Od uczniaka do belfra...

 

Udka żabie i...

 


Udka...
Tyle, że żabie...
Płytki...
Tyle, że selenowe...
Układ...
Tyle, że rozrządu...
Tłumik...
Tyle, że drgań skrętnych...
Napinacz...
Tyle, że łańcuszka rozrządu i...
Odrobina inteligentnej...
Złośliwości!
Co mają ze sobą wspólnego?
Postaram się uzasadnić.
Zainspirowany przez Beata Sławińska-Kopyś fotką z kroniki nt. prac dyplomowych, sięgnąłem głęboko w swoje ślady pamięciowe i "otworzyłem" czas mych zmagań z tym zagadnieniem.
Oczywiście prawie połówka lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
- Jejku! Jak to już strasznie "daleko"! Daleeeeko!
Rzec można, w lekkiej przenośni:
- Za siedmioma...
- "Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, za siedmioma morzami..."
- I to bliskie bajki będzie, bo już i fabryki nie ma, i silniki niepotrzebne, i samochodów nie produkujemy, czyli...
- Czy to bajka, czy nie bajka, rzecz wspomnieniowo "nawijać" się poczyna. 🙂
- I już!
Pracownia silników spalinowych.
Kolejne popołudniowo-wieczorne zajęcia, pod "dowództwem" inżyniera Tadeusza Gądka.
Dziś bardzo ważny dzień - losowanie tematów prac dyplomowych, obu części - teoretycznej i praktycznej.
Już od paru dni "chodzą słuchy" po szkole, że dla naszej grupy zestaw będzie szczególny.
- Czym, my biedni, zasłużyliśmy sobie na tak "wielkie" wyróżnienie?
(Wspominałem o "przyczynie" we wcześniejszych postach)
Słuchy sprawdziły się z niespodziewaną "nadwyżką".
Inżynier, po rozpoczęciu zajęć, oświadczył:
- Nie będzie losowania. Tematy ja wam przydzieliłem. Przemyślałem to dokładnie i decyzji już nie zmienię.
Szok, to zbyt delikatnie powiedziane. "Zatkało" nas nieodwracalnie.
Nawet pan Tadeusz zamilkł, po ogłoszeniu przykrego komunikatu.
Miast awantury, jaką potrafiliśmy czynić ze znacznie błahszych powodów, tym razem milczenie, milczenie, milczenie...
Prowadzący odczekał, zdziwiony, jeszcze chwilę i zaczął wręczać przygotowane kartki, formatu A4, z tematami prac, prezentując je - równocześnie - stanowczym głosem, podkreślając tonacją, że sprzeciwu być nie może.
Zaskoczeni, po raz drugi, dyktowaną tematyką, "odpuściliśmy" jakiekolwiek protesty.
- Staniszewski!
- Twoja praca to: "Układ rozrządu silnika czterosuwowego, górnozaworowego, z łańcuchem, napinaczem i tłumikiem drgań skrętnych...
- Część praktyczna - trójzakresowy prostownik prądu zmiennego, przeznaczony do ładowania akumulatorów samochodowych.
- Masz "babo placek"!
- Nie dość, że diabelnie trudne w kreśleniu (masę zębów, łańcuch tylko po krzywce - jedno ogniwo to kilkanaście przyłożeń tejże), to jeszcze jakieś dźiwolągi - napinacz i tłumik drgań skrętnych!
- Co to takiego?
Pytam inżyniera:
- Na tym będzie polegał Twój kłopot. Musisz ustalić w jakim silniku i gdzie je już zastosowano. He, he...
- Chyba, że sam coś wymyślisz!
- A część praktyczna? Przecież ja silnikowiec, nie elektrotechnik!
- Co w tym trudnego? To tylko prostownik. Hi, hi...
Natychmiast przyszło mi do głowy, że musi to mieć związek z pracą zawodową interlokutora, czyli Zakładem Doświadczalnym FSC. Toż właśnie oni mieli wtedy najświeższe informacje, na temat nowinek w motoryzacji.
Przez kolejnych kilka dni "szperaliśmy", wraz z bratem i tatą, wśród dobrze poinformowanych pracowników tego zakładu, szukając jakiegokolwiek "śladu" napinacza i tłumika.
Na niewiele się to zdało. Nawet Jerzy Krukowski, mój drużynowy, lubiący być zawsze na bieżąco z tym, co "w trawie piszczy", nie mógł mi pomóc. Na kolejnym spotkaniu I Drużyny Starszoharcerskiej im. Księdza Stanisława Brzóski (taka działała i to bardzo mocno w naszym TM) miał mi do przekazania tylko jedną informację:
- Krzysiek, stawałem "na głowie"; nikt nic nie wie...
- Trudno. Schody, schody, schody...
Dni tak jeszcze kilka, aż tu przypadkowo...
Wieczór brydżowy u Brata. Brakuje czwartego. Mam zaproszenie.
Muszę odmówić. Nie mam humoru.
Ogólne zdziwienie:
- Co się dzieje? Zawsze się "napraszałeś", a jak możesz, to odmawiasz?
Brat krótko streścił towarzystwu moje kłopoty i tu - nagle...
Energicznie zagibotał się na krześle Pan Henryk Gąsiorowski - najstarszy z Towarzystwa. Zawsze cichy, prawie milczący, ale o bardzo ciepłym charakterze, powszechnie lubiany pracownik biurowy FSC, fotograf i najważniejsze - znakomicie władający językiem francuskim (do 14 roku życia mieszkał, z rodzicami, w metropolii "trójkolorowego" państwa). Często był dodatkowo angażowany - jako tłumacz - na spotkania z delegacjami z kraju Ludwików XIII i XV.
- Tak, tak! W latach siedemdziesiątych fabryka utrzymywała oficjalne kontakty z kapitalistami z "żabiego" Zachodu.
Były nawet plany przyjaznej wymiany myśli technicznej.
Niestety pewnego dnia, na żądanie "władz baaardzo wyyyysoookich", współpracę przerwano.
/Na marginesie:
- Lada chwila "ściany" naszego Grodu i Szkoły wzbogaci swoją osobą i osobowością Pan Józef Lićwinko - nauczyciel języka francuskiego./
Pan Henryk ustabilizował krzesło i oznajmił wszem i wobec:
- Panowie, mamy czwartego do brydża. "Dziadek" musi odejść.
- Krzyś siadaj do stołu.
- Twoje problemy uważam za rozwiązane. Przestań się martwić.
Buźkę otworzyłem ze zdziwienia, niedowierzając, czy dobrze słyszę.
- Ale co; ale jak? - Dukałem.
- Wszystkiego dowiesz się jutro.
- A teraz gramy. Szkoda czasu.
Panu Heniowi - wszak - nie wypadało nie wierzyć - więc...
- Gramy!
Okazało się, że Pan Gąsiorowski uczestniczył w rozmowach z Francuzami, z firmy Renault, którzy wstępnie omawiali zmiany w silniku nowego modelu swojej "piątki". Wspominali o łańcuszku, napinaczu i tłumiku drgań skrętnych.
Skojarzył fakty i natychmiast urodził mu się w głowie plan:
- Piszemy, w Twoim imieniu, oczywiście po francusku, do Zakładów Renault, nakreślając zaistniałą sytuację i prosząc o dokumentację techniczną silnika z "piątki, z naciskiem na rozrząd.
- Jestem prawie pewien, że zareagują pozytywnie.
Upłynęło około dwa i pół tygodnia.
Mam, na poczcie, do odbioru paczkę z zagranicy!
Nie idę, nie biegnę, lecę na PP.
Tam trochę kłopotów, bo to "przecie" paczka z zachodu i to jeszcze jaka paczka - ogromna!
Musiałem wrócić do domu i poprosić brata o pomoc.
Dobrze, że był w domu, bo moja niezaspokojona ciekawość była na "tragicznym" poziomie.
W przesyłce, prócz potrzebnej mi dokumentacji technicznej i instrukcji obsługi oraz napraw mojej "piątki" (w dwóch językach - oczywiście - francuskim i angielskim), było masę firmowych breloczków, proporczyków, pocztówek, katalogów Renault, toreb reklamowych i czegoś tam jeszcze!
Tego nikt z nas się nie spodziewał.
Oczywiście, następnego dnia, wysłałem Pocztą Lotniczą elaborat z podziękowaniem. Po trzech tygodniach dostałem kolejną paczkę. 🙂
Pan Henio przetłumaczył co należało, a rysunki techniczne były znakomite- fotki też. Mogłem przystąpić do obliczeń i przygotowania własnej dokumentacji.
Niestety, Panowie stwierdzili, że stawiają mi jeden warunek:
- Jeśli chcesz dogłębnie pojąć istotę francuskiego silnika, musisz zjeść kilka winniczków lub żabich udek.
- Wybieraj, co wolisz...
Potraktowałem tę dygresję jako fajny żart, jednak adwersarze upierali się przy swoim.
Cóż było robić - dokonałem wyboru, kierując się logiką:
- Ślimaki znajdą w ogrodzie, a za żabami nie będą ganiać.
- Niech będą żabie udka! 😕☹️
- Ok, próba jutro wieczorem. Tylko nie stchórz!
Zaczynałem czuć grozę sytuacji; wychodziło na to, że to nie żart, że to czas przekraczania barier; wrrrrrrrrr.
Stawiłem się punktualnie, choć zduszą na ramieniu.
Duży solidny stół dębowy, stojący na środku pokoju, przykryty był pięknym, białym obrusem, a na jego środku stała na talerzyku jedna, jedyna, "jedyniusieńka", okrągła, otwarta, niska konserwa, wypełniona po brzegi czymś podobnym do wędzonych szprotek.
Przez chwilę miałem nadzieję, że to tylko rybki.
Niestety, jak przyjrzałem się bliżej, już nie miałem żadnych wątpliwości...
- To wędzone, ale...
- Żabie udka! Brrrr...
Obok talerzyka leżał jeden, tylko jeden, widelec. Czyli tylko ja zostanę poddany tej "małpiszonowatej" próbie.
Oceniać mnie miała wysoka, czteroosobowa komisja, złożona z miłośników brydża, żądna mojej klęski.
- Czy muszę? Zapytałem jeszcze z odrobiną nadziei w głosie.
- Słowo się rzekło, kobyłka u płota - odrzekł Pan Henio i zachęcił mnie gestem dłoni do konsumpcji - ...umpcji, ...pcjjjji... 🙁☹️😞
Cóż było czynić!
- Słowo się rzekło...
Sprawdziłem tylko, czy mam chusteczkę w kieszeni, gdyby...
Zmilczę.
Przystawiłem widelec do udka, a tu szok - cała puszka...
Hop do góry!
Jeszcze raz...
Znów - hop! Hopaj-siup! Hop!
Kilka razy, nim się zorientowałem, że talerzyk też skacze.
Wtedy już byłem "w domu".
- Eureka! Poducha pod obrusem i pompka!
Ileż mieli radości, boki ze mnie "zrywali". Chichom i chachom nie było końca.
W tym zapale do śmiechu nie zauważyli, że udko schowałem.
- Che, che, che, Panowie!
Po żabko-braniu, a może udko-braniu, nie pozostało już nic innego tylko wzory, wzory, wzory, podstawianie danych, wyliczenia, szkice i opisówka.
Trzy żmudne tygodnie, jak nic! W tym pare nocy - oczywiście.
Wyliczenia "na piechotę"; trochę przy pomocy suwaka logarytmicznego - o kalkuratorach nikt jeszcze nie słyszał, wszak to początek lat siedemdziesiątych. 🙃😕😕
Szkice ołówkiem HB (już w skali) na kalce technicznej i papierze milimetrowym - przymiarka do rysunków technicznych tuszem czynionych.
Formaty A4, A3, A2 dały się uczynić w warunkach domowych, przy pomocy podstawowych przyrządów marki "Skala" (z żyletką do skrobania nadmiaru zaschniętego tuszu - koniecznie) /fot. nr 2 (poglądowa)/ i szczęśliwie zdobytych z Akademii Górniczej pierwszych grafosów i rapidografów

