sobota, 6 maja 2023

#Pasternik... Gdy staw/zalew Stawem zwano, a Pasternik Pasternikiem...

 

Gdy staw/zalew Stawem zwano, a Pasternik Pasternikiem...


O co chodzi?
Ano o to, że wśród wszystkich ważnych opisów wydarzeń historycznych dotyczących Starachowic, ginie nam z oczu, prawie równie stara i równie ciekawa dzielnica naszego miasta, Pasternikiem, od zarania swego istnienia, zwana.
Tak, tak, to nie zalewowi, a ziemi w dole „za drogą”, tuż za mostem, po prawej stronie Kamiennej, ta nazwa prawnie tradycją swą przynależy, ziemi o równie ciekawej historii.
Od strony południowej „zamykał” ją trakt na Ostrowiec (późniejsza Aleja Wyzwolenia), od wschodu droga na kładkę przez rzekę (obecny most na hutę), od północy koryto rzeki Kamiennej, od zachodu staw właśnie.
Teren był niski, dziką łąką usiany, wypłaszczony, zalewowy przecie.
Kilka pokoleń Starachowiczan chodziło nad Staw na ryby, na plażę i na potańcówki, które nad jego brzegiem dość często czyniono, a na Pasternik na ziół i ulęgałek zbieranie, do pracy „na Hucie” i – nieco później - na mecze piłkarskie chociażby.
Pasternik to staropolska nazwa pól i łąk przyległych do osady, miejsce wypasu bydła, czasem wspólne dla całej, małej społeczności.
Może dziś wydaje się to nam mało prawdopodobne, ale pod koniec XIX wieku i na początku XX. to miejsce przyległe do rzeki Kamiennej służyło (w pewnej części) temu właśnie celowi. Nawet jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zdarzało się gościć bydłu na południowym obrzeżu dzielnicy, a tuż za drogą, biegnącą w kierunku Michałowa, kilku właścicieli doiło (dzień w dzień) krówki, a beczek z mlekiem było z tego tyle, że wóz konny, zaprzężony w dwa solidne wałachy, mocno przeciążony docierał do Wanacji.
Historia dzielnicy jest równie „stara”, jak reszty naszego miasta.
Pod koniec wieku osiemnastego i w pierwszej połowie dziewiętnastego używano też nazwy obocznej – Pastewnik – określającej teren po obu brzegach rzeki, aż po budynki Wielkiego Pieca.
Zaniżony teren stanowił naturalne „zalewisko” przy wysokim stanie Kamiennej.
Stosunkowo wcześnie rozdzielono tę płaszczyznę, na dwie części, szerokim ziemnym nasypem, ułatwiającym dostęp do rozwijającej się osady przemysłowo-mieszkalnej, po północnej stronie rzeki, mieszkańcom Górników (nazwa też nieprzypadkowa), Krzyż(sz)owej Woli i części Wanacji. (fot. 1, 1a)


Zapotrzebowanie na wodę przemysłową wymusiło jej gromadzenie, tym samym budowę solidnego zalewu, po prawej stronie koryta Kamiennej(fot.2).

Podniesiono wyżej gruntową drogę, zbudowano solidne stawidła(fot.3, 3a)


i
przekopano, ukryty pod nią, dodatkowy kanał, odprowadzający nadmiar wody z południowej części zbiornika, przez część Pasternika, z ujściem do rzeki (istnieje do dziś, choć mało kto wie o tym)(fot.4).

