pomoże, że „mucha nie siada”. Dobrze mieć takiego kolegę „w zasięgu ręki”; oj, dobrze!
Dość dygresji!
Kolega zadzwonił, bo właśnie wrócił z tygodniowej wyprawy wędkarskiej i chce się pochwalić swoimi sukcesami, a ma się czym chwalić. „Zaliczył” Wisłę i to w moim miejscu.


O rybach, które złowił, nie wspomnę, a było tego trochę….

Zbliża się sobota. Może by tak…
- A gdzie?
- No wiadomo...

Sobota – niedziela, 8 - 9 września …

Pogoda się „wyklarowała”. Jadę. Właściwie – jedziemy. W radiu mówili, że wody w Wiśle prawie nie ma. Stan najniższy „od dwustukilkunastu lat”. Czy to możliwe?
Możliwe.
Moje miejsce „pokazało” nam resztki starych tam, piaskowe łachy i ledwie zarysowane strugi niby nurtu – czy nurtu?
Jeszcze gorzej na pobliskim starorzeczu i przywiślanych dołach. Tam już wody wcale nie ma. Strach patrzeć.
Wszędzie, natomiast, wyraźne ślady pobytu kłusowników. Od resztek „dźwigni” po „podrywkach”, poprzez ślady zaciągów i resztki sznurów.
- Ech, szkoda słów. Co tu się działo!
Dla tych łobuzów stan wody jest idealny. Im natura sprawiła znakomitą niespodziankę. Zadowoleni raczyli się piwem. Zabrali ryby, zostawili puszki. Totalne draństwo!

Worek w „łapę”, rękawiczki-jednorazówki na dłonie i „do sprzątania”!
- Sporo tego, pfu, sporo…

Zbliża się zmrok. Czas zacząć.
Pierwsze rzuty. Dalekie rzuty. Koszyki natychmiast „siadają” na dnie. Drgająca szczytówka równie szybko „łapie” łuk. Płytko.
Rzucam machem. Daleko, na styk czegoś na kształt nurtu; około 45 – 50 metrów. Grunt, jak w radiu, 60 – 70 tylko, że centymetrów! Płytko.

Po kilkudziesięciu minutach jest branie. U kolegi. Jest ładna płotka; 29 cm.
Zdjęcie…


i do wody.
- Pływaj sobie, pływaj, choćby w tej płyciźnie.
Kilka minut i mam branie na matcha. Coś ładnie „pracuje”. Leszczyk – 37 cm.
- „Biegnij” za płotką.
- Może coś z tego będzie…

Noc przywitała nas czyściutkim niebem, pełnym gwiazd i super jasnym, czerwonym, wyrośniętym rogalem. Rogalem, który szybko dostroił się do piękna swoich koleżanek i „strzelił” tym swoim kolorem po lustrze wiślanej wody.


Efekt był znakomity. Przejrzystość powietrza idealna, wilgotność niewielka, temperatura prawie jak późnym popołudniem. Szkoda, że nie miałem z sobą mojego „Nikonka”. Od czasu do czasu tylko leciuteńki, bardzo leciuteńki, ledwie odczuwalny ruch powietrza, który trudno nazwać wiatrem, przypominał mi o tym, że jestem nad wodą. Niestety ryby „milczały”. Tak „po prawdzie”, zbytnio się tym nie przejmowałem, gdyż to, co działo się wokół mnie, czyniło, iż czułem się wyjątkowo spokojny, a mój karpiowy „fotelik” układał się idealnie do pewnych części mojego ciała. Mało brakowało, a rozłożyłbym go do pozycji „leżąc”. W wodzie też panował idealny spokój. Nawet „nocni piraci” nie ruszyli na łowy. Stopniowo ciemniejące lustro, bez fal i szybkiego prądu, zastygło w bezwzględnej ciszy. Nocne zwierzaki też nie szeleściły w okolicznych krzakach.
Kolega zasadził się na sandacza. Po dwóch godzinach…
- Kupię „nawet” suma – skomentował.
Przemilczałem. Sklep był zamknięty.

Tylko kiełbaska „z kijka” była super! Ach, super!

O świcie pomaszerowałem „parę metrów” na głęboczek, przy samej tamie.


Grunt ponad trzy metry. Kilka pięknych, smacznych kul do wody i czekam.
- Na co czekam? Sklep zamknięty.
Tylko na przybrzeżnych, zanurzonych w wodzie, kamieniach… tysiące, tysiące młodych ślimaków. Siedzą przytulone, jeden przy drugim; tysiące.
Oby „dostały” większą wodę… Oby.

 

Jeszcze tylko worek z „aluminium” pod przepełniony, gminny kontener i śmigamy na niedzielny rosołek.