o trzech grubościach kreski, ale formaty A0 (841 x 1189 mm) wymagały już profesjonalnej deski kreślarskiej, a takowe były tylko w fabryce.
Kolejny problem pokonany dzięki życzliwości dyrekcji fabryki i gronu przyjaciół z pionu Głównego Technologa - kolejne trzy tygodnie spędzone przy użyczonej desce w tym dziale. Brat donosił jedzenie. Panowie parzyli kawę i herbatę; ba, czasem coś podpowiedzieli... Tak powstawała "część techniczna".
Duma mnie rozpierała po jej ukończeniu.
W czasie, gdy ja kreśliłem, Tata gromadził podzespoły do budowy prostownika - wielowarstwowe płytki selenowe (półprzewodniki) ,

kontrolki, przełączniki, wskaźniki, przewodziki w odpowiedniej osłonie, transformatorki, zaciski i wreszczie...
- Ebonit na obudowę!
Prostownik miał być w pełni profesjonalny, wielozakresowy i trwały.
Mój zaradny i wszech-potrafiący, wszystko-umiejący Rodziciel przewidział nawet to, że będzie mi żal oddać taki znakomity "sprzęt" i przygotował dwa kompletne zestawy części.
Z montażem poczekał, aż łaskawie kreślić przestanę.
Tym sposobem w składaniu części praktycznej egzaminu(x2) miałem swój udział. Mój mądry Ojciec zawsze stosował zasadę:
- Ucz się synu ucz; w życiu wszysto przydać się może... 🧐
Po tak "mozolnych" doświadczeniach, sam egzamin był już tylko miłą "pogawędką". Tak mi się przynajmniej wydaje po czterdziestu latach "nie-pamięci".
'A propos....
- Mój prostownik służy mi - bezawaryjnie - do chwili obecnej i niejednokrotnie ratował mnie (nie tylko) z samochodowych opresji:
- Ja mu wrrrr, a on bzzzzzzzzzz....
- Prostowniczek smyk i już cyk, cyk, cykkkkkkkk...😂
- W drogę czas, więc zmykam.
Jeszcze tylko dygresyjka:
- Ależ to były czasy. Dziś komputer wszysto upraszcza...
- Upraszcza?
Retorycznym niech to pytanie zostanie, bym o zaściankowość poglądów i starcze marudzenie posądzonym nie był...😂👋👋👋
Sto lat Szkolnictwa Zawodowego w Starachowicach tuż, tuż...
PS Moje drogie Koleżanki Polonistki (w szczególności), Przyjaciół miłe grono, Koledzy, moi byli Uczniowie, jeśli tekst czytacie, darujcie mi wszelkie "zaprzeczenia" normom językowym, a i uzusowi nawet, uczynione, gwałt na języku "literackim" popełniony.
"Rzeczy" celowo czyniłem; szyk zmieniałem; potocznie się "śmiałem" i nie tylko; nawet czas wypowiedzi mieszałem, by "formę" wspomnień "ujędrnić" i "fasonu" nie tracić. Wszystkie je (normy i zasady - jak kto woli) pamiętam i zwykle stosuję, choć, wraz z wiekiem mym, czyli coraz szybszym czasu biegiem, zasadność niektórych swobodniej traktuję, niż jeszcze nawet przed laty kilku, wszak i Autorytety językowe najczęściej, pytane o zasadę, mówią:
- Obie formy są poprawne/.../
Taka moda...
O politykach i niektórych dziennikarzach-redaktorach nie wspomnę. 🤓😕🙁
/fotografie mają charakter poglądowy, z internetu "pożyczone/

Dwa pokoje...

"Kiedyś było inaczej, kiedyś było radośniej"...
- Ależ to już było!
- Może jeszcze wróci...
Wbrew pozorom...
- Pokój nauczycielski, to serce szkoły.
- Nie mózg, a serce!
Klasy to krwioobieg, a gabinety dyrekcji to...
- Hm...
- No, dobrze. To mózg właśnie. Bez wątpienia.
- Tylko co mózg znaczy bez serca. Prawda?
W Zespole Szkół Zawodowych Nr 2, od chwili połączenia szkół, był jeden pokój nauczycielski, ale w dwóch pokojach.
- No, dobrze! Jeden pokój w dwóch salach uczyniony.
Konieczność była taka, gdyż grona było multum.
- Oj! Multum! Wraz z instruktorami zawodu ponad sto siedemdziesiąt osób!
- Dużo. Prawda?
Dwa pokoje...
A może...
Dwa teatry...
- Że co?
- Że tytuł zajęty.
- Że Szaniawski...
- Że festiwal radiowy...
- Dobrze, niech będzie!
-To...
-Teatry dwa...
- Może być?
Już nie ma się czego czepić, więc myśli "rozwijamy"...
Były to:
- Pokój smętny, cichy, nad wyraz spokojny i...
- Pokój wesoły, radosny, żywy, pełen myśli twórczej, czasem nawet zbyt twórczej.
W pierwszym trwał nieustanny "monodram", tylko aktorzy w poszczególnych aktach - raz na jakiś czas - się zmieniali. Rezerwy były ubogie, bo cały zespół liczył tyko kilkoro wyznawców spokoju, "rozrzuconych" godzinami pracy.
Tylko początek i koniec antraktów wprowadzały tu zamieszanie, bo była to mała scena przechodnia, w "drodze na duże deski" .
Dało się wtedy słyszeć:
- Dzień dobry, do zobaczenia, do widzenia...
W zamian - skinienie głowy lub cichutkie:
- Bywaj.
Czasem:
- Dobrego popołudnia...
Siadywali tu zwolennicy mrówczej pracy, natychmiastowego sprawdzania kartkówek, milczenia, zadumy, kontemplowania konspektów...
Ten drugi był rozgadany, czasami trochę szalony, zawsze pełen ludzi...
W pierwszym brylowały wolne krzesła...
W drugim nigdy ich dla wszystkich nie starczało...
Pierwszy był dumny z planu lekcji.
Drugi szpanował dziennikami.
W pierwszym analizowano, powolnym żuciem, skład i smak jarskich kanapek.
W drugim Koleżanka Ania częstowała deficytowymi smakołykami - czekoladą, mandarynkami, czasem bananami. Kanapki spożywano szybko - wręcz łapczywie.
- Przecież jeść i gadać nie wypadało!
W pierwszym herbatę lub kawę pito z termosów.
W drugim oba napoje "zalewano" z czajników elektrycznych.
W pierwszym dominowała klasyczna, profesorska powaga.
W drugim impresjo-ekspresja w jeden radosny bałaganik złożona.
To w drugim, przez całe lata, radośnie "straszył" Kol. Boguś Ciszek*
To w drugim ciepłe, sympatyczne żarty z nas sobie czynił Niezapomniany Jurek Glibowski**
To w drugim Kol., Kol. Piotr Tota, Zdzisiek Komorniczak, Zbyszek Krajewski, Staś Piętak, Józef Lićwinko, dyr. Aleksander Tkaczyk, dyr. Henryk Karykowski i jeszcze spore grono kolegów nieustanne turnieje szachowe toczyli. Przerw w rozgrywkach lata całe nie było. Jeden turniej się kończył, drugi już się zaczynał.
To w drugim zespół zastępców dyrektora, w komplecie, czuł się swobodnie i "gadał" normalnie, z uśmiechem na twarzy.
W pierwszym dyrektorską powagę zachowywał, dostosowując się do nastroju przebywających tu Koleżanek i Kolegów.
W pierwszym, w oknach wisiały firanki.
- Ba, zasłonki też były!
W drugim okna "gołe" stały, ale przy nich wiecznie dyskusje toczono:
- O wszystkim i o niczym, czyli zawsze o życiu...
Lubił tu "dumać" patrząc w dal, przez szyby, wspaniały Przyjaciel Młodzieży, serdeczny w stosunku do kolegów, zawsze gotowy do życzliwej pomocy, inżynier zatrudniony w ówczesnym SPPD, Władysław Wyżykowski.
Oba teatry tylko jedną cechę wspólną miały;
- Problemy dydaktyczne i wychowawcze dyskutowano z jednakową, niezmienną powagą. Czasem nawet wspólnie - przy drzwiach "pośrednich" szeroko otwartych.
- Acz...
W pierwszym pokoju skrupulatnie, krótko, treściwie, wręcz lakonicznie.
W drugim spontanicznie, z emocjami "na twarzach", czasem trochę zapalczywie, znacznie dłużej, ale równie skutecznie.
To co działo się w drugim, nie uchodziło w pierwszym...
Ot, pokój pokojowi nierówny, choć "cele" miały jednakie...
PS - Pamiętajcie, że ja z tych, co normy językowe znają i uzus nawet wykorzystać potrafią, ale dla celów klarowności języka i kreatywności, barwy wypowiedzi, a także by "słowo" nastrój czyniło, z uporem maniaka je łamią 🙂
* Nauczyciel wychowania fizycznego, preferujący gry zespołowe, zawsze radosny i uśmiechnięty. Jego dobry nastrój spontanicznie nam się udzielał. Potrafił "rozbroić" swym zachowaniem nawet chwile groźnego napięcia wśród naszego grona.
** Również nauczyciel przedmiotu jw.; trener piłki nożnej. Znakomicie "operujący" skrótem myślowym, często z odrobiną dobrego sarkazmu - zawsze "w punkt".



Wspomnieniami ku "setce"... 🙂 /lata 70-80. XX w ZSZ Nr 2/
Z tąpnięciem w tle...
A, a... Historia jednej kąpieli - też!
Na medal?
Absolutnie! Nie!
Dlaczego?
Bo na dwa medale!
Dlaczego na dwa?
Macie rację! Na wiele medali!
Co tam!
„Ohapowcy” z naszej szkoły to był zespół ponad TO; to zespół ponad wszelkie medale i odznaki!
Nie ma w tym stwierdzeniu nawet odrobiny przesady.
Nasza młodzież „szalała”, jako młodociani pracownicy, po całej Polsce – od Bałtyku po Karpaty; od Odry po Bug i jeszcze dalej!
Zagranica też nie była im obca!
Prawie żadna praca, zgodna z prawem, ich nie ominęła.
Stali przy restauracyjnych zmywakach, pomagali w kuchni, „kelnerzyli”, „pokojowili” (che, che; słowotwórstwo na puchar, albo po pucharze – che, che) w hotelach, pracowali na recepcjach, zbierali jabłka w sadach i pomidory na polach, „pod szkłem” - też. Pakowali w słoiki owoce i warzywa, w przetwórniach owocowo-warzywnych. Czynili prace pomocnicze w kopalniach...
Jako szkolna grupa, regularnie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku, zdobywali „laury” wojewódzkie i czołowe pozycje w skali statystyk krajowych.
Ogromna w tym zasługa Kolegów Tadeusza Sokoła i Zbyszka Krajewskiego. To oni potrafili „zarazić” nas - prawie całe Szanowne Grono i Młodzież Zespołu - ideą pracy wakacyjnej i nawet...
Zimowej! Hej!
Cele były wielorakie. Szumne. Te oczywiste – poznawcze, praktyczne, zarobkowe, „doświadczalne” i jakieś tam jeszcze - „programowe” i „państwowe” czyli, np.:
- Nauka przez pracę...
- Uzupełnienie "brakujących" stanowisk pracy w deficytowych sektorach gospodarki, itp., itd. …
- Coś tam jeszcze! Trochę ble, ble, ble...
… I te najważniejsze:
*Jezioro, zalew, morze i plaża tuż „za ścianą”!
*Koedukacyjne wakacje! 🙂 🙂
*Zakwaterowanie na koszt pracodawcy.
*Dyskoteki i „potupaje”.
*Trochę „podróży krajoznawczych”...
*Czasem fajne nagrody rzeczowe i …
*Te „parę groszy do kieszeni”, na dalsze letnie eskapady, też nie bez znaczenia – przecież.
Kampania rozkręcała się z roku na rok. Opowieści uczestników z lat poprzednich czyniły „swoje”.
Bój o miejscowości nadmorskie toczył się już od Nowego Roku, choć praca tam nie była najlżejszą...
- Na chwilę - koc na plaży!...
To był argument nie do „zbicia”.
Kopalnie też miały swoje atuty – wyższe „stawki godzinowe”, ustawowy czas pracy, super transport na wycieczki i nie tylko, niezłe zakwaterowanie i...
- Takie ludzkie! Zwiększone stawki żywieniowe! Cenne nagrody rzeczowe!1)
Koledzy „koordynatorzy” „stawali na głowie”, by systematycznie wzbogacać listę propozycji, o kolejne ciekawe miejsca pracy.
Tylko oni wiedzieli, jakich argumentów używać w stosunku do dzielących decydentów, by „wykraść” te najatrakcyjniejsze.
Tu uśmiecham się „pod wąsem”, bo widzę właśnie, oczyma wyobraźni, Ich twarze; słyszę Ich monologi, ku nam kierowane; uśmiech na wargach, gdy komunikowali:
- Słuchajcie! Mamy te dwa kolejne turnusy w Pobierowie!
- Sosnowiec też jest nasz w tym roku!
- Szykujcie następne czterdzieści pięć osób!
- Adam! Krzysiek! Hirek! Zdzisiek! Które turnusy „bierzecie”?!
Tak! Tak! Nikt nie pytał...
- Czy bierzecie?
Tadziu! Zbyszku! Byliście super „zakręceni”!
Jeszcze ten Wasz optymizm!...
„Sypnijcie” go znów trochę!... Na ten dziwny czas!
„Poprogramiliśmy” sobie trochę, a teraz jedziemy do Sosnowca Zagórza, do Kopalni „Czerwone Zagłębie” (później Porąbka-Klimontów), na parę dni, na dni parę.
A nie! Przepraszam!
- „Już za parę dni, za dni parę”!
- Lato, lato...
- Na tygodni parę!
Lipiec 1981r. Godziny wczesnoporanne. Zbieramy się pod Szkołą.
Na krzyżówce pod „ósmą bramą” pojawia się piękny, wysoki, z ogromnymi lusterkami, błyszczący lakierem „Neoplan
Skyliner”.
- Chyba „Orbis” przez Starachowice przejeżdża.
- Patrzcie!
Ktoś komentuje.
- Skręca w naszą stronę.
- Pewnie z fabryki, gdzieś w świat jadą.
- E, chyba nie. Wzięliby samochód z klubu.2)
- Fakt!
- Patrzcie, zwalnia; chyba będzie skręcał.
- Do nas?!
- Tak, pisze na boku...
- Kopalnia Czerwone Zagłębie!
- Ledwo może skręcić! Poprawia!
- Hura! Do nas, czyli po nas!
Był to pierwszy, pozytywny szok dnia tego.
Szok o poranku! Ot, co! Szok i już...
Kierowca „pod krawatem”, z sykiem, drzwi otwiera, do wnętrza zaprasza. Do ekskluzywnego, dwupoziomowego wnętrza zaprasza.
Bagaże w komory pod podłogą. Do środka tylko najpotrzebniejsze rzeczy pierwszej potrzeby.
Kontrola obecności i ruszamy.
Nie jedziemy, lecz suniemy – płyniemy!
- Ależ zawieszenie!
- Jak cicho!
- Bajka!
Wymieniamy opinię z kierowcą. Prowadzi go od paru miesięcy. Same superlatywy.
My „samochodziarze” możemy się tylko zachwycać i buźkę ze zdziwienia otwierać...
Dojeżdżamy.
Czeka na nas dwóch górników, w strojach galowych.
Jak miło!
Wzajemna prezentacja. Ten starszy, korpulentny, to Staś Janoszka – Nadsztygar d/s. Adaptacji Młodocianych Pracowników; młodszy, szczupły, Bogdan Metryka – przedstawiciel dyrekcji.
Coś on dziwnie „czystym akcentem” po polsku gada.
Odważnie pytam o to, co mnie „boli”.
- Ależ pan ma słuch. Jesteśmy krajanami. Ja z Bodzentyna pochodzę. My tu „scyzoryki”.
- Kto?
- Scyzoryki. Taką „zarobiliśmy sobie” opinię, jak nasi współbratymcy, przychodząc za pracą, szaleli po hotelach i okolicy, często z nożykiem w dłoni.
Miłe to zaskoczenie. Miłe. Swojak będzie się nami opiekował. Opinia o nas – z kieleckiego – już mniej mi „pasuje”.
Zakwaterowanie w internacie. Warunki zupełnie dobre. Pokoje dwu i trzyosobowe. Duża świetlica, stoły do tenisa – na miejscu; stołówka i duża sala gimnastyczna, tylko do naszej dyspozycji – po drugiej stronie drogi osiedlowej. Czego chcieć więcej?!
Zapraszają na obiad.
Pracownicy stołówki witają nas po „śluńsku” i życzą miłego pobytu. Pani kierownik stołówki prezentuje tygodniowy jadłospis. Zapowiada się ciekawie. Dużo w nim „minsa”, ale i nabiału i ciast nie braknie.
- A, i „cipka”3) raz będzie! Che, che..
Na powitanie na stolikach czerwone „nelki”4), taca pełna „płonek”5), „na talerzach” tradycyjny rosół, ogromne schabowe i „babowka” drożdżowa.
- I... Bryja6) przecie!
Bogdan „podchlibia się” i na spotkanie z dyrekcją zaprasza.
- O szesnastej, w głównym biurowcu, na drugim piętrze.
- Młodzież, po spotkaniu, będzie mierzyć kombinezony i buty, a my ustalimy, „przy kawie”, plan zajęć dodatkowych, wycieczek, imprez rekreacyjnych, określimy pulę nagród, itd., itp..
- Autokar podjedzie pod internat o 15,30.
Następnego dnia „zaliczamy” kadry. Podpisujemy umowy i...
- Na stanowiska marsz!
Prace nie były zbyt trudne, ale zdecydowanie potrzebne. Pięć dni w tygodniu, po sześć godzin dziennie. Wszystko – oczywiście – na powierzchni. W soboty i niedziele - wycieczki, górnicze „ogródki” rekreacyjne; wizyty na Balatonie i Pogorii – wtedy pięknych i czystych zbiornikach wodnych; dyskoteki, bilety na mecze i coś tam jeszcze.
Dość rozpusty!
Tylko praca się liczy! Praca i już!
Zapomniałem! Jeszcze zwiedzanie sklepów z towarem na „Kartę Górnika”. Powiem tak:
- Było na co popatrzeć...
Na pociechę kadra dostała podwójne kartki na cukier, papierosy i mięsko - z decyzją, gdzie miast „schabiku i szyneczki” możemy odebrać porządne konserwy.
- Że co? Że jak? Toż to super niespodzianka.
- Młodszym niech starsi wytłumaczą w czym rzecz była. Oj, była, była...
Czas szybko mija, gdy nie „po próżnicy i pociesznie” ogarnięty.
Pod koniec turnusu, kilku wyróżniający się młodzieńców, wraz z opiekunem, otrzymywało szansę odwiedzenia prawdziwej kopalni, tej „na przodku”. Nie o „przychlibków”7) tu chodziło, lecz o tych z życiem za pan brat idących.
W dniu zjazdu zaczynamy od portierni.
Po trzy marki 😎 w dłoń, z numerkami. Każdy po trzy jednakowe numerki.
Jeden zostaje w szatni - brzydkim molochu, gdzie „wisielców” 9) setki, na łańcuchu z ubraniem.
Drugi przy poborze lampy z akumulatorem.
Trzeci na „bramce” przed windą.
To potrójna kontrola kto zjechał na dół i czy wszyscy, ze zmiany, wyjechali szczęśliwie na górę.
W windzie są trzy poziomy, trzy klatki, jedna nad drugą.
Ubijają nas w niej jak śledzie. Ciasno; ciało przy ciele. Czujemy swoje oddechy. Górnicy obserwują nas z ciekawością. Uśmiechają się.
- Nowi?
Pytają.
- Nie. Za młodzi.
Odpowiadam.
Potakują ruchem głowy.
Dzwonek. Trzask. „Gitra” 10) się zamknęła.
Znów dzwonek.
Ruszamy dość ostro. Już gnamy. Zaliczymy siedemset pięćdziesiąt metrów.
- Nieźle. Prawda?
Po drodze widać ściany „tunelu”, bo winda jest z siatek zbudowana. Można się przyzwyczaić...
Znów dzwonek. Winda hamuje. Zbliżamy się do czynnego pokładu.
Trzask i...
Wysiadka.
Wchodzimy do poczekalni. Na ścianie napis: „Boże pomogej”.
Za chwilę pojedziemy kawałek głównym chodnikiem. Na przodek.
Stasiu Janoszka upomina:
- Jeśli ktoś ma ze sobą zapałki, zapalniczkę, papierosy – proszę je tutaj zostawić. Nie zginą.
Idziemy. Na zewnątrz „glajzy” 11) gdzieś giną w czeluści szybu.
Trochę mroczno. Trochę chłodno. Surowo, choć ściany tu jeszcze pobielone.
Jedziemy „kublokami” chyba ponad kilometr.
Trochę cieplej. Dalej już pieszo. Po prawej taśmociąg. Szumi. Urobku na nim niewiele, ale to jeszcze nie czas, chyba...
- Za parę minut się „rozkręci”.
Staś mówi; Staś wie.
Skręcamy w lewo. Leciutko pod górę. Dość wąsko i już bez „podłogi”. Idziemy wśród miału i kamienia. Z każdym krokiem coraz cieplej. Już gorąco. Zaczynamy się pocić. Obok szumi rura, którą na przodek tłoczone jest powietrze. Prawie pośrodku „zachrzania” taśmociąg – pełen urobku.
„Cug” się zmienia. Jest dość silny i chłodny. Idziemy lekko w dół. Już słychać szum maszyny.
Konstrukcja chodnika tak jest uczyniona, by tłoczone chłodne powietrze, jak najdłużej pozostało na samym przodku, tu gdzie górnicy urobek czynią – by im w miarę chłodno było.
Jest. Kombajn z głowicą na długim ramieniu, dużą głowicą.
Rąbie. Równo rąbie, ale i kilof , w rękach ludzkich, też czasem potrzebny.
- A! I „dupy” 12), w rękach asystentów operatora, non stop pracują.
Rzeczywiście. Namęczyć się trzeba. Trzeba!
To zwykły przodek. Taki „jazda do przodu”!
Wracamy do głównego chodnika i posuwamy się nim jeszcze kilkaset metrów. Potem znów w lewo, ale krótko i szerokim „holem”, mocno doświetlonym.
- Dlaczego, Stasiu, tu tak szeroko?
- Zaraz zobaczysz.
Jeszcze kilkanaście kroków i...
- Co to takiego?
- Ściana krocząca.
Ogromne ciężkie, metalowe ramiona, o strasznie mocnych „teleskopach” hydraulicznych, z jeszcze mocniejszą metalową podłogą. Jedno za drugim, jedno za drugim, w szeregu, kilkadziesiąt sztuk, aż po kopalniany, przodkowy horyzont!
Wszystkie stoją po prawej stronie tunelu, jakby wciśnięte w skałę węglową, ściśle do niej przylegając. Górne ramiona dźwigają sufit skalny, dotykają nosami do lewej ściany. Nie ma stempli, nie ma zapór, podpór i rozpór. Tylko te dziwolągi i przewody...
- Tu urobek pozyskuje się wzdłuż ściany.
Tłumaczy Janoszka.
- Urobek jest szybki i w pełni zmechanizowany. Górnicy pilnują, by wszystko przebiegało prawidłowo. Po zdjęciu urobku, z całej długości korytarza, ściana całą zabudową wykonuje „krok do przodu" i...
- Z tyłu za ścianą następuje kontrolowane tąpnięcie. Skała z węgla osuwa się na ścianę, wypełniając pustkę po wcześniejszym urobku.
Pokazuje dłońmi, gestykuluje. Jeszcze raz podkreśla, że to osuwisko jest pod pełną kontrolą. Zaznacza, że za kilkanaście minut będzie właśnie taka chwila. Może uda mu się pokazać ten moment.
Górnicy zbliżają się do brzegu wyrobiska. Mieszają się z nami.
Wszyscy stoimy jeszcze pod „brzegowymi” łapami. Rozmawiamy, żartujemy. Pytamy o szczegóły. Pytamy kiedy będzie tąpnięcie.
Będzie syrena; potem druga; wtedy wyjdziemy do tego szerokiego przedsionka...
Nagle... Huk! Nagle... Buch! Nagle... Hałas jak ta lala! Rumor niesamowity!
Światła zgasły! Ciemno! Nic nie widać.
- Gdzie są moi chłopcy?!
W nosie wierci.
- Gdzie są moi?...
Ciężko oddychać. Jakby coś grubaśnego na piersiach siadło i częściowo mi płuca przymknęło.
- Gdzie są?...
- Stasiu!!!
Cisza. Nikt nie odpowiada. Tylko jakby szum się oddalał, uspokajał. Jeszcze tylko pojedyncze stuknięcia. Puk tu, puk tam, stuk tu, stuk tam...
Zapalają się światła. Wyje syrena. Teraz?!
Z mojego białego „kostiumu” zrobił się szary, miejscami nawet czarny. Wszędzie pełno „fruwającego” pyłu. Ledwo mogę rozpoznać jakieś kontury.
- Gdzie moi chłopcy?!
- Staś, gdzie moi chłopcy?!
- Spokojnie. Są. Zaraz ich zobaczysz.
Janoszka podnosi się z kolan. Kask spadł mu z głowy. Czoło ma czarne. Oberwał chyba kawałkiem węgla.
O! Fatalnie! Lewy rękaw kurtki mocno rozerwany. Na materiale widać ślady krwi.
Nie interesuje się sobą. Nas ogarnia.
Z wnęk, zza hydrauliki łap ściany kroczącej, podnoszą się górnicy i...
- Są, są, są!
- Są moi! Są!
Górnicy przykryli ich swoimi ciałami. Każdy złapał swojego.
Skąd wiedzieli? Kiedy dokonali „przydziału”? Przecież to były sekundy...
- Krzysiu, my tu mamy swoje zasady – tłumaczy Nadsztygar.
- Ćwiczymy. Takie niekontrolowane, niespodziewane tąpnięcie może zdarzyć się zawsze. To było bardzo małe.
- Takie umowne zachowania stosujemy wobec nowych pracowników. Jest ich dużo więcej. Zachowań – oczywiście.
Teraz dopiero kojarzę, że przed zawałem górnicy stali pojedynczo koło moich budrysów.
- Dobrze. To dlaczego mną się nikt nie zajmował?
- Przecież ty masz biały kombinezon i biały kask.
- My jesteśmy nadzór. Odpowiadamy każdy za siebie.
No, tak; my jesteśmy nadzór; fakt... I tu i tam... Nadzór...
Czas wracać. Do „poczekalni”. Windą, a właściwie „klatką”, w górę. Bramka. Chłopcy do szatni – myć się. Ja też, tylko do innej, tej dla nadzoru – che, che...
Łazienka z wanną. Napuszczam wodę. Ściągam „ciuchy”. Drzwi na klucz i szorowanko – ciała i duszy po przejściach.
Nagle ktoś z zewnątrz naciska klamkę.
Pytam:
- Kto tam?
Kobiecy głos:
- To ja, dyżurna, proszę mnie wpuścić, chcę umyć panu plecy.
Że co, że jak, że umyć plecy?! Zaskoczony wołam:
- Nie dziękuję!
Głos za drzwiami wciąż się doprasza. Chce wejść. Prosi bym chociaż drzwi otworzył.
Milczę. Nie reaguję.
Ucichło. Nareszcie. Mogę spokojnie się umyć.
Po chwili słychać szum na korytarzu. Ktoś grzebie w „moim” zamku. Grzebie do skutku. Blokada puszcza.
Włazi dwóch facetów i kobieta. Chyba ta zza drzwi.
Znów gada do mnie:
- Przepraszam. Mamy zasady. Drzwi muszą dać się otworzyć; dla pańskiego bezpieczeństwa. Wrócił pan z dołu. Różnica ciśnień i... Mocno ciepła woda.
- A plecy też trzeba porządnie umyć... Prawda?
Śmiać się zaczyna, a ja w nosie mam ten „nadzór”...
Muszę jednak przyznać – plecy miałem bardzo czyste.
Następnego dnia...
Jeszcze tylko ogromne „bojtliki” 13) z prezentami...
Ostatnie „miśki”...
Słów ciepłych kilka, raz jeszcze, i...
Do autokaru! Odmaszerować!
Do zobaczenia w przyszłym roku. Być może...
No, niech tylko ktoś mi powie, że obozy OHP nie były wielce ciekawe i pouczające.
- Niech! Hm...
1) Pamiętajmy, że był to czas kartek na – prawie – wszystko; czas kolejek pod sklepami.
2) Najlepszy autokar w mieście miał wtedy Klub Piłkarski SKS „Star”.
3) kura
4) goździki
5) jabłka
6) gęsty kompot; często z gruszek
7) lizus, pochlebca
😎 blaszka z numerem powiązanym z konkretnym pracownikiem
9) setki ubrań z gumiakami, wiszące na łańcuchach, tuż obok siebie, w wysokiej szarej hali, czyniło strasznie przygnębiające wrażenie
10) krata
11) szyny
12) duża łopata o kształcie przypominającym ludzkie pośladki
13) siatki, torebki





Wszystko przez te "sznurówki"...
Wspomnieniami ku "setce"... w ZSZ Nr 2
/Rok 1979 - późna wiosna/
Siedzimy sobie z Tomkiem Wojciechowskim, w pokoju nauczycielskim, na "okienku".*
Dwóch młodych, "zdyscyplinowanych" nauczycieli, z "przyszłością".
Gadamy o wszystkim i o niczym.
Nagle Tomasz "rzuca" od niechcenia:
- Wiesz! Na Stawie**, od kilku dni znakomicie rybki "biorą".
- O! To ciekawe!
"Mądrej głowie dość dwie słowie".
"Gadu- gadu" i już wiemy!
- Na nocne wędkowanie jedziemy!
Tomek ma łajbę. Fajną łódkę, drewnianą, zieloną, przez jego Tatę "uczynioną". Taka łódka, to jest to, czego nam potrzeba.
Wieczorem już pływamy po stawie.
Rybki biorą tak sobie. Jakiś karaś, linek, parę płotek i drobne leszcze.
Po północy wracamy z "grążeli" pod Wygodą i lokujemy się na środeczku zbiornika; bliżej "domu".
Cisza.
Nad ranem coś się dziać zaczyna.
Krótkie "odjazdy". Bez efektów.
Nagle! Ostre uderzenia!
"Sznurówki"*** zaczęły atakować... Takie z "wody, do wody"... Maleństwa.
Widno. Słońce zza wschodniego horyzontu wylazło.
- Dziwne! O świcie ładne węgorze "ucztę" zaczęły...
- Super! Tylko szósta już tak blisko. Do pracy na siódmą trzydzieści stawić się musimy...
- Jeszcze chwilę. Jeszcze odrobinę.
Jeszcze jeden duży się trafił.
- Jak tu "oddać" łowisko! Szkoda!
Stało się; siódmą godzinę dnia ślicznego na łowisku przywitaliśmy.
- Prędko do brzegu, do "malucha"****...!
- Do "diaska"! Powietrze z tylnego koła zeszło! Na "zero"! Opona na "bruku"*****!
Już wiemy. Do pracy nie zdążymy.
Szybka decyzja - "omijamy" domy; jedziemy prosto do szkoły.
Tak jak "stoimy" - po nocy "na wodzie"!
Wszystko na nic! Braknie nam parę minut...
"Wpadamy" zdyszani do budynku. Może się uda. To tylko dziesięć minut spóźnienia. Tylko - albo aż dziesięć!
"Wpadamy" - tyle, że wprost na postać dyrektora!
Czeka - tuż za progiem drzwi wejściowych.
Trzeba mieć pecha. Toż to - widocznie - dzień kiedy sam wyłapuje maruderów - uczniów, oczywiście; a tu ma swój super "anty-hendicap" - prezent, nagrodę za swój trud:
- Dwóch belfrów "na dywaniku"!
Podnosi głowę. Patrzy. Lekko ironiczny uśmiech na wargach "łapie":
- A panowie to dokąd?
- Do pracy, panie dyrektorze, do pracy!
- Rozumiem, że na Warsztaty Szkolne, już gotowi i przebrani?
Zdecydowana aluzja do naszych flanelowych koszul i pomiętych spodni.
- Panie Dyrektorze, z wielkim szacunkiem dla Warsztatów, my tylko...
- Panie dyrektorze!
- Bo koło!
- Bo sznurówki!
- Bo co...?
- Bo sznurówki...
- ??????????????
- Panowie! Na lekcje! Porozmawiamy potem.
- Hm, potem!
- Tylko co to będzie... TO potem?!
Biegniemy na piętro, do pokoju nauczycielskiego; po dzienniki i klucze.
- Nie ma! Ni dzienników, ni kluczy!
- Co jest grane?!
Korytarzem - biegiem - do sal lekcyjnych!
Pod salami pusto.
Ucho do drzwi przykładam.
Cisza!
- Ach!
- Nie! Słychać szum! Delikatny, Odbywa się lekcja.
- Tylko czy moja?!
Wracam. Tomasz też. "U niego" też trwają zajęcia.
- Dobra!
- "Woda ( i tak) się wylała"!
Mamy chwilę czasu.
- Tomku! Idziemy do mojego "kantorka". Mam tam dwie wyprasowane koszule na specjalne okazje i parę bezrękawników "strzeleckich". Ogarniemy się trochę...
Do "roboty".
Pasują! Jesteśmy jak "nowo narodzeni"!
- Tylko ten zarost!
Zdradza nasze "bezeceństwo"! Niestety maszynki lub żyletek nie mam.
- Wrrr...
Wyglądamy jak "przyboczni" Piotra T. i Rysia L.******; tylko oni do tych "narzutek" nigdy nie założyliby białej, wizytowej koszuli. Ot, co!
Dzwonek na przerwę.
Koledzy wracają do pokoju nauczycielskiego.
Panowie udają, że nic się nie stało. Panie "uroczyście" mówią nam...
- Dzień dobry.
- Dzień dobry wędkarzom. Jak połowy?
Uśmiech radosny nie schodzi im z twarzy. Uśmiech ciepły, trochę litościwy. Tylko Kobiety tak uśmiechać się potrafią. 😉
Powoli wszystko się wyjaśnia.
Urszula, żona Tomasza, rano, szybko pojęła co się dzieje i przybiegła - przed "czasem" do szkoły. Po cichutku "zorganizowała" koleżeńskie zastępstwa za dwóch "zagubionych budrysów". Pomogły Jej - nam - wspaniałe Koleżanki - Danusia S. i Ewa R. (dzięki Wam, Dziewczyny - jeszcze raz - po wielu latach), tylko...
- Sprawa się "rypła", bo...
Już wiecie dlaczego...
Duża przerwa. To co w szkole miłe i przyjemne, a tu...
- Prosimy panów do dyrektora...
- Uf... Zaczyna się ciąg dalszy eskapady...
Muszę tu zaznaczyć, że nasz dyrektor bardzo lubił dyscyplinę, taką "pod każdym względem" i bardzo jej pilnował.
- No, cóż! Nosy na kwintę i... Do sekretariatu - marsz!
Pod oknem stoi Pani Ewa Sz.. To Jej "królestwo". Ona wie! Ona "czuje"! Ona tu kierowniczy i administruje. Przed nią nic się nie ukryje!
- Pani Ewo! Jak tam za ścianą?
- Spokojnie, wchodźcie Panowie; szef ma, od rana, dobry humor.
Puku, stuku i wchodzimy.
Znów przegląd naszych postaci od stóp do głów i...
- No, cóż, wolałem Kolegów w tych porannych strojach.
- W tych nigdzie nie mogę was wysłać; he, he...
- Jutro czekolady dla koleżanek i...
Chwila milczenia...
- Cztery, może pięć...
- Nie, siedem sporych "dzwonków", tych waszych "sznurówek", na półmisku, rano, do sekretariatu.
- Kurcze! Niewiele dla nas zostanie!
- Cóż, jak trzeba, to trzeba! Hej!
- Wszak nieźle się skończyło...
Pani Ewa miała rację:
- Dyrektor, tego dnia, tryskał dobrym humorem, tylko czy przypadkiem, nie my, z naszym wyglądem, byliśmy tego przyczyną?- Wszystko "rybka", a rybka smaczną bywa (czyż nie?); humor miał i już...!
Swoją drogą, popatrzcie, jak szybki był wtedy przepływ informacji, a przecież poczty "mejlowej" nie było 🙂
P.s.: Pamiętajcie, że był to czas, gdy o "komórkach" nikt nie słyszał i tylko na intelekt, refleks Przyjaciół liczyć można było...
* "okienko" - godzina wolna w planie zajęć, zwykle nielubiana przez nauczycieli, ale czasem bardzo przydatna 🙂
** zalew; dziś Pasternikiem zwany
*** małe, drobne węgorze
**** Fiat 126P
***** był to czas, gdy opony dętki miały i powietrze całkiem "zejść" potrafiło
****** nauczyciele Przysposobienia Obronnego i Geografii (wielkie literki z szacunku do przedmiotu i Nauczycieli)




Takie tam, luźne...
Szkolnictwo zawodowe, począwszy od lat trzydziestych, po lata osiemdziesiąte XX wieku - wielki to był "teatr" w naszym mieście.
Teatr kształtowania kręgosłupa zawodowego młodych ludzi, ale i wspaniały spektakl wychowawczy, "grany" cyklicznie rocznikami, ale wciąż, niezmiennie, nawet podczas okupacji niemieckiej. Teatr żywy.
Teatr wielu aktorów i tysięcy widzów, gdzie Ci ostatni uczestniczyli czynnie w granych spektaklach, ba, sami nieświadomie stanowili o kierunku akcji, a nawet często zmieniali karty scenariusza. Fabułę kolejnych "wystawień" korygował rozwój techniki, a tłem, poletkiem doświadczalnym, miejscem prób, w tym też tej najważniejszej, każdej generalnej, oprócz szkolnej macierzy, była Fabryka Samochodów Ciężarowych, która też scenografię do każdego aktu "układała", a i tytuły kolejnych spektakli projektowała.
W drugiej połowie ubiegłego wieku, jednej sceny dla tego Wielkiego Teatru było już mało. Powstały dwie kolejne, lecz ta na 1-szego Maja wciąż była najważniejsza, tu wciąż grano najważniejsze "tytuły". Wszystko zaczęło się od Kursów Kwalifikacyjnych (1921r.); można by rzec - pierwszej szkoły dla młodzieży pracującej. Główna w tym zasługa inż. Jana Rechnio, który udowadniał - wszem i wobec - konieczność aktywowania stacjonarnego szkolnictwa zawodowego. Sam legitymował się pełnymi uprawnieniami do prowadzenia działalności pedagogicznej. Będąc uczniem Technikum, przygotowując materiał na uroczystość wręczenia sztandaru i nadania imienia szkole, miałem przyjemność rozmawiać z ludźmi, którzy znali osobiście pana Rechnio. Wszyscy twierdzili, że był to człowiek wielu talentów, ale pasjonat jednego tylko - kształcenia młodzieży. Sympatyczny, ale bardzo stanowczy i konsekwentny, szybki w podejmowaniu decyzji. Inżynier z "przedwojenną klasą". Klasą, którą można by ująć frazą:
- Magistrem, inżynierem się jest, a nauczycielem się bywa, dlatego czyńmy wszystko, by być nim z serca, jak najczęściej i jak najdłużej.
W 1926 roku kursy przekształcono w trzyletnią szkołę zawodową, a z chwilą oddania dla tejże ośmiu sal w budynku Biura Głównego Zakładów Starachowickich (1935r.), powołano do życia Fabryczną Szkołę Zawodową. Kierowanie placówką powierzono inż. Kazimierzowi Papiemu (w środowisku Starachowiczan nazwisko to - Papi - podlega zwyczajowo odmianie), ojcu Bolesława - "Czerwa". Podczas przygotowań do nadania pierwszego imienia naszemu Technikum, jedną z propozycji było, by szkoła nosiła imię właśnie syna p. Papiego. Akt ten miał połączyć i utrwalić pamięć o ojcu i synu. Stało się inaczej.
No, cóż! Każdy czas ma swoich bohaterów.
Wtedy to los zetknął mnie z Panią Bronisławą, żoną i mamą w/wymienionych Panów, lecz jej podeszły wiek i środowisko ówczesnego Domu Starców nie sprzyjały udanej konwersacji. Ech!
W roku 1947 Ministerstwo Przemysłu Maszynowego, w ramach "planowej" - jak to fajnie dzisiaj brzmi - działalności oświatowej, powołało do życia w Starachowicach, mocno rozbudowany Ośrodek Szkolenia Zawodowego, składający się, bodajże, z czterech szkół. Dyrektorem jednej z nich został Pan Kazimierz Bujnowski, w latach późniejszych wicedyrektor TM. Pedagog z przeszłością "żołnierza podziemia". Zawsze spokojny, trochę małomówny, opanowany, ale równie stanowczy w utrzymaniu wysokiej klasy "pionu" szkolnego.
Miał w sobie coś z żołnierza, ale nigdy nie dzielił się z nami swą wojenną przeszłością. Dwukrotnie miałem przyjemność przebywać w Jego gabinecie na "pogaduchach" typu uczeń - profesor. Powodem "spotkań" były miłe sprawy (np. Mistrzostwo Polski naszej szkolnej drużyny w Centralnych Manewrach Techniczno Obronnych). Wrażenia wyniosłem równie miłe. Pamiętam spokojny głos dyrektora, krótkie, zwięzłe, mimo to pełne treści, zdania rzucane półgłosem "przed siebie". Trochę jakby w bok - niebezpośrednio do adresata, ale wyważone i trafiające w sedno sprawy-problemu. Innym razem były to porady doświadczonego faceta, który nie chciał narzucać swojego zdania, ale dawał "coś" pod rozwagę; tak nienachalnie, bez emocji. Dyrektor z autorytetem, nie z "przymusu" pełnionego stanowiska, lecz z prezentowanej na co dzień postawy.
W tym też roku pojawiła się kolejna ważna dla naszej szkoły postać - mgr Tadeusz Winnicki, dyrektor szkoły "dającej" nareszcie tytuł Technika. Ot, co! Entuzjasta muzyki, która odgrywała w jego prywatnym życiu niemałe znaczenie. Założyciel zespołu mandolinistów spośród uczniów naszej szkoły. Szanowany przez grono jako nauczyciel, dyrektor i - po prostu - człowiek przez duże C.
Zespół wędrujący i koncertujący po kraju, "dopracował się" zgody na wyjazdy zagraniczne. W tym czasie była to rzecz prawie niemożliwa. Uczniowie "Mechanika" ze Starachowic podróżowali nawet do...
Bułgarii! To było coś!
A jeszcze większe "coś" to były ich powroty, z koszami zapełnionymi dużymi gronami słodkich winogron, pudełkami z buteleczkami olejku różanego (kropelka olejku to był zapach na kilka dni) i...
Żółwiami, które lubiły uciekać!
Te, które wytrwały u "gospodarzy", żyły całymi latami.
Znam przypadek - jeden z nich żył na Majówce jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych.
Charakterystyczną postacią tych wypraw był ówczesny, długoletni nauczyciel historii Pan Stanisław Dulny. Mężczyzna słusznej postawy; obyty w "świecie"; oficer WP; powstaniec warszawski. Hobbysta - turysta. Ogarniał wszystko wokół - nie ważne, czy w kraju, czy za jego granicami. Doskonale wiedział jak uczyć i jakiej uczyć historii. Za moich czasów, a myślę, że i wcześniej, przychodził często do pracy w "angielskiej" krótkiej kurtce wojskowej. Jak mu jej zazdrościliśmy! Jak! Na lekcję zakładał ciemno-kremowy fartuch. Miał zwyczaj siadać na blacie uczniowskiej ławki. Był to sygnał:
- Cicho młodzieży! Będzie wykład!
Lubiliśmy ten sygnał. Cisza zapadała gwałtownie. Nawet mucha była "bita" w locie.
Czasem po wejściu do klasy, przekręcał zamek w drzwiach, ale rzadko to się zdarzało; za rzadko. Cóż, klasa była elitarna, z "nazwiskami"... Wtedy tego nie kojarzyłem...
Pracownię techniczną prowadził Pan Józef Rokoszny. Starachowiczanin "z krwi i kości". Człowiek z numerem - więzień obozu koncentracyjnego. Chodzący "spokój", z ciągłym uśmiechem na ustach, przyjaciel młodzieży, lubiany przez grono kolegów, szanowany za wczoraj i za dziś. Skromnej postury, ale wielki sercem. Nigdy nie wracał "w słowach" do obozu, ale czasem czuliśmy duszą ten jego "bagaż" strasznych doświadczeń.
- Panie Józefie! Symbolicznie:
- Niski ukłon Panu ślę...
W świetlicy "rządziła" Pani Halina Pawłowicz. Tej Osobie podporządkowywali się prawie wszyscy. Nawet dyrektor niewiele miał do powiedzenia. Zawsze najważniejsze w szkole były próby do spektakli teatralnych. Takich prawdziwych, wieloaktowych. Ze scenografią i kostiumami z epoki; często z podkładem muzycznym, w wykonaniu własnego zespołu, jeśli - oczywiście - zachodziła taka potrzeba. Do dyspozycji Pani Haliny były wszystkie "polonistki", ale i...
Np.: Pani Zofia Czaja - sympatyczka dzieł Pani Pawłowicz, lubiąca zaglądać do świetlicy, nauczycielka chemii, takiej prawdziwej, z doświadczeniami i wykładem. Stanowcza, wymagająca, o "twardym" tembrze głosu, ale równie dobrym sercu. Podczas semestru zwanego wtedy okresem bywało groźnie, ale finał był zawsze szczęśliwy, a co w głowie zostało, to zostało. I już!
Rodzona siostra Pani Zofii, Pani Beata Kazibudzka, Pani Zofia Konfederat, Pan Zbigniew Sikorski, nieco później Pani Jadwiga Gołębiowska (jeszcze nazwisko panieńskie) to zespół Asów szkolnej matematyki. Różnili się charakterami i sposobem prowadzenia zajęć. Każde z Nich było dużą indywidualnością i "klasą" samą w sobie.
O zespole Polonistów nie wspomnę tu ani słowa, ale...
Słów kilka być może popełnię w najbliższym czasie i postaram się by były to również refleksje natury osobistej.
Nie pominę również grupy wspaniałych "Zawodowców", ludzi z doświadczeniem i niewyuczonym, a naturalnym talentem pedagogicznym, instruktorów zawodu...
W wieku XX szkolnictwo zawodowe był w wielce wysokim poważaniu. W pierwszej połowie tegoż pieczę nad jego rozwojem sprawowały bezpośrednio ministerstwa, organizujące pracę przemysłu, w rękach władz oświatowych pozostawiając tylko nadzór pedagogiczny i w zakresie metodyki nauczania. Później obowiązki te scedowano prawie w całości na Kuratoria Oświaty, ale w tychże rozbudowano specjalne piony zajmujące się tym działem kształcenia, kierowane przez przypisanych im urzędników w randze wicekuratora. Jednocześnie rozwijano szkolnictwo branżowe, na rzecz którego finansowo świadczyły i opiekę sprawowały odpowiednie zjednoczenia reprezentujące gałęzie przemysłu.
Większość szkół dodatkowo była pod stałą opieką określonych zakładów produkcyjnych i dużych przedsiębiorstw. Udzielały one pomocy gospodarczej, udostępniały swoją kadrę inżynierską do dyspozycji dyrekcji szkół, umożliwiały odbywanie praktyk produkcyjnych na terenie swoich obiektów i na swoim parku maszynowym, wyposażały w sprzęt i pomoce naukowe warsztaty przyszkolne, pracownie techniczne. W zamian otrzymywały do dyspozycji kadrę młodych ludzi przygotowanych zawodowo do podjęcia pracy na liniach produkcyjnych. Technicy najczęściej bardzo szybko awansowali, tworząc pion średniej kadry kierowniczej. Takie status quo satysfakcjonowało obie strony.
W naszym wypadku była to - oczywiście - Fabryka Samochodów Ciężarowych i jeszcze paru jej "kooperantów".
A dziś?
Wraz z "upadkiem" dużych zakładów przemysłowych, "posypało" się też szkolnictwo zawodowe. Wyglądało tak, jakby nikomu już na nim nie zależało. Właściwie to zrównano jego status organizacyjny i finansowy ze szkolnictwem ogólnokształcącym. Tylko egzaminy zawodowe pozostawiono "na pociechę".
Trochę "przeginam", ale tylko odrobinę.
Przecież dyrekcje mogą się ubiegać o granty, słać projekty, liczyć na łut szczęścia, że coś się jednak "ugra", bo i czasem ugrać się udaje, jak "widać" po naszej szkole...
Wielkie słowa uznania należą się obecnej Dyrekcji i Kadrze Zespołu, że w tak ciężkich i nieprzychylnych kształceniu zawodowemu czasach, czynią tak ogromne starania i wysiłek, nie z etatów wynikający, by utrzymać ten Teatr na odpowiednio wysokim poziomie. Jeszcze trochę wytrwajcie. Już widać braki w średniej kadrze zawodowej, już brakuje fachowców - i w przemyśle, i w usługach. Jeszcze dzień, jeszcze kilka. Szkolnictwo zawodowe wróci do łask władz wszelkiego typu. Tylko ta łaska pańska na pstrym koniu - rzekomo - jeździ, a więc zmienną jest. Zgodnie z logiką, tak potrzebną przy projektowaniu, teraz winno iść ku lepszemu...
Oby!
/odstępstwa od norm językowych celowe.../


Tarcza! /Jutro 26.05... więc trochę też o.../
Modne, znów modne słowo, ale... 🙂
Ja o tej dawnej tradycyjnej, szkolnej chciałem, słów kilka, a może kilkanaście...
"Grzebiąc" w starych zdjęciach, nagle "odkryłem" wiklinowy kuferek z ciekawymi , szacownymi "skarbami" z minionej "rodzinnej" epoki. A w nim...
Tarcza zielona! Nie czerwona! Zielona! Właściwie ciemnozielona. Znoszona. Haftowana, czy dziergana? Nie znam się na tym. "Nie-uplastykowiona", tylko taka ciepła w dotyku - tarcza z klasą!
Później była już czerwona, z białymi napisami, napisami właśnie z plastiku.
Z tą młodszą wiążą się moje osobiste wspomnienia.
Cz.I. Tarcza kontra Agrafka!
Był to czas, gdy tarcza była obowiązkowym elementem stroju ucznia Technikum Mechanicznego i nie tylko. W innych szkołach ponadpodstawowych też była "przymusowa", ale nigdzie nie pilnowano tego obowiązku tak, jak u nas. Nauczyciele, w godzinach porannych, pełnili dyżury przy wejściu do budynku szkoły i sprawdzali, czy wszyscy wchodzący uczniowie posiadają, przytwierdzoną na rękawie okrycia zewnętrznego, tarczę. Przytwierdzoną, czyli przyszytą! Druga musiała być - również przyszyta - na rękawie marynarki lub swetra, w lecie - koszulki! Przyszyta! Porządnie "przycerowana"! Jasne? Tarcza "obowiązywała" cały dzień, przez siedem dni w tygodniu. Ech!
Swetra? Koszulki? U wszystkich uczniów TM, lecz nie u "wychowanków" Pana W., znakomitego nauczyciela fizyki, zawsze perfekcyjnie przygotowanego do zajęć, ale i perfekcjonisty w każdym calu, czasem aż do przesady - mojego wychowawcy przez cztery lata. My, "silnikowcy" (klasa o specjalności budowa silników spalinowych), zawsze musieliśmy chodzić w marynarkach, pod krawatem, z dwiema chusteczkami w kieszeniach - w tym jedna idealnie zaprasowana, czyściutka, do dyspozycji innej osoby, czytaj - może dziewczyny. Przypominam, że chusteczek higienicznych wtedy nie było! Chusteczki "do nosa" podlegały kontroli co najmniej raz w tygodniu, podczas lekcji wychowawczej; bywało, że i podczas lekcji fizyki.
Mało tego! Miast się cieszyć przerwami, musieliśmy stać w dwuszeregu, pod drzwiami klasy, gdzie będzie następna lekcja, z nosem zatopionym w - należnym jednostce - zeszycie przedmiotowym. Nie książce! W zeszycie przedmiotowym!
Dlaczego tak? Bo tak! I już! Profesor nigdy nie zmieniał zdania. Żadne argumenty doń nie docierały.
I zdarzyło się!
W czerwcową niedzielę jeździłem po mieście WSK-ą, w białej koszuli z krótkimi rękawami, bez tarczy - oczywiście. "Gdzieś" mnie wypatrzył wychowawca. W poniedziałek:
- Won ze szkoły! Przyjdziesz z rodzicem. Koniec rozmowy. Kropka.
Cóż miałem robić?
Do domu. "Sprawozdanie" mamie i oczekiwanie na "gorzkie słowa".
Tym czasem... Cisza?????
Za chwilę krótki komunikat:
- Idziemy.
- Gdzie?
- Jak to gdzie? Do szkoły!
W budynku, w trakcie przerwy, zostawiła mnie na korytarzu i szybkim krokiem weszła do pokoju nauczycielskiego.
Po chwili wyszła i "rzuciła" mi przez ramię:
- Proszę na lekcję!
I tyle ją widziałem. Raźnym krokiem opuściła mury Technikum.
Bardzo byłem ciekaw co wydarzyło się w pokoju nauczycielskim. W domu nie było tematu. W szkole też nikt do sprawy nie wracał. Tylko wychowawca nie dostrzegał mnie do końca roku, ale oceny "ze sprawowania" i z fizyki miałem OK.
Dopiero po kilku latach, po studiach, gdy wróciłem do Technikum, przepraszam - już do Zespołu Szkół Zawodowych Nr 2, do pracy, Koledzy opowiedzieli mi ze szczegółami historię nie dialogu, lecz raczej monologu mojej Mamy z Wychowawcą.
Okazało się, że Mama postanowiła "zaskoczyć" swego interlokutora "ostrym atakiem":
- Kto to widział, by do koszuli z "krótkim rękawem" przyszywać tarczę? Gdyby, to ile ich trzeba by kupić, by... przytwierdzić do każdej? Jeśli nawet, to gdzie je kupić? Niech pan miejsce wskaże!
Adwersarz postanowił ratować się ripostą:
- Wystarczy przypiąć na agrafkę!
I tu już poległ z kretesem!
- Że co, że jak! Pan chce mego syna uczyć, by tarczę na "agrawę" nosił! Czy pan się słyszy?
I po wygłoszeniu jeszcze kilku zdań "umoralniających", przy pełnym szoku "u przeciwnika", obróciła się "na pięcie", mówiąc wszystkim:
- Do widzenia!
Opuściła zgrabnie, szybciutko pokój nauczycielski.
Gwar i śmiech, jak twierdzili Koledzy, pojawiły się dopiero po kilkudziesięciu sekundach. Chciałem tylko dodać, że był to rok 1972 i działo się to w szkole z ogromnym "autorytetem" społecznym, w Kuźni Kadr" dla FSC!
Muszę przyznać, że mama była kobietą stanowczą, zaprawioną w walce o życie, ale o taką "akcję" bym jej nie podejrzewał.
Co to jest FSC, a raczej co to było?
Sprawdźcie w Wikipedii, może coś jeszcze "piszą"...
Następnej wiosny i lata nikt już nie ścigał nas o tarcze u koszul z "krótkim rękawem" 🙂
Cz.II. Tarcza kontra Eliminacje Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej... Rok 1973!
Jesień 1973 roku. Świat się kręci wokół eliminacji do Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej. Polski świat szczególnie. Świat ludzi młodych "prze-szczególnie"!
Mecze odbywają się w godzinach wczesnowieczornych.
Nasza pracownia silników spalinowych też! O rety! Też!
Inne grupy jakoś sobie radzą. Nauczyciele podjęli jedynie słuszną decyzję:
- Skracamy zajęcia. Idziemy wcześniej do domu i tak żadnego pożytku z was nie będzie.
- Hurrrraaa! Słychać w kilku miejscach w szkole.
Tym samym mamy odwagę i prosimy naszego pana inżyniera, by nam też skrócił zajęcia:
- My to odrobimy! W dwójnasób odrobimy!
- No wiecie co! Nie ma takiej potrzeby.
- Ależ bardzo prosimy!
- Powiedziałem nie i już! Ja zdążę. Samochodem dojadę. Mogę nawet zabrać trzech najbliżej mnie mieszkających. Będziemy na czas.
Żadne prośby i protesty nie pomogły. Uczymy się dalej.
Na przerwie...
W rogu placu, przed wejściem do budynku, obok parkingu, rosły młode brzozy (chyba rosną; muszę sprawdzić), a "rozstaw" ich był taki, że idealnie pasował do długości samochodu naszego, skądinąd lubianego, inżyniera.
Szybka wymiana zdań. Decyzja i działamy. Co to taki samochodzik dla ekipy kilkunastu młodych, "silnych", podemocjonowanych gości!
Kilku wystarczyło! Samochód pięknie otuliły brzozy. Tu centymetr, tu dwa luzu zostało!
Żeby było bardziej elegancko, ktoś ściągnął z gazetki szkolnej, z korytarza, dużą tarczę - symbol szkoły.
Z dumą "przymocowaliśmy" ją do maski wehikułu.
Już tylko szybciutko druga część zajęć i...
Biegiem do domu!
Nim Inżynier wyszedł z pokoju nauczycielskiego, nikogo już nie było w szkole. Tylko Panie Woźne, które "uczciwie" niczego i nikogo nie widziały bo... Były zajęte swoimi obowiązkami.
Ech! Czasem i w kłopotach bywa radośnie, a Fortuna kołem się toczy! Czyż nie? 🙂
A wszystko to pisze facet, który belfrem został...
A tak swoją drogą:
- Jakaż to była Kadra! Wspaniali Pedagodzy! "Spece" w swej dziedzinie! Nie sposób wymienić Wszystkich, choć...
Nie. To już inna opowieść być musi...
/Odstępstwa od norm językowych celowe, zamierzone; liczba pojedyncza, miast mnogiej, też! Szyk wyrazów w zdaniu - też! "I" na początku zdania i wszystkie inne - też! 😉 /



"Tu i teraz"...
Budynek po "Trójce" ma 60 lat,
a szkoła miałaby ich 75!
W ostatnich dniach kilku znajomych,"zaczepiło" mnie o "Trójkę":
- że im szkoda
- że sentyment
- że wspomnienia
- że bez śladu
- i coś jeszcze...
W tak ciężki czas "zbiera" nam się chyba troszeczkę na sentymenty...
To ruszcie pupy, a przepraszam, głowy "Trójkowicze" i powspominajmy...
Na dobry początek...
Pamiętam ten czas, gdy z nosem przy płocie obserwowałem, jak młodzież przenosi ławki z drewniaka przy Alei Wyzwolenia do nowego, pięknego, ba, "murowanego", dłuuuuugiego, piętrowego budynku "nad stawem". Jak im zazdrościłem, że wchodzą "taaammmm", w te nowe ściany, na nowe korytarze i....
Sam jeszcze nie wiem czego...
Wszystkiego!
Nawet tego, że dźwigają te ławki taki szmat drogi, bo przecież za chwilę, za dwie, wejdą tam, właśnie tam... W zapach czegoś jeszcze nie "odkrytego", trochę tajemniczego, a na pewno mi nieznanego...
Gwar za drogą ucichł.
Drewniak opustoszał. Tylko dobrze mi znajomy, stary woźny, który przez wiele lat machał dzwonkiem na placu przed szkółką, a właściwie jej filią, przysiadł na progu drzwi "rozwartych" i błądził, jakby niewidzącym wzrokiem po pustym polu, "biegnącym" z górki, po skosie, ku piaszczysto-gliniastej drodze, dzielącej wzdłuż Pasternik na dwie prawie równe części.
Chyba mu było żal chwil minionych...
Chyba cierpiał...
Chyba...
Podszedłem doń odważnie, gdyż niejeden raz, szczególnie zimą, puszczał mnie na ten plac, bym mógł sobie bezpiecznie pojeździć na sankach.
Wszak Rodzice go dobrze znali....
Z szacunkiem:
- Panie Woźny, czy mogę "zajrzeć" do środka?
- Wchodź, tylko niczego nie przewróć!
Zapomniał biedny, że tam już niczego nie było.
Pozostał tylko ostry zapach Xylamitu, parującego z podłogi, który w tych czasach popularnie zwano, o ile dobrze pamiętam, piołunochłonem...
Zerknąłem na drogę. Aleją przejechały dwa skrzyniowe "Stary", załadowane sprzętem z budynku przy rzece, ze szkolnej macierzy "Trójki"...
Przeprowadzka dobiegała końca.
Zakończyły się też wywiadówki "przy płocie", gdy nauczyciele wracający po pracy ze "starej"szkoły, informowali rodziców, oczekujących przy ogrodzeniach swoich domostw, o wynikach nauki swych "pupili". To był taki swoisty dziennik "internetowy", tylko z duchem, przyjaźnią i szacunkiem - w tle.
A był ci to rok sześćdziesiąty. 1960!
Wieczorem dowiedziałem się od rodziców, że był to ostatni dzień pracy pana woźnego; odchodził, w ciszy pustego budynku, na emeryturę.
W nowym miał rządzić nowy woźny. I rządził, ostro rządził, o czym przekonałem się za dwa lata...
Kilka lat wcześniej, na górce, nad stawem tętniło działkowe życie. Pracownicy FSC, wraz z rodzinami, uprawiali warzywa, kwiaty, częściej kartofle niż ziemniaki, psiankowate, to pewne.
Spotykali się przy "kawałku" ogniska i nie tylko...
Było trochę sielsko, nieraz trochę anielsko; zawsze przyjaźnie i pomocnie. Ot co!
W fabryce i mieście (kolejność "decydentów" właściwa) zapadła decyzja:
- Budujemy nową szkołę; nad stawem!
- A co z działkami? Zaniepokojony Lud zapytał.
- Marsz na "prądową"! Odpowiedziała władza.
- Wytniemy wam las przed Kopalnią "Majówka", pod linią wysokiego napięcia. Pniaki sami wykarczujecie i grunt z kamieni oczyścicie, a my wam za to wodę "z linii" podciągniemy. Na tym kończymy dyskusję! Jasne?
- No cóż jasne, ale...
- Nie ma żadnego ale! No dobrze dołożymy dwa kursy "trójki" i będzie okay? /tu zbieżność numerów - chodzi o linię autobusową, która kursowała nad stawem w tym czasie/
- Tak jest...
- To do roboty!
- Wrrr. Do rooobbboooty.... Mus, to mus...
I tak zaczęła się historia "szkolnej trójki" i działek na Majówce, pod linią "prądową"....
A co było potem?
Piękne, przestronne korytarze, z zielonymi, błyszczącymi śliskimi podłogami, gdzie można było, przy odrobinie szczęścia, rozpędzić się na odrobinie parkietu, pod pokojem nauczycielskim i przejechać przykucniętym lub na "czterech literach" ładnych kilkadziesiąt metrów, lub przy odrobinie nieszczęścia "wpaść" na ówczesnego kierownika szkoły Pana Stanisława Postułę i ... Nie napiszę.
Pan Kierownik, więzień obozu koncentracyjnego, historyk.
Stanowczy, acz ludzki "pan na włościach". Trochę się go baliśmy, ale bardzo zyskiwał przy "bliższym" poznaniu.
Potrafił "przytulić" rodziców do szkoły. Miał wśród Grona i nam najbliższych autorytet, mir i poważanie. Pięknie, z lekkim "namaszczeniem", wkładał nam historię daleką i bliską do naszych "czerepów rubasznych". Szkoła "chodziła", jak w szwajcarskim zegarku; bo i Grono (pedagogiczne - oczywiście) miał wspaniałe... Gabinet tylko wybrał sobie taki jakiś mały i skromny...
A na biurku kładł z namaszczeniem, zawsze w tym samym rogu, jedną, ale jakże grubą i dużą księgę...
Księgę, która wszystkie inne "zlokalizowane" w szkole miała - oczywiście - "pod sobą"...
Wychodząc z gabinetu, zabierał ją ze sobą, a nasza ciekawość co do jej treści, była ogromna i niezaspokojona.
Dziś, po latach, przypuszczam, że była to, popularna w owym czasie, wśród historyków, "cegła" - historia powszechna w ogólnym zarysie, ale... Czy na pewno?
Po przejściu przez całą długość holu i zejściu po schodach zlokalizowanych obok sali gimnastycznej, na niskim parterze, mieściła się bardzo długa i obszerna, dobrze wyposażona, pracownia zajęć praktycznych. Można by ją nazwać super stolarnią. Kilka lat później miałem okazję poznać inne placówki oświatowe w naszym mieście. Pracowni tak dużej i tak wyposażonej nigdzie nie spotkałem. Tu włodarzem na "włościach" był Pan Leszek Luciński. Chłopcy ćwiczyli się w podstawach stolarki; dziewczęta poznawały tajniki szycia, haftu i innych pożytecznych, na owe czasy, czynności. Nie pamiętam, która z Pań miała z nimi zajęcia, wszak "prace" były już w grupach. Super ciekawostką tej pracowni był jeden ogromny eksponat - jacht w budowie! Tak, tak, to nie żart. "Pełnometrażowy" jacht! Budował go Pan Leszek. Niestety, tylko wieczorami. Czasami udało mi się zakraść do szkoły w późnopopołudniowe godziny , wtedy, za przyzwoleniem Szkutnika mogłem się w ciszy przyglądać jego pracy, a nawet czasem poruszać kostką z papierem ściernym, po drewnianej konstrukcji. Na końcu sali był magazyn desek z różnych gatunków drewna. Ech! Jaki zapach unosił się w tej sali! Wielokrotnie "w duszy" zadawałem sobie pytanie: - Jak on wyniesie ten jacht z tego pomieszczenia?
W któreś, kolejne wakacje jacht zniknął. Mignął mi tylko przez chwilę na tej samej Alei Wyzwolenia, przy której "dogorywała" stara, drewniana "trójka", jako świetlica dla działkowiczów-nauczycieli. Z placu moich zimowych zabaw uczyniono branżowy ogród działkowy. Ciekawostka! Dla dwóch osób byłe miejsce ich pracy zawodowej, stało się miejscem rekreacji, wypoczynku i machania łopatą, grabiami.
Po kilkunastu latach, gdy życie zawodowe uczyniło nas, z Leszkiem, kolegami i mieliśmy wielokrotnie okazję "pogadać sobie na luzie", jakoś nie przyszło mi do głowy zapytać, jak to było z "wyjęciem" tej super "łajby"...
Mogę się tylko domyślać, że zdemontowali okna, ale to wciąż za mało... Za mało...
Na starej, nieostrej, podniszczonej fotce, wspomniany wyżej kierownik szkoły "musztruje" niesforne towarzystwo...

Część II.


Od początku funkcjonowania "nowej" Trójki, klasy młodsze "zlokalizowane" były w "strefie buforowej", w prawym skrzydle, tym z okrągłym oknem (znakiem szczególnym naszej szkoły), w pobliżu pokoju nauczycielskiego. Nauczyciele skutecznie pilnowali by nikt ze starszych uczniów nie zakłócał spokoju młodszym, czyli tym "do czwartej klasy włącznie". Faktem jest, że sztuką było przedostać się na duży hol, nawet ten na pierwszym piętrze. Najlepszą wymówką była konieczność złożenia wizyty w sklepiku szkolnym, wszak bez "orenżady" (pamiętacie - orenżady, nie oranżady) ze "strzelanej" butelki pobyt w szkole był bez sensu. Czyż nie?
Młodsze klasy były "oczkiem w głowie" wszystkich nauczycieli, ale szczególnie kochały nas nasze Wychowawczynie: P. P. Rozmus, Maria Zielińska (później Berlewicz), Wiesława Jóźwik, Stanisława Bodzioch....
Ech! Stanisława Bodzioch!
Wspaniała, acz skromna w samoocenie, utalentowana artystycznie kobieta. Zawsze Jej się "chciało". Dzięki temu wiecznie malowaliśmy dekoracje, recytowaliśmy, tańczyliśmy. Byliśmy ułanami i szlachciankami w polonezie, krakowiakami i krakowiankami wiadomo w czym, "facetami pod muszką" i jeszcze nie wiem kim, bo pamięć mam, przecież, tylko jedną...
Malowaliśmy pocztówki świąteczne, krasiliśmy jajka, podkreślam - krasiliśmy (kurze oczywiście 🙂 ), "budowaliśmy", w klasie, nie w domu, wszelakiego typu zamki, mosty, góry i sam już nie wiem co jeszcze...
Zawsze uśmiechnięta i przygotowana do "współpracy", bez względu na stan ducha, bo przecież, jak każdy, miała czasem swe prywatne problemy.
Jak potrafiła nas "uczyć" i "nauczyć" niech świadczy takie oto zdarzenie:
W ramach modnej wtedy niepisanej zasady - "szkoła dla zakładu, zakład dla szkoły", któraś ze "stron" zgłosiła chęć współpracy, a był to czas przygotowań do balu sylwestrowego. "Suma sumarum" szkole przypadł w udziale "zaszczyt", udekorowania sali kinowej, zmienionej na taneczną, w domu kultury Zakładów Drzewnych na Bugaju. Myślę, że wybór nie był przypadkowy. Ktoś znał umiejętności naszej Pani Stanisławy. Oczywiście podjęła się zadania. Wybrała kilkoro uczniów z naszego grona. Zostaliśmy zwolnieni z zajęć i przez około tydzień przebywaliśmy w "Drzewiarzu". Tam dopiero "dostaliśmy szkołę" aranżacji wnętrza i paru innych dziedzin plastyki i sam nie wiem czego jeszcze! Na wielkie powierzchniowo okna (około dwa i pół na dwa i pół metra), które na co dzień służyły do eksponowania plakatów filmowych i afiszy i co ważne, były podświetlane, nakładaliśmy ogromne witraże wykonane z sztywnego bristolu i kolorowych gładkich grubszych bibuł. Oczywiście rysunki par tanecznych, postaci starego i nowego roku, krajobrazów zimowych, sylwestrowych serpentyn okalających kielichy z szampanem i datą nowego roku przygotowała wcześniej Pani Bodzioch.
Naszym zadaniem było powycinać setki okienek w powierzonych ogromnych arkuszach i zapełnienie pustych przestrzeni kolorami zgodnie z przygotowanym rysunkiem, będącym mikro kopią wielkiej planszy. Po zasłonięciu okien, efekt był niesamowity! O balonach z różnymi "tanecznymi" figurami, które na nie nanosiliśmy pędzlami, przy pomocy przygotowanych szablonów, specjalnych girlandach i innych "cudach" ledwie wspomnę... Na finał doznaliśmy sporego szoku. W środkowej części sufitu zawisła duża, "lustrzana" kula, której obroty można było regulować "elektrycznym pudełkiem-suwakiem", przymocowanym obok gniazda zasilającego. Przypominam, że była to druga połowa lat sześćdziesiątych XX wieku. Myślę, że Pani Bodzioch "skopiowała" kulę, przy dużej własnej inwencji, z kadrów zachodniej filmoteki. Wrażenie było niesamowite...
Ileż dobrych "nauk", ileż wspaniałych doświadczeń, ileż mądrych wskazań życiowych otrzymaliśmy w darze...
Trudno zliczyć i nazwać.
A o Jej duszy i sposobie postrzegania świata i ludzi niech świadczy taki "drobiazg".
Kilka lat temu, po wielu latach bez kontaktu, na parę dni przed Świętami Wielkiej Nocy, otwierają się drzwi do mego pokoju w pracy i staje w nich moja wspaniała Wychowawczyni.
- Przyniosłam Ci mały prezent na Święta.
Podaje mi kilka przepięknych "pisanek"...
Długo nie mogłem uwierzyć, że to jawa nie sen...
.....................
Dużo zdrowia, spokoju ducha Pani Stanisławo... Niech zbliżające się Święta Wielkiej Nocy będą dla Pani czasem spokoju i myśli serdecznych. Ciepły uśmiech posyłam, w ten trudny dla nas wszystkich czas...
Na 2. fotografii uśmiechnięte buzie w starej Trójce, w budynku nad rzeką...
/ze zbiorów Pana Ireneusza Gacka/
Fot. 3 Piękne Dziewczyny z "Trójki" na tle okna z "duszą" 🙂
/z "fototeki" P. Ani Tarnopolskiej/
/odstępstwa od norm językowych celowe i zamierzone/ /ciąg dalszy chyba nastąpi/


Brak dostępnego opisu zdjęcia.
Część II.
Od początku funkcjonowania "nowej" Trójki, klasy młodsze "zlokalizowane" były w "strefie buforowej", w prawym skrzydle, tym z okrągłym oknem (znakiem szczególnym naszej szkoły), w pobliżu pokoju nauczycielskiego. Nauczyciele skutecznie pilnowali by nikt ze starszych uczniów nie zakłócał spokoju młodszym, czyli tym "do czwartej klasy włącznie". Faktem jest, że sztuką było przedostać się na duży hol, nawet ten na pierwszym piętrze. Najlepszą wymówką była konieczność złożenia wizyty w sklepiku szkolnym, wszak bez "orenżady" (pamiętacie - orenżady, nie oranżady) ze "strzelanej" butelki pobyt w szkole był bez sensu. Czyż nie?
Młodsze klasy były "oczkiem w głowie" wszystkich nauczycieli, ale szczególnie kochały nas nasze Wychowawczynie: P. P. Rozmus, Maria Zielińska (później Berlewicz), Wiesława Jóźwik, Stanisława Bodzioch....
Ech! Stanisława Bodzioch!
Wspaniała, acz skromna w samoocenie, utalentowana artystycznie kobieta. Zawsze Jej się "chciało". Dzięki temu wiecznie malowaliśmy dekoracje, recytowaliśmy, tańczyliśmy. Byliśmy ułanami i szlachciankami w polonezie, krakowiakami i krakowiankami wiadomo w czym, "facetami pod muszką" i jeszcze nie wiem kim, bo pamięć mam, przecież, tylko jedną...
Malowaliśmy pocztówki świąteczne, krasiliśmy jajka, podkreślam - krasiliśmy (kurze oczywiście 🙂 ), "budowaliśmy", w klasie, nie w domu, wszelakiego typu zamki, mosty, góry i sam już nie wiem co jeszcze...
Zawsze uśmiechnięta i przygotowana do "współpracy", bez względu na stan ducha, bo przecież, jak każdy, miała czasem swe prywatne problemy.
Jak potrafiła nas "uczyć" i "nauczyć" niech świadczy takie oto zdarzenie:
W ramach modnej wtedy niepisanej zasady - "szkoła dla zakładu, zakład dla szkoły", któraś ze "stron" zgłosiła chęć współpracy, a był to czas przygotowań do balu sylwestrowego. "Suma sumarum" szkole przypadł w udziale "zaszczyt", udekorowania sali kinowej, zmienionej na taneczną, w domu kultury Zakładów Drzewnych na Bugaju. Myślę, że wybór nie był przypadkowy. Ktoś znał umiejętności naszej Pani Stanisławy. Oczywiście podjęła się zadania. Wybrała kilkoro uczniów z naszego grona. Zostaliśmy zwolnieni z zajęć i przez około tydzień przebywaliśmy w "Drzewiarzu". Tam dopiero "dostaliśmy szkołę" aranżacji wnętrza i paru innych dziedzin plastyki i sam nie wiem czego jeszcze! Na wielkie powierzchniowo okna (około dwa i pół na dwa i pół metra), które na co dzień służyły do eksponowania plakatów filmowych i afiszy i co ważne, były podświetlane, nakładaliśmy ogromne witraże wykonane z sztywnego bristolu i kolorowych gładkich grubszych bibuł. Oczywiście rysunki par tanecznych, postaci starego i nowego roku, krajobrazów zimowych, sylwestrowych serpentyn okalających kielichy z szampanem i datą nowego roku przygotowała wcześniej Pani Bodzioch.
Naszym zadaniem było powycinać setki okienek w powierzonych ogromnych arkuszach i zapełnienie pustych przestrzeni kolorami zgodnie z przygotowanym rysunkiem, będącym mikro kopią wielkiej planszy. Po zasłonięciu okien, efekt był niesamowity! O balonach z różnymi "tanecznymi" figurami, które na nie nanosiliśmy pędzlami, przy pomocy przygotowanych szablonów, specjalnych girlandach i innych "cudach" ledwie wspomnę... Na finał doznaliśmy sporego szoku. W środkowej części sufitu zawisła duża, "lustrzana" kula, której obroty można było regulować "elektrycznym pudełkiem-suwakiem", przymocowanym obok gniazda zasilającego. Przypominam, że była to druga połowa lat sześćdziesiątych XX wieku. Myślę, że Pani Bodzioch "skopiowała" kulę, przy dużej własnej inwencji, z kadrów zachodniej filmoteki. Wrażenie było niesamowite...
Ileż dobrych "nauk", ileż wspaniałych doświadczeń, ileż mądrych wskazań życiowych otrzymaliśmy w darze...
Trudno zliczyć i nazwać.
A o Jej duszy i sposobie postrzegania świata i ludzi niech świadczy taki "drobiazg".
Kilka lat temu, po wielu latach bez kontaktu, na parę dni przed Świętami Wielkiej Nocy, otwierają się drzwi do mego pokoju w pracy i staje w nich moja wspaniała Wychowawczyni.
- Przyniosłam Ci mały prezent na Święta.
Podaje mi kilka przepięknych "pisanek"...
Długo nie mogłem uwierzyć, że to jawa nie sen...
.....................
Dużo zdrowia, spokoju ducha Pani Stanisławo... Niech zbliżające się Święta Wielkiej Nocy będą dla Pani czasem spokoju i myśli serdecznych. Ciepły uśmiech posyłam, w ten trudny dla nas wszystkich czas...
Na 2. fotografii uśmiechnięte buzie w starej Trójce, w budynku nad rzeką...
/ze zbiorów Pana Ireneusza Gacka/
Fot. 3 Piękne Dziewczyny z "Trójki" na tle okna z "duszą" 🙂
/z "fototeki" P. Ani Tarnopolskiej/
fotografia ze zbiorów rodzinnych
...
🙂
Kolejny rok szkolny tuż, tuż...
A tak prezentowała się młodzież z początkiem lat trzydziestych XX wieku w starachowickiej Szkole Powszechnej, w pierwszym roku realizacji reformy jędrzejewiczowskiej (trzystopniowy system szkoły powszechnej), czyli z klasą siódmą.
Warto wspomnieć, że założeniem tej reformy było, by klasę siódmą kończyli uczniowie, którzy dalej nie będą się już kształcić. Do gimnazjum przechodziło się po ukończeniu klasy szóstej i "należytym"/cyt./ zdaniu egzaminu państwowego...
Jeśli ktoś nie dowierzał Żeromskiemu, że do szkoły chadzało się też na bosaka, ma poniżej subtelny "ślad pamięciowy"...
Acz to jeszcze nawet wiek nie minął od tamtej chwili....
Udanego nowego roku! Szkolnego - oczywiście 🙂 🙂


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz