środa, 29 grudnia 2021

#"Dialogi dziadka z Wnuczką." Poświątecznie...

 

Z serii...
"Dialogi dziadka z Wnuczką."
Poświątecznie...
Przychodzi moja Wnusia w odwiedziny do dziadka i od drzwi komunikuje:
- Nareszcie wiem kim będę, jak dorosnę!
- ??????????????????
- Kim, Kochanie?
- Będę uznaną pisarką dla dzieci. Będę pisać książki o życiu i zwyczajach sfory szarych wilków, ich brązowych przyjaciół, z wilkiem w pantalonach na czele.
- Czasem będzie ich odwiedzał także wilk w szaliku.
- Na podstawie moich bajek, z życia stada wziętych, fajny reżyser nakręci film i będą go wyświetlać codziennie w Heliosie o godzinie dwudziestej.
- O! O! O! Ale dlaczego tak późno?
- Bo najlepsze bajki zawsze przed snem się wyświetla; nie wiedziałeś o tym, dziadziusiu?
...I potoczyła się swobodnie opowieść o wspaniałej kochającej się wilczej rodzinie i ich przyjaciołach, o zabawach w ogrodzie, o pięknej leśnej polanie, o torcie na urodziny mamy-wilczycy, o kontuzji małego wilczka, który nie chce iść do lekarza, a ma
uszkodzoną kostkę, o barwach jego twarzy - od szarości, po purpurę, a nawet po kolor niebieski - ze strachu, o całkowitej utracie koloru sierści - przez stres, spowodowany ciągłym, głośnym nawoływaniem, czynionym przez tatę-wilka, i jeszcze, i jeszcze...
- A wszystko to, błyskawicznie utrwalone "stosikiem" kolorowych rysunków, z których piękna książeczka, a właściwie, rzeczywisty komiks już powstaje... Tylko introligatorsko "oprawić" go jeszcze trzeba.
Gdy praca twórcza zbliża się ku końcowi, nieświadom zagrożenia, dygresją zaczepiam...
- Ty, Alu, z narratorem się - oczywiście - utożsamiasz?
- No wiesz! Co ci przyszło do głowy!
- Jam ci królem wilków jest! (to nie interpretacja dziadka, to cytat dosłowny)
- Ale przyjaźnisz się ze wszystkimi?
- Nie, ja o nich dbam, więc o przyjaźń trudno.
Fakt! Pomyślałem sobie; he, he!
- Jakie to szczere i naturalne! Znów! He, he!
- Lecz z królową-wilczycą, to już przyjaźń trwa zapewne?
Brnę dalej w ślepy zaułek, "rzeczy" nieświadom!
- A ja się już z nią nie przyjaźnię; od czterech lat.
- Dlaczego? Pokłóciliście się?
- Nie. Pobraliśmy się. Jesteśmy po ślubie z wilczycą.
Na takie dictum "złapała" mnie przyducha.
- To po ślubie nie można się przyjaźnić?
- Nie. Przed ślubem, to jest przyjemność (ostrzegam - nie czynić "dorosłej" nadinterpretacji😄), a po ślubie, to obowiązek. Przyjaźń nie może być obowiązkiem!
Co by to nie miało znaczyć, to jakby tak się dobrze zastanowić...
- Coś w tym jest z niepisanej prawdy - chyba; he, he.
Po chwili:
- Dziadziusiu!
- Teraz będziemy bawić się w naszym królewskim ogrodzie.
- Strażników nam nie trzeba, bo wszyscy nas tu lubią.
- Wszyscy muszą mi się kłaniać. Oprócz mojej wilczycy i moich czterech wilczków. Wszyscy, oprócz mojego stada.
Kurcze! Znów strasznie trafne i na czasie! Hi, ha, ho...
- Wszyscy mnie lubią, ale muszą mi się kłaniać. Oprócz mojej wilczycy i moich czterech wilczków. Wszyscy, oprócz mojego stada.
I tak to, przeszliśmy od bajki, do zabawy w uroczym "realu".
- Zostałem wilkiem w "szaliku niebieskim"!
- Ot! Zaszczytna to rola!
- Czy ma ktoś wątpliwości "w sprawie"?
- Jeśli tak, to z wyjaśnieniami i pytaniami do Autorki opowieści "odsyłam". Ot, co!
/wszystkie i, lecz, ale, im podobne na początku zdania, dziwne znaki interpunkcyjne - dziwnie "umieszczone" i wszelkie inne dziwadła językowe celowe, zamierzone, świadomie uczynione - i koniec!/😄

piątek, 24 grudnia 2021

#Wigilii moich kilka... Druga połowa lat siedemdziesiątych XX w.