Zaczęło padać. Kropić.
Nie lubię deszczu, ale…

Środa, 5 września 2012r.


#Wędkarskie #"Wióry"

 2012-02-20
CHARAKTERYSTYKA AKWENU 
 

    Jest to zbiornik o charakterze retencyjnym, zlokalizowany na pograniczu dwóch powiatów: starachowickiego i ostrowieckiego; na terenie gmin Pawłów, Waśniów i Kunów. Jego minimalna powierzchnia to 248 ha, średnia 257 ha, maksymalna 408 ha; głębokość w okolicach zapory- minimalna 13,5 m, maksymalna 19,8; średnia zalewu około 6 metrów; w rynnach od 6 do 8 m. 
   Zalew powstał w naturalnej dolinie, w miejscu zbiegu dwurzecza – to tu rzeka Pokrzywianka kończyła swój bieg, wzmacniając swą mocą Świślinę. Dlatego też dość szybko zaczął cieszyć niezłym rybostanem. Dominuje lin, spora płoć, szczupak, okoń; można złowić spore okazy karpia. Ostatnio koledzy często odwiedzający Wióry sygnalizują przyrost ilościowy leszcza. W spokojnych, końcowych enklawach obu rzek, można zapolować na niezłego jazia i klenia. W określonych rejonach dość rozległego zbiornika występuje karaś srebrzysty. Przy odrobinie szczęścia można będzie zrobić zdjęcie zupełnie okazałemu karasiowi polskiemu (pięknie wybarwionemu). W 2011 roku wzbogacono ichtiofaunę akwenu o ponad 500 kg jazia, 150 kg karasia pospolitego, 500 kg lina,  150 suma, ponad tonę szczupaka, 120 000 sztuk sandacza, 1500 sztuk miętusa. Spora grupa wędkarzy narzekała na brak sandacza. Myślę, że ostatnie zarybienia w pełni ich usatysfakcjonują.


CIEKAWE MIEJSCA („łowiska”)

1) OKOLICE MIEJSCOWOŚCI BUKÓWKA

   W ten rejon zalewu najprościej jest dojechać z siedziby Gminy Pawłów, skręcając w pobliżu cmentarzy i kościoła w kierunku wschodnim. Po przejechaniu kilku kilometrów, na „teowej” krzyżówce skręcamy w lewo i jedną z dwóch asfaltowych „ścieżek” pomykamy w dół. Prawa ścieżka doprowadzi nas do samego zalewu. Zerkając, podczas jazdy, także w prawo, oko nasze ucieszy zawieszony w dolinie widok zalewu. Znam sporą grupę wędkarzy, którzy pokonując około sto metrów dość ostrego zejścia, lubią wędkować w tym miejscu. Dominującą rybą w tej strefie jest okoń, acz i ryby spokojnego żeru, szczególnie późną wiosną, na pewno zagoszczą w naszym łowisku. Jesienią Koledzy ze spinningiem „dobłyszczają” ten fragment wody. I słusznie. Zróżnicowanie głębokości akwenu (zalane koryto dopływu Świśliny) sprzyja uzyskaniu dobrych efektów.
     Szczególnie ciekawym odcinkiem zalewu jest rozlewisko po lewej stronie, na końcu tej drogi dojazdowej. Po przejściu kilkudziesięciu metrów naszym oczom ukaże się widok zasadniczej części zalewu- w całej okazałości. Jest to zlewnia obu rzek, przykryta lustrem wody, zakończonym tamą na kierunku północno-wschodnim. Idąc w kierunku zachodnim zbliżamy się z każdym krokiem do zasadniczego koryta rzeki Świśliny, tu zasilającej zbiornik Wióry swą wodą i rybostanem. Jest to miejsce bogate w każdą rybę. Sposoby połowu dowolne. Każdy znajdzie fragment brzegu i odpowiednią toń, umożliwiające realizację swoich ulubionych technik i ich odmian- od spławika, poprzez spinning, po grunt. Intensywność brań bywa- oczywiście- różna, ale dla nas to przecież nic nowego. W tym tkwi urok i czar naszego hobby.

2) TUŻ ZA  POKRZYWNICĄ

      Jadąc w kierunku Starachowic, w miejscowości Chybice, na górce, tuż za kościołem, przy kapliczce, skręcasz w prawo (na wschód). Śmigasz w dół asfaltem, aż do drogowskazu na Pokrzywnicę. Skręcasz w lewo i śmiało do przodu. Pamiętaj tylko, że to teren zabudowany. Unikniesz niemiłej niespodzianki. W docelowej miejscowości, po prawej ręce, wśród starego drzewostanu, dostrzeżesz (trochę zaniedbaną) remizę OSP. To sygnał, że za chwilę, w rozdole, skręcasz w prawo. Wolniutko przed siebie, kilkadziesiąt metrów i już jesteś na miejscu. Rozpoznanie terenu i możesz zaczynać.
    Tuż przed Tobą (kierunek wschodni) nitkowate rozlewisko zbiornika Wióry, powstałe w wyniku zalania koryta rzeki Pokrzywianki. 