Po stronie zalewu zamontowano dodatkowy mały jaz.
Od tej chwili zaczęła się też nowa historia Pasternika, dzielnicy „za upustem”(fot.5, 5a, 5b)



, tym dużym – oczywiście. Dzikie łąki stają się przydatne dla przemysłu, wszak leżą tuż obok – na rzut kamieniem – Wielkiego Pieca, cegielni, tartaku i rodzącej się przetwórni żelaza. Przeszkadzały trochę tory, ale i z tym sobie sprytnie poradzono (o tym innym razem). Między torami a rzeką, po likwidacji tartaku (rok uruchomienia 1789 (!)) i częściowej zmianie lokalizacji cegielni (pieców wypałowych), postawiono kilka budek drewnianych dla strażników i teren ten przeznaczono na skład drewna, szpał kolejowych, „urobionej cegły”, ale przede wszystkim, ze względu na podmokły grunt, na ziemne silosy z gaszonym wapnem i karbidem. Zapełnione doły, powierzchniowo skrystalizowane, istniały jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku. Dopiero przykre wydarzenie z topiącym się, w jednym z nich, kilkunastoletnim chłopcem przyspieszyło ich skuteczną likwidację. Między „napowietrznymi magazynami” układano tymczasowe torowiska, ułatwiające transport materiałów, ale – i tu myślę, że odrobinę zaskoczę czytających – wywózkę szlaki wielkopiecowej, tak, tak, szlaki i żużla. Transportowano ją nawet przez rzekę na „pola” Pasternika.
Proces ten trwał dostatecznie długo, by podnieść poziom przyszłego osiedla i wystarczająco długo, by wystarczyło jej na wyłożenie dna(!) rzeki, od mostu, po granice huty, a także obu, do dziś istniejących, nasypów brzegowych(fot.6, 6a)


. Obudowano kanał (o którym wcześniej wspominałem) i przykryto go szlaką i ziemią, podnosząc, wyrównując całą płaszczyznę przyszłego osiedla. Zakres prac był niesamowity. Granice koryta rzeki obłożono pięknym piaskowcem, częściowo pozyskanym z regulacji strumienia. Ułożono go tak, że stał się „deptakiem spacerowym” ku Wierzbnikowi. Nie poradzono tylko jednej skale, wystającej z nurtu, a raczej nie chciano poradzić, gdyż miała bardzo ciekawą formę grzyba, gdzie trzon pięknie woda ukształtowała, a kapelusz był na tyle duży, że dwie osoby mogły na nim siąść wygodnie i nogi w strudze chłodzić. Panie z osiedla (w pierwszej połowie XX wieku) lubiły też pranie ciuszków tu czynić, z czystej jeszcze wody korzystając, a spacerujący Starachowiczanie na nim zdjęcia swym najbliższym i przyjaciołom pstrykali.
W szlace, ukrytej w wodzie, szybciutko zagnieździły się jętki, wszak gotowych otworów miały pod dostatkiem, a ponieważ są rarytasem pokarmowym dla rybek słodkowodnych, rzeka na tym odcinku stała się wielce rybna. Dodatkowo, „w zimnej” strudze, doskonałe warunki do rozwoju znalazły piskorze, ślize i kozy, a nawet węgorze, których – jeszcze w drugiej połowie ubiegłego wieku było tu stosunkowo dużo, Sprzyjała im zalegająca dno szlaka, która utleniając się, tworzyła głębokie, wąskie, podwodne tunele. Wykorzystywały je także potężne raki. Ich obecność świadczyła o jakości wody, czystej, dotlenionej. Oba stoki koryta zaczęły szybko porastać wszelakie zioła, lubiące twarde, niezbyt bogate podłoże i – od wczesnej wiosny, po późną jesień – czyniło się kolorowo, tęczowo, pastelowo. Był to czas, gdy rośliny te źródło leków domowych stanowiły, więc ich zbieraczy sporo się po skosach kręciło. Rzeka na wiele sposobów „kwitła”, żyła.
Pasternik stawał się miejscem atrakcyjnym, atrakcyjnym także „lokalizacyjnie”.
Stąd tylko do kościoła było trochę daleko, ale nie dalej, jak z Majówki, czy Orłowa!
W latach dwudziestych ubiegłego wieku, w Wierzbniku było tylko około 600 budynków mieszkalnych, najczęściej jednoizbowych, o średnim, wciąż rosnącym zagęszczeniu - 9 osób na pomieszczenie! Rozrastała się część północno-zachodnia, ale nie w takim tempie, by zabezpieczyć potrzeby miejskie.
Postanowiono wydzielić działki budowlane; takie od tysiąca, do dwóch tysięcy metrów i mniejszych też trochę (szczególnie przy istniejącym trakcie).
Z początkiem zeszłego stulecia zaczęło rodzić się osiedle. Trochę namieszała pierwsza wojna światowa, ale potem było już tylko „z górki”; i w przenośni, i rzeczywiście z górki, przecie od mostu, ku „przepaści”; hi, hi. Ba, z Górników i Wanacji też z górki!
Chętnych do zabudowy łąk i szlakowiska było wielu. Nie przerażała ich nawet świeża szlaka częściowo grunt naturalny kryjąca. Dlatego podzielono jeszcze duże działki po stronie wschodniej dzielnicy i „obdarowano” jak największą ilość, potrzebnych okolicznym zakładom przemysłowym, pracowników. Szczególną uwagę zwracano na „speców” i „średnią kadrę”. Oni byli preferowani. Nie zapomniano o pracownikach raczkujących wodociągów, obsłudze jazu i przyszłych administratorach planowanego stadionu sportowego.
Sporo było w tym dalekowzroczności, bardzo mało przypadkowości.
Młodzi właściciele działek dzielnie ryli zastygłą skorupę, zwozili leśną ziemię, kruszyli „płytki” kamień. Pomagali sobie nawzajem, dzielili doświadczeniem, czasem „zdobyczami”. Rodziły się pierwsze przyjaźnie(fot.7)

. Niewielu było odludków.
Stawiali drewniane „budy”, w których nie tylko przechowywali przyszły budulec, ale równie często spędzali także noce, by budowa szybciej postępowała.
Było to o tyle korzystne, że do pracy i z pracy mieli stąd tylko dwa kroki.
Panie dostarczały „spożywkę”; o trunki dbali panowie sami. Bardzo szybko, jak na owe czasy, zaczęły rysować się pierwsze kształty budynków mieszkalnych. Na początek te mniejsze drewniane i o konstrukcji mieszanej; nieco później piętrowe, duże kamienice z białej palonej, przy-wielkopiecowej cegły (było ich kilka; chyba sześć przetrwało; niektórych stan jest opłakany)(fot.8, 8a, 8b)



, choć jedną z pierwszych dużych budowli była kamienica przy moście, ale jej historia jest trochę inna. Wspomnę tylko, że przeznaczona była dla dozoru technicznego i, jak to zwykle bywa, parokrotnie zmieniała swe przeznaczenie. Była nawet szkołą powszechną (początek lat trzydziestych XX w.) , a skończyła jako czynszówka (na marginesie - też z białej cegły)(fot.9)

.
Za nią pobudowano kilka długich, wąskich, niskich budynków z przeznaczeniem na mieszkania dla kilku rodzin każdy. Dalej na wschód i południe „panoszyły” się już tylko domy prywatne.
Jeśli chodzi o prozę życia, wraz z biegiem czasu osiedle czyniło się samowystarczalne. Miało swoją pielęgniarkę, akuszerkę, krawcową, fryzjerkę, stolarza, dekarza, fachowca od studni, nawet masarza, kowala i zielarza. W latach, gdy telefon był rarytasem, a właściwie go nie było, miało to ogromne znaczenie. Ułatwiało to mieszkańcom życie, ale i tworzyło pozytywną atmosferę współbytowania. Nabiału i drobiu też nie brakowało. Miejscowych wspomagały gospodynie z Siekierna i okolic, które zmierzając na targ do Wierzbnika, zaczepiały o osiedle i często zostawiały tu cały swój „ekwipunek”. Po drugiej stronie rzeki, na jej lewym brzegu, pojawiła się bocznica kolejowa, sięgająca, aż do „placu z karbidem”. Kilka razy dziennie wekslowano* wagony. Lokomotywa prychała, syczała, gwizdała, o istnieniu huty przypominała. Zwrotniczy wychodził z murowanej, ceglanej budki i pilnował, by maszynista nie potoczył potwora zbyt daleko. Gdy monstrum z wagonami wracało za płot zakładu, chował się za północną ściankę dyżurki i umilał sobie czas warty grą na harmonijce ustnej. A czynił to tak znakomicie, że kobiety z Pasternika przysiadały na brzegu wału wsłuchane w dźwięczne tony, płynące zza rzeki.
W okresie okupacji hitlerowskiej osiedle żyło pozornie spokojnie. Niemcy bardzo rzadko tu się zapuszczali. Bardzo szybko wykorzystali to ludzie podziemia, szczególnie ci już zagrożeni. Mieli tu parę zręcznych kryjówek, które regularnie były „zagospodarowywane”. Dwukrotnie, w latach 1942-44 żołdacy okupanta przeczesali starannie osiedle. Na szczęście bez dobrego dla nich skutku. „Schowki” okazały się skuteczne.
Po II Wojnie Światowej staw jest dalej Stawem, a pasternik(dawna łąka) już „pełną gębą” Pasternikiem.
Przybywa jeszcze kilka rodzin. Ich posesje to już drobne dokładki po kilkaset metrów, ale wtapiające się znakomicie w dotychczasowa zabudowę. Ze Szczekocin przybywa rodzina Państwa Wożniaków. Syn tych pierwszych, za kilkanaście lat będzie uczestnikiem wyprawy na Pustynię Gobi. Informacje o szkieletach dinozaurów dotrą na Pasternik z „pierwszej ręki”. Archeolog, profesor Zenon Woźniak, wykładowca na UJ, zapisze się w historii polskiej nauki jako specjalista od słowiańskich artefaktów, kultury łużyckiej, celtyckiej i lateńskiej; przez wiele lat będzie kierował tematyczną pracownią w PAN.
Osiedle wciąż się zmienia. Dostaje w prezencie dwie szkoły, pod jednym numerem – co prawda, ale w dwóch budynkach; w parterowym drewniaku, o dwu izbach, z kozami do ogrzewania, z drewnianą podłogą śmierdziuchem wysmarowaną ( na stoku przy Alei Wyzwolenia – dzisiejsze działki nauczycielskie) i przy moście „na hutę”, przy samym korycie rzeki, murowany piętrowy budynek, z czerwonej cegły, z kilkoma klasami, ogrzewanymi kaflowymi piecami i umywalkami (!) w osobnym pomieszczeniu; tylko wygódki były na zewnątrz, przy płocie (budynek istnieje do dziś).
Szkołę od reszty osiedla oddzielał stadion sportowy, miejsce „pielgrzymek” kibiców piłki nożnej z terenu Starachowic i okolic. Podmiot marzeń sennych - nie tylko - chłopców z osiedla. Skórzana, sznurowana futbolówka i dwie prawdziwe bramki, chwila na zielonej, przystrzyżonej murawie, to były pragnienia, których realizacja godna była wszystkich poświęceń. Wiedzieli o tym dorośli i czasami skwapliwie z tego korzystali. Szczególnie podczas meczów, gdy piłka, mocno kopnięta, wpadała do Kamiennej. Dyżurni szybko ją wyławiali, a w nagrodę mogli ją pokopać, po meczu, na kochanej murawie. Mogli sobie zasłużyć także pastowaniem „skórzanek” i butów piłkarzy, grabieniem skoszonej trawy.
W 1945 roku stadion ogrodzono drewnianym płotem(fot.10)

. Nie zapobiegło to ucieczkom piłek, choć trochę ograniczyło ilość „wpadek”. Na początku lat pięćdziesiątych postawiono, od strony rzeki, wyższy mur z cegieł(fot.11)

, a na jego rogu uczyniono dwa okienka kasowe, między nimi dozorowane wejście na stadion.
Honory gospodarzy obiektu pełnili, mieszkający tuż przy bramce wejściowej, P. P. Ząbecki (administrator), Cupis (kontrola nad obiektem, kasą) i Cebula (konserwacja sprzętu). Mecze często sędziował Pan Henryk Buczek (jeden z dwóch starachowickich arbitrów), zięć, wielce serdecznego osiedlowej młodzieży, Pana C.
Mimo wysokiego ogrodzenia rzeka wciąż zbierała „gały”, tylko teraz łowiący skórzane kule już biletów na przyszłe mecze oczekiwali. Negocjacje, z reguły, były pozytywne.
Na murawie, przy mocnym dopingu, piłką żonglowali Panowie: Gorzkowski, Weiss, Szeliga, Wesołowski, Jacek, Burczyk, Biegaj, Bielas, Witkowski (słynny „Ołówek”, mimo słusznego wzrostu, bardzo sprawny fizycznie), Maksalon (mieszkaniec Pasternika), Pieczka, Suszek, Orkisz, Nowak i wielu innych.
Tuż przy stadionie mieszkał z rodziną, wielce sympatyczny, empatyczny dla pasażerów, Pan Garbarczyk, jeden z pierwszych trzech kierowców starachowickiego MPK.
Kilka domów dalej wkraczał w dorosłość Pan Ptasiński, lekarz, długoletni dyrektor szpitala w Kielcach. W środku osiedla zadomowili się: Pan Nowak (mistrz zmianowy w pobliskich wodociągach, spec od jakości frakcji destylującej wodę), Pan Mazurek (odpowiedzialny, przez kilkadziesiąt lat, za „modelarnię” w hucie, który „w rękach” drewno układać potrafił), kilku dyrektorów starachowickich przedsiębiorstw, a nawet szef skarżyskiego PKS-u (u nas był, w tym czasie, tylko mały jego oddział).
Bliżej stawu dwie rude piramidy(!) stały, a w nich lód, pobrany z zalewu zimową porą. Tkwił ukryty, by trzy skoligacone rodziny pyszne lody - przez całe lato - mieszkańcom miasta mogły serwować.
Tuż przy Stawie, w dużej piętrowej kamienicy, masarnia i sklep Państwa Spytkowskich się znajdowały. Właściciele z sercem osiedlu służyli, a łatwym to, w latach po II Wojnie Światowej, nie było, tym bardziej, że smak i jakość serwowanych wyrobów ceniono w całej okolicy i chętnych do ich nabycia było wielu, oj, wielu.
- A ilu „kontrolerów” firmę odwiedziło! Nie sposób policzyć.
W kamienicy obok MHD lokal wynajmowało, sklep spożywczy lokując, a w nim masło, mydło i powidło – w dobrym tego słowa znaczeniu. Bańki z mlekiem codziennie dzwoniły, chleb i bułki w skrzynkach wjeżdżały, słone śledzie w dębowej beczce stały, marmolada w formie na ladzie się gościła, cukier i mąka półki uginały, cukierki kolorowymi papierkami kusiły, a dropsy, landrynki, kukułki i lizaki...
Spróbuj mnie! Spróbuj!
Wołały, wzrok przyciągając i ślinę w ustach gromadząc.
Nawet zeszyty, gumki, atrament, stalówki i ołówki na regaliku się panoszyły.
Szefowała temu wszystkiemu Pani K. Wspaniała kierowniczka, która wszystkich znała i wiedziała, co im potrzebne, co im się przyda. W zaopatrzeniu firmy „ścieżki miała wydeptane”, to i czekolady wedlowskie, od czasu do czasu, pozyskiwała, mieszankę także, a na święta prawdziwą chałwę (nie blok chałwo-podobny), cytryny i pomarańcze...
Sklep to był prawdziwie osiedlowy, na potrzeby osiedla ułożony!
Osiedle zawsze miało swój społeczny mikroklimat. Mieszkańcy lubili sobie pomagać. Rozmawiali ze sobą. Uśmiechali się do siebie. Pytanie:
Co słychać?
Znaczyło, że cię pytam:
Co u ciebie, czy wszystko w porządku, czy nie potrzebujesz pomocy, może poczęstować cię ciastem, które właśnie upiekłam, może wolisz herbatę, może zaopiekować się dzieckiem?
Nie było formą grzecznościową, nie znaczyło:
Pytam, bo tak wypada; na odczepnego!
Łączyły ich nawet studnie, przy których spotykali się, czerpiąc wodę. Zmuszały do zgody sąsiedzkiej, gdyż było ich tylko kilka ze smaczną, dobrą wodą do picia. Konflikt groził bieganiem po nią na drugi koniec „małej ojczyzny”. Wagowano się, tym samym, by nie urazić sąsiada. Wieczorami siadali na ławeczkach i dyskutowali, dyskutowali, dyskutowali.
No, nie tylko!
Czasem coś mokrego też mieli, ale były to minimalne ilości.
Zapraszali się „na placek”, na kolację, na „ziemniaka z ogniska”, nawet na „tysiąca”.
Z posesji na posesję były furtki w płotach – dla wygody, dla dzieci i dorosłych.
Rozmowy przy bramkach – tych zewnętrznych – też były zwyczajem i normą tej dzielnicy. Nawet nauczyciele, wracający z pracy, udzielali przy nich „wywiadówek”, na temat postępów swoich wychowanków:
- Pani Kowalska! Niech Pani podejdzie do płotu!
- Co się stało? Droga Pani!
- Syn dziś dostał dwójkę z matematyki. Niech się pani zainteresuje.
- Oj! Ja już się zainteresuję. Bardzo dziękuję. Ja się odpowiednio „zainteresuję”!
- Spokojnie, Pani Kowalska! Spokojnie.
- Jakie spokojnie, jakie spokojnie! Jak ścierka nie pomoże, to wymyślę coś lepszego! Ot, co!
- Pani Kowalska!
- Dobra, dobra; ja tam swoje wiem i już.
Takie scenki i im podobne nie należały do rzadkości. Pomyśleć, że nie było internetu, a informacje o ocenach docierały równie szybko; a może szybciej?
Nie wszystko było, oczywiście, idealne, jak to w codziennym bytowaniu, acz drobne „potknięcia” znaczyły tylko, że organizm funkcjonuje, że trwa i się rozwija. Łagodzono je też dość starannie i szybko.
Pasternik miał swoje wewnętrzne, ciekawe życie.
Na początku lat siedemdziesiątych, urzędnicy – nie pytając nikogo o zdanie – wymyślili sobie, że osiedle trzeba podzielić na dwie ulice. Części północnej nadano nazwę „Nad Kamienną”, a stronie południowej dalej pozwolono nazywać się „Pasternikiem”. Wygaszono stadion. Z przyczyn oczywistych, do historii przeszły piramidy lodowe. Zniknął zakład masarniczy, znacznie wcześniej kuźnia. Zamknięto sklep. Zlikwidowano zjazd z „krzyżówki”. Nieco później usunięto nawet kiosk „Ruchu”.
Trochę domów zniknęło. Kilka czas patyną pokrył. Inne „oknodołami” ciemnieją, z ruiną się zaprzyjaźniają, ale powstają też nowe, na miarę czasów zadbane. Niektóre drugą młodość zyskały (gdyby tak z naszym życiem czynić można). Być może idzie nowe i stary Pasternik, przy rewitalizowanym wodnym Pasterniku, blask swój i urodę w pełni odzyska. Oby atrakcyjną lokalizacją, jak przed laty, znów się szczycił i gości przyciągał.
Czego mu życzę, z całego serca mego!
I już!
* przetaczanie
/Wszystkie odstępstwa od norm językowych celowe i zamierzone/