 Wigilii moich kilka...



W porządku całkiem...
Niechronologicznym.
Tym razem...
Druga połowa lat siedemdziesiątych XX w.
Podczas czynienia potraw wigilijnych...
Przypomniałem sobie "scenę" sprzed lat czterdziestu i kilku.
- Ilu?!
- Boże! Tak! Sprzed lat czterdziestu z "nawiązką"!
Wracałem ze studiów w przed-przeddzień Wigilii Świąt Bożego Narodzenia.
Wjechaliśmy w granice mego rodzinnego miasta.
Przez okno słynnego niebieskiego "ogórka", na skrzyżowaniu ulic, przy zbiorniku Pasternik, dostrzegam postawnego mężczyznę, przyjaciela moich Rodziców, pana Mariana. Ubrany w drelichowy, podgumowany płaszcz, dźwiga dwa ogromne wiadra, a właściwie pudła, przykryte od góry, charakterystycznie uniesionym brezentem.
Zaiskrzyło w mej łepetynie.
Te kilkunastolitrowe zbiorniki po farbie do malowania kabin naszych Starów miało wtedy pół miasta. Służyły do różnych celów, ale szczególnie cenione były jako "kosze" na grzyby. Jadąc na grzybobranie do Rakowa, za punkt honoru stawiano sobie, by te właśnie pudła zabierać ze sobą, a nie żadne inne torby, czy koszyki.
Dlaczego?
- Ano dlatego, że były bardzo pojemne, a grzybów tam wtedy było dostatek; oj, dostatek. Miały powlekane, antykorozyjne wnętrze. Były dość cienkościenne, czyli lekkie. Uzbrojone w sztywny pałąk- rączkę i to na centralnej części "powleczony" jeszcze kawałkiem plastikowej rurki. W drodze "na grzyby" służyły jako pojemniki na kanapki, termos, kawałek kiełbasy (bardzo ważne) i coś tam jeszcze...
Wysiadłem z autobusu na przystanku "na żądanie" - był wtedy taki, jeszcze przed mostem, na wprost kamienicy mojej koleżanki Julity - i biegnę za panem Marianem.
Dopadłem go prawie przed jego domem.
- Był pan w Rakowie, prawda?
- Tak, oczywiście...
Zdejmuje brezent i pokazuje mi dwa pełne "wiadra" zielonek i szarych - przepraszam - niekształtnych.
Zapada zmrok 22.12... Czterdzieści trzy lata temu...
Idę do domu i główkuję...
- Jak tu przekonać Mamę, że Wigilia dopiero pojutrze, więc jutro można by jeszcze skoczyć na gąski - do Rakowa.
- A jakie pierogi byłyby super, ze świeżych grzybków. Czyż nie?
Wiem, że chce się nacieszyć moim pobytem w domu, ale przecież dopiero idą święta, przed nami kilka dni wspólnego "kolędowania". - Na razie nic nie powiem, że zaraz po świętach "zmykam" z domu. Wiadomo dlaczego, prawda?
Miałem szczęście, u Rodziców zastałem Brata. Szybciutko opowiedziałem mu o spotkaniu z panem Marianem.
Natychmiast "zaskoczył".
- Jeśli tak to jutro jedziemy!
Znakomicie! Brat ma "podwodę", więc koniec problemów z transportem. Nie będziemy gonić na fabryczną "stonkę".
Mama tylko groźnie zmierzyła nas wzrokiem, ale wiedziała, że z duetem synowskim nie wygra.
Poranny przymrozek wcale nam nie przeszkadza.
Zielonki "zmrożone", niczym kamyki, stukają o dno wiaderka.
- Niech sobie stukają, byle były kolejne i kolejne...
O dziwo, szybciutko "nacięliśmy" po wiaderku.
Szybciutko do domu...
- Niech rozmarzną, bo trzeba je jeszcze "oporządzić", by...
- Barszczykiem i pierożkami wigilijnymi się stały!
Jeden, jedyny raz, w Dzień Wigilijny, zajadaliśmy się potrawami ze świeżych grzybów. Przepyszne były...
Radosnemu kolędowaniu zacnie służyły...
"Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi:
wstańcie, pasterze – Bóg się wam rodzi!
Czem prędzej