Trochę rynnowate, przy brzegu wypłacone, ku środkowi nabierające nieco głębokości. W okresie letnim przy brzegu porośnięte moczarką. Wędkarsko niezbyt atrakcyjne, acz zdarza się, że lubią tu grasować ładne płocie, a i karp się zapędzi; także linek i leszczyk może zrobić miłą niespodziankę. Wystarczy jednak uczynić kilkaset kroków w lewo i już jesteś na główce cypla, gdzie zalew dość znacznie się rozszerza i jeśli dopisało Ci szczęście - są wolne stanowiska, możesz śmiało rozpocząć „zabawę”, do której zawsze nam tak śpieszno. Znakomicie zdaje egzamin metoda odległościowa. Możesz liczyć na ładne okazy lina, karpia, ostatnio także leszcza. Szczęśliwcy mogą „zaliczyć” ładnego karasia. Zwolennicy walki z okoniem też nie będą narzekać, choć drobnicy tej ryby ( jak wszędzie w tym zalewie) tu też nie brakuje.
   Poruszając się po tym symbolicznym cyplu w lewą stronę, napotykasz dość wąski, prosty ciek, połączony z resztą zalewu. To pozostałość dawnego wiejskiego zbiornika- małego stawu, w kształcie prostokąta. Jest nieokazały, ale dość głęboki. Drzewiej „roiło” się w nim od drobnych japończyków. Teraz super sprawdzi się tu dość lekki spławik i kij ten, który lubisz. W miesiącu maju i czerwcu, bez względu na porę dnia, możesz w ciągu godziny powitać kilka sztuk dorodnych linów. Trochę grymaszą. Raz wolą czerwonego robaka. Innym razem kukurydzę. To znów wiązkę białych robaków. Zawsze dostarczą zdrowych emocji. Szczególnie, gdy łowisz na delikatny sprzęt, którą to metodę szczególnie polecam.
     Jeśli masz ochotę spotkać się z godnym Ciebie szczupakiem, też dobrze trafiłeś (pod warunkiem, że jest wiosna lub lato). Zabierz z samochodu etui z blaszkami i woblerkami i przejdź na zachodni brzeg. Nie zakładaj ulubionych „imitatorów”. Jest duże prawdopodobieństwo, że je stracisz- dużo zaczepów.
      Czesz płytkie podwodne stoki tuż za cyplem w kierunku północnym. Efekt prawie „murowany”. Z „wymiarami” różnie; od „młokosów” po „żubry”. Powodzenia.

3) UJŚCIE POKRZYWIANKI – WIELOBOROWICE

   To tu, gdzie wody z podnóża Gór Świętokrzyskich łączą się z zasobami zbiornika Wióry.
   Jadąc od strony Chybic, miast skręcać na Pokrzywnicę, zmierzamy prościutko do najbliższego mostu. To prościutko ma znaczenie odrobinę umowne, bo jak prawie wszędzie 

w pobliżu pasma najstarszych gór Europy, kierownicą trzeba trochę pokręcić. Tuż przed mostem spróbujmy zaparkować, po lewej stronie, na przyrzeczu. Jesteśmy na miejscu. To małe wędkarskie Eldorado. Niestety, tylko kilka razy w ciągu roku.
 Przed Nami ostatnie kilkaset metrów biegu rzeki Pokrzywianki. Rzeki, której zasoby rybne to przede wszystkim klenie (w ponad siedemdziesięciu procentach) i mądre pstrągi w asyście płotki. Teren atrakcyjny wędkarsko biegnie wzdłuż brzegu od mostu w kierunku północnym. Tu woda rzeki prawie staje w miejscu i zmienia swój poziom z kilkudziesięciu centymetrów na dwa metry. „Wpadając do zalewu” niesie z sobą przeróżne rodzaje „żyjątek” – idealny, świeży pokarm dla oczekujących w pogotowiu ryb ze zbiornika. Proces nasila się szczególnie wiosną i po dużych opadach deszczu.
     Pięknie żerują okazałe płocie, śliczne liny, dorosłe jazie i oczywiście silne (chyba jeszcze rzeczne) klenie. Nie brakuje też okoni; tak tych drobnych, jak i okazałych „garbusów”. Najlepsza metoda- spławik, lekko „po gruncie”, kij „w zgodzie z własnym przyzwyczajeniem”. Przynętę (wiosną - ochotka, mały czerwony robak; później – białe robaki /również z modyfikacjami/, czerwony robak, kukurydza…) lokujemy dość blisko brzegu. Im dalej oddalimy się od mostu, tym większą mamy szansę na sporego karpia. Tu lepiej stosować metody odległościowe. Im bliżej brzegu, tym więcej stad małych okonków.
   Życzę udanego „polowania”…. na dobre stanowisko.

4) LEWOBRZEŻNA ŚWIŚLINA W OKOLICY DĄBROWY

    Nasze zainteresowanie budzi odcinek rzeki od mostu poniżej miejscowości Pawłów po rozlewisko na styku z zalewem. Świślina jest zlewnią podgórskich cieków Pokrzywianki, Psarki, Węgierki, Czarnej Wody, Dobrochny, Słupianki, Jeleniówki i Młyńskiej. Ich źródła położone są na wysokości od 450 d0 300 m. n.p.m. Fakt ten ma istotny wpływ na temperaturę jej wody, zawartość składników glebowych dna rzeki (glinki, żwiry i lessy), zasoby pokarmowe (kiełże, ślimaki, chruściki domkowe i bezdomkowe, bardzo skromne ilości jętki) – tym samym na jej ichtiofaunę. W skład której wchodzą: kiełb, kleń, jelec, płoć, lin, karaś srebrzysty, świnka, okoń, pstrąg potokowy i tęczowy, szczupak; objęty częściową ochroną śliz; całkowicie chronione- głowacz białopłetwy i strzelba potokowa; szczególnie zagrożone (wpisane do Polskiej Czerwonej Księgi Zwierząt) - piekielnica i różanka.
   W górnym biegu rzeka ma niewielką szerokość od jednego do czterech metrów i stosunkowo niewielką głębokość- od kilkunastu do siedemdziesięciu centymetrów. Na tym odcinku w lekkich bystrzynach i niewielkich głęboczkach grasują sprytne pstrągi. Ostatni kilometr przed akwenem to już rzeka o szerokości od ośmiu do dwunastu metrów i głębokości od jednego do półtora metra, z dołkami nawet do dwóch metrów- przy średnim stanie wody. To tu – szczególnie wiosną- szukajmy naszego atrakcyjnego wędkarsko stanowiska. Dobra przynęta – wszelkiego typu „robaczki”; w okresie wczesnego lata- również kukurydza o „słodkich smakach”. Najlepsze wyniki osiągniemy w godzinach wczesnoporannych. Większość Kolegów stosuje metody spławikowe; na szczupaka – mały żywiec. Rekordowych okazów….

5) PONIŻEJ  MIEJSCOWOŚCI SZELIGI

    Jadąc „od Kałkowa” lub przez Doły Biskupie, dojeżdżamy do samej tamy. Przejeżdżamy przez zaporę, kierując się do miejscowości Kotarszyn. Pod koniec osady dostrzeżemy nieco węższą „asfaltówkę” odchodzącą od naszej drogi pod kątem prostym w prawo. To nasza „dojazdówka”. Po kilkunastu sekundach mijamy po prawej ręce odnowioną kapliczkę- to na pewno „nasza” droga. Po bu stronach tylko pola. Dość nagle przed nami domy- to Szeligi. Skręcamy w dół, w prawo. Dwieście kilkadziesiąt metrów i jesteśmy na miejscu. Niestety właściciele gospodarstw nauczyli się inkasować pieniądze za parkowanie. Lepiej dać im tę satysfakcję. Schodzimy nad wodę. Przed nami dość rozległa część akwenu. Na prawo długi lekko pofalowany brzeg; cały atrakcyjny wędkarsko. Na lewo - niewielka, płytka zatoczka, ale zaraz za nią główny ciek zalewu z rynną byłego koryta rzeki. Aby tam dotrzeć trzeba się trochę potrudzić, ale efekty „wyprawy” zapewne wynagrodzą nam poniesiony wysiłek.      
    Podczas wędkowania musimy się liczyć z przykrymi „zaczepami”. To stare krzaki, gałęzie i inne paskudztwo; pozostałości niezbyt dobrze przygotowanego terenu przed zalaniem. Niestety, duże okazy linów, okoni, a i płoci z reguły tam przebywają. Coś za coś. Za zatoczką mamy dużą szansę na ładne okazy  karasia.
    Dość regularnie przez nasze łowisko będą przepływać stada małych okoni, płosząc gromady narybku. Najczęściej nie ma to wpływu na efekty wędkowania.
Amatorzy szczupaków też nie będą mieć powodów do narzekania, choć o szczególnie duże okazy w tym rejonie trochę trudniej, ale może właśnie jutro to będzie Twój dobry dzień….


RODZINNY WEEKEND

   Wyprawę na ryby nad zalew Wióry warto potraktować jako okazję do spędzenia kilku wolnych dni razem z Rodziną. Myślę, że nie muszę nikogo przekonywać o urodzie Gór Świętokrzyskich, a przecież zbiornik ten leży dokładnie u ich podnóża. W okolicznych miejscowościach łatwo o nocleg w gospodarstwach agroturystycznych, gdzie gospodarze sympatyczni i jedzenie znakomite. W kole o promieniu około trzydziestu kilometrów znajdziemy Święty Krzyż z zabytkowym klasztorem o bardzo bogatej historii i zmiennych losach, Świętą Katarzynę stanowiącą wraz z wyżej wymienionym klasztorem serce tych gór wielce starych,

Bodzentyn z ruinami zamku pamiętającymi czasy średniowiecza, leśne obozowisko partyzanckich oddziałów majora „Ponurego” na Wykusie, tamże ślady po oddziałach generała Mariana Langiewicza z Powstania Styczniowego, Wąchock z klasztorem Ojców Cystersów – zabytkiem klasy „O”, Starachowice z Wielkim Piecem (Muzeum Przyrody i Techniki), Iłżę z basztą zamkową pamiętającą czasy Królowej Jadwigi, Krzemionki Opatowskie z muzeum – kopalnią epoki krzemienia łupanego, Bałtów z jego atrakcjami i wiele innych zabytków architektury, techniki i przyrody. Przecież to tereny, na których wcielano w życie tezy Stanisława Staszica i założenia COP-u.
   W odległości około dwóch kilometrów od zbiornika, poniżej jego tamy, w miejscowości Doły Biskupie, na prawym brzegu Świśliny, możemy obejrzeć pozostałości majątku Gombrowiczów (rodziców Witolda – autora „Ferdydurke”), jednej z pierwszych wytwórni tektury. To tu produkowano  m.in. materiał na pamiętne, brązowe bilety kolejowe. Manufaktura nosiła miano „Witulin” (od imienia pisarza).
   Na zachód od zapory (około jeden kilometr), tuż przy drodze, w miejscowości Kałków-Godów, czeka nas chwila zadumy w Sanktuarium Bolesnej Królowej Polski. „Wspiąć się” tu również możemy na symboliczną Golgotę Narodu Polskiego i przejść oryginalną Drogę Krzyżową.
   Kilka kilometrów na południe od Wieloborowic leży wieś Grzegorzowice. Warto ją odwiedzić. Na zboczu wzgórza napotkamy kościół p.w. św. Jana Chrzciciela, którego integralną część- prezbiterium- stanowi romańska rotunda zbudowana z rodzimego, ciosanego piaskowca na przełomie XIII i XIV wieku (niektóre źródła datują jej powstanie na wiek XII, a nawet sugerują równoległość czasową z rotundą na Wawelu) W parku podworskim rosną czterystuletnie dęby. Lessowe, kręte, dość głębokie wąwozy nadają okolicy szczególny charakter.

   Miłych chwil i sympatycznych wspomnień.



#Pogoda na niepogodę - letnia retrospekcja

 2012-02-06

Oby do wiosny
 Już nie mogę doczekać się tej soboty. Zapowiadają ciągłe opady deszczu, ale może jeszcze się to zmieni. Może tym razem pomyli się główny synoptyk kraju. Życzę mu tego z całego serca.
   Piątek; i co z tego? Jak lało, tak leje. Mój nastrój- na dwójkę z plusem. Plus, tylko dlatego, że jeszcze noc przede mną – może przestanie?
    Nie przestało, ale jakby osłabło. Jadę!
 W Wiśle wody tyle, że nie ma co marzyć o zabawie na spławik, a i z gruntu też nie ma sensu. Za to na kanale lekka cofka. Może być ciekawie. Tylko to diabelne błoto. Póki widno… Nocą może być wesoło.
    Znalazłem lekkie zakole na prostym brzegu kanału. Woda delikatnie krąży, jakby nie chciała przeciwstawiać się przyjętym przez naturę zasadom.
    Rozwijam sprzęt. Najlepsza będzie bolonka.
    -O, jak głęboko! Zwykle tu było około dwa metry, a dzisiaj – dużo głębiej.
    -Uważaj, z zanętą skromniej i z solidnym klejem. Niech dłużej smuży, ubogimi pasmami. Przynęta? Zdecydowanie czerwony robak.
    Zaczynamy. Wędkarski taniec Chochoła.
    -I co,? I długo, długo nic.
    Zbliża się zmrok. Nic nie poradzę; nie ma gdzie się przemieścić. Muszę dotrwać do rana. Jedyna nadzieja w pogodzie. A jednak przestało padać.
   -Uf, zaczęły brać okonie, żeby okonie, okoniki. Dobrze, że chociaż zapinają się delikatne, bardzo delikatnie, jak nie-okonie.
   Już ciemno i trochę chłodno. Cieplej było podczas deszczu. Co będzie nad ranem? Może wrócić do domu? E, szkoda i kilometrów, i przygody.
    Kubek herbaty i kanapka na poprawę humoru. Świetlik na pręt spławika i zobaczymy co dalej. Nadziei wielkiej nie mam, ale „powędkujemy, zobaczymy”. Tylko Henio śpi spokojnie w samochodzie i ma wszystko w nosie.
   Nagle coś dziwnego zaczyna się dziać ze spławikiem. Świetlik wyraźnie zaczyna zmieniać kierunek jazdy. Jakby spowalniał, zatrzymywał się w miejscu i ostatecznie rusza w kierunku Wisły.
   Bardzo ciemno. Lekka mgła jeszcze bardziej utrudnia ocenę sytuacji. Kilka kolejnych rzutów i już mam pewność – skończyła się „cofka”. Woda zaczyna wracać w kierunku koryta Królowej.
   -Heniek, pobudka, coś się zaczęło. Świetlik podskoczył do góry; wykręcił pół piruetu i położył się na wodzie. Lekkie podcięcie i moja ulubiona boloneczka zaczyna swój taniec. Pięknie pracuje szczytówka. Żeby tylko nie zaczęła pierwsza konkretna rybka zmierzać w kierunku dość mocnego nurtu.
   Oczywiście wykrakałem. Trudno. Lekki luz na hamulcu i do zabawy. Dobre, nocne ćwiczenia. Nawet Henio się rozbudził.
Kilka nawrotów i odjazdów i  „leszcz o złotej łusce” przygotowany do pomiaru. Może być- 47 centymetrów. Jeszcze zdjęcie i zmykaj rybko do wody.
   Kolejny rzut i już jest branie- tym razem ładny jaż zawitał w odwiedziny.
   -Idź, zaproś kolegów do wspólnej zabawy. Posłuchał. Heniek doszedł do wniosku, że nie ma sensu kłaść podbieraka na trawie. Zbyt często musiał się po niego schylać.
   -To branie jest inne. Świetlik gwałtownie ginie pod wodą. Żyłka wygrywa swoją melodię. Świszcze szpula. Nie skręcam hamulca. „Baw” się rybko. To jest jazda.
- Trochę za daleko sobie pozwalasz. Muszę cię odwrócić. Nie jest to takie proste.
- Pamiętaj, że masz przepon dwunastkę; dobrej jakości, ale tylko dwunastkę. Na szpuli czternastka- sprawdzona czternastka.
- Ostrożnie zawracaj. Udało się. Złudna nadzieja. Ucieka ponownie.
I tak kilka razy. Zaczyna słabnąć. Jest mój. Karp jak się patrzy.
   Poziom wody w kanale systematycznie opada.
   Jest kolejne branie. Znów piękny odjazd. Powtórka z karpia.
   Mamy także ładnego srebrnego karasia.
   Zaczyna się rozwidniać. Teraz dopiero będzie zabawa! Przerwa na kanapkę. Łyk herbaty i do pracy.
   Figa z makiem. Po kilku dniach opadów poranek powitał nas pięknym wschodem słońca. I to była jedyna radość tego dnia. Ryby definitywnie przestały interesować się przynętą. A może popłynęły na poranny spacer po Wiśle?.


ak pogrubić końcówkę drgającej szczytówki – szybko, dobrze, skutecznie

 2012-06-15 
... także nad wodą.

Przyznam się, że do „skreślenia” tego felietoniku przyczyniły się dwa zdarzenia:

1) Przez swoją nieuwagę zniszczyłem swoją ulubioną, super miękką, „drgającą”, która swoją „pracą” wielokrotnie „dostarczała mi” nad wyraz przyjemnych doznań. Inne „czerwone”, wyjmowane kolejno z futerału, okazały się już tylko smutną namiastką „oryginału”.
2) Zaopatrzenie kilkunastu sklepów wędkarskich, które odwiedziłem w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
Poszukując super light fi 3,7 lub 4 mm, napotkałem bierny opór „materii”.
No cóż, tymczasowo „pocieszyłem” się fi 2,7 mm, ale po małej „rekonstrukcji” .

Do tego celu użyłem rurki termokurczliwej, przezroczystej fi 3,6 do 4 mm, nożyczek i zapalniczki.
 Klej i lakier są zbyteczne.

Odcinek rurki ok. 5 cm naciągamy na końcówkę tak, by jej część pozostała „pusta” ( ok. 1 cm).
  Ten maleńki fragment nagrzewamy do momentu, gdy rurka „skurczy” swą średnicę do przekroju mniejszego od przekroju oryginalnej szczytówki. Takie zakończenie pozwoli nam na bezproblemowe wsunięcie szczytówki w otwór członu wędki, a równocześnie zapobiegnie przesuwaniu się rurki po tejże (fot. 7, strefa A).
Następnie nagrzewamy drugi koniec rurki (ok. 1 cm) tak, by dobrze zacisnęła się na pręcie szczytówki.
 

 Ważne: unikamy nagrzewania „drgającej”.
Ta „operacja” zapobiegnie zsunięciu się tulejki przy zmianie szczytówki na inną, a równocześnie zlikwiduje niepotrzebne, wystające po złożeniu zgrubienie i uszczelni połączenie
 ( strefa C ). Dokonujemy próby włożenia szczytówki. Jeśli dobrze zacisnęła się na całej długości strefy B, możemy być pewni, że „umiejscowiła się” centrycznie i połączenie jest należyte. Jeżeli nakładka wydaje się być zbyt „gruba”, wystarczy bardzo delikatnie podgrzać strefę B i ponowić próbę.
Całkowity czas „operacji”: około pięciu minut.
Znakomicie sprawdziło się w „praktyce”.


W niezbędniku wędkarza

2012-09-07 
Nie zamierzam tu pisać o podstawowych zasobach tej ważnej „kieszeni”, naszych kilogramach targanych nad brzeg „rybnej i nierybnej wody”, lecz o kilu drobnych rzeczach, które nie zaciążą, nie zajmą dużo miejsca, a czasem przydać się mogą… Dorzućmy do naszej skrzynki kilka drobiazgów. Oto one:
mała tubka kleju kontaktowego, np. kropelka;
rurka termokurczliwa fi 6 lub 4mm (najlepiej jedna i druga);
zapalniczka (to, że nie palisz, choć się chwali, nie ma tu znaczenia) ;
zapasowe tulejki i nasadki od zużytych świetlików;
papier ścierny, 2 arkusiki ok. 6 na 6cm, o dwóch grubościach ziarna - najlepiej 80 i 120.

Bardzo nie lubię udzielać porad, gdyż ciągle mam wrażenie, że to nieeleganckie, nie na miejscu, a nawet może niezręczne. Z drugiej zaś strony myślę, że może ktoś z młodych adeptów wędkarstwa skorzysta z doświadczeń faceta z czterdziestokilkuletnim stażem, lepszym lub gorszym, w spełnianiu wędkarskich przygód i marzeń. Darujcie Praktycy, że być może, piszę o rzeczach dla Was oczywistych, ale przecież dzięki Waszym felietonom ja też odkryłem wiele rozwiązań, które nagle stały się proste, oczywiste i znakomicie ułatwiły mi mój „byt” nad wodą.
Dlatego też popełniam te kilka spostrzeżeń.

1) Korekta grubości atenki spławika w celu stabilnego umieszczenia świetlika…

Wędkując nocą metodą odległościową, w dość głębokiej toni, napotykamy problem: jak nasadzić świetlik na cienką (często) antenkę spławika z niedemontowalną „główką”.


Zadaniem naszym jest zniwelowanie różnicy średnic pręta atenki(mały przekrój) w stosunku do średnicy otworu w nasadce mocującej świetlik (większy otwór). Oczywiście rozwiązań jest kilka. Skupię się na jednym z nich, które stosuję od trzech sezonów, z dobrym skutkiem. Mimo dalekich rzutów, nigdy nie straciłem świetlika, a i mój zestaw nie wieszał mi się na „uzbrojonym” spławiku (no może kilka razy..). Brania były widoczne i skuteczne.



Podgrzewanie rozciętej tulejki zdecydowanie ułatwia jej „zawinięcie” wokół atenki - materiał staje się elastyczny. Ta sama czynność przy rurce termokurczliwej (delikatne podgrzanie!!!) spowoduje jej lekkie zaciśnięcie się na pręcie. Pozostaje nam tylko wcisnąć „oplecioną” antenkę w rowek nasadki(zapinki) i ...

….udanych odjazdów świetlika.
Oczywiście przy prostej antence i typowych wagglerach stosujemy tradycyjne rozwiązania.

2) Bolonka ze spławikiem „niedopasowanym” do świetlika i gdy mamy
powód, by go nie zmieniać przed zmrokiem…

Z uzasadnionego strachu (lecz nie tylko), by nie uszkodzić delikatnej atenki spławika, często montujemy świetlik wysoko, na jej końcówce.
Jeśli średnica pręta i świetlika jest dobrze dobrana nie mamy problemu.
Gorzej, gdy się różnią.
Jeśli nasza antenka jest prostym, cienkim walcem, a spławik „delikatny” (o małej wyporności), to następuje…



Skutkiem tego faktu jest najczęściej taki oto efekt…


Przy intensywnych braniach nie ma to większego znaczenia. Podczas brań delikatnych lub odrobinie wiatru zaczyna być „sprawą” dość istotną w ocenie „współpracy” z rybą. Odgrywa także sporą rolę przy wymianie części zestawu (np. przyponu) – możemy mieć w „ciemności” spore kłopoty z odczytaniem właściwie „ustawionego gruntu”. By temu zapobiec, zastosujmy rurkę termokurczliwą. Użyjmy do tego celu odcinek ok. 5cm, z czego ok. 2cm nakładamy na świetlik i delikatnie podgrzewając (zapalniczką), pozwólmy jej się na nim zacisnąć, a następnie, w tak przygotowany element „wsuwamy” na koniec atenki i równie delikatnie podgrzewając rurkę (ruchem obrotowym), „zaciskamy” zestawik na spławiku. Przy „odrobinie” praktyki uzyskamy prawie idealny, pionowy „układ”. Kształt końcówki atenki, przy takim montażu świetlika, nie ma większego znaczenia. Rurka termokurczliwa „ułoży się” do jej kształtu. Pamiętajmy, by nie poparzyć opuszków palców.
Zabieg podgrzewania – kurczenia możemy czynić stopniowo (etapami).

Podczas długich nocy właściwe ustawienie świetlika ma niepośledni wpływ na kondycję naszego wzroku, a śmiem nawet twierdzić, że na jakość i stopień naszego zmęczenia.

Oczywiście, podgrzewając rurkę z zakupionego zestawu, możemy ją opuścić na dół atenki, tuż nad pływak wyporowy naszego spławika,
lecz nie zawsze takie rozwiązanie wpływa korzystnie na jego widoczność. Bywa, że część naszego „światełka” znajdzie się pod wodą (np. przy zmianie zanęty, czy zmieniającej się fali, itp.).
Przy zakładaniu świetlika na stożkową część spławika pojawia się problem…

W takiej sytuacji również idealnym rozwiązaniem jest zastosowanie kawałka rurki termokurczliwej. Jeśli stosujemy tulejkę z zestawu, przed nasuwaniem jej na „stożek” spławika, podgrzejmy ją. Stanie się plastyczna, co znacznie ułatwi nam prawidłowe zespolenie obu elementów.

3) „Korekta” średnicy drgającej szczytówki…

http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,jak-pogrubic-koncowke-drgajacej-szczytowki-szybko-dobrze-skutecznie,49696

4) Uszkodzenie cienkiej, delikatnej szczytówki naszej bolonki…

Bywa, że przez nieuwagę bądź z uzasadnionej przyczyny, „łamie” się, tuż przy szczytowej przelotce, nasza ulubiona wędka; a tak nam bardzo zależy żeby właśnie nią dalej czynić powinność.
Jest na to rada.
Jeżeli uszkodzenie nastąpiło na tyle blisko przelotki, że „dobra” część szczytówki ma prawie taką samą średnicę jak uszkodzona wystarczy ująć w szczypce wędkarskie przelotkę z „resztką” czubka i …


Następnie, przy pomocy drobnoziarnistego papieru ściernego, delikatnie zeszlifować (po obwodzie) końcówkę „dobrej” części naszego kija (na długości ok. 2cm), sprawdzając czy jej średnica zmniejszyła się na tyle, by „wsunąć” się w otwór naszej przelotki. Jeśli tak, to nanosimy na nią odrobinę kleju „szybkiego kontaktu”; wsuwamy ponownie w tulejkę przelotki i po chwili możemy „uzbrajać” kija.
Jeśli awaria nastąpiła znacznie dalej od końca przelotki możemy zastosować rozwiązanie, niestety, tylko chwilowe, tylko po to by dokończyć spokojnie wędkowanie (mając na uwadze fakt, że akcja kija uległa znacznemu pogorszeniu).
Jako pierwszą wykonujemy czynność zaprezentowaną na ilustracji powyżej. Następnie na „dobrą” część nasuwamy kawałek(ok. 4 - 5cm) rurki termokurczliwej. Do krawędzi szczytówki przykładamy przelotkę i złącze oplatamy kawałkiem żyłki przyponowej.


Zalewamy je odrobiną kleju i… po chwili na zespolone elementy nasuwamy
rurkę termokurczliwą, tak by odcinek ok. 2 - 3cm pozostał poza złączem…


Podgrzana rurka „kurcząc się” wzmocni nam złącze i jednocześnie „utworzy” powłokę zapobiegającą zaczepianiu się żyłki, podczas wykonywanych rzutów, o niedoskonałe, tymczasowe połączenie. Po powrocie z wyprawy pozostanie nam, niestety, złożenie wizyty w sklepie i wymiana zniszczonej części szczytowej wędziska.



Pozdrawiam…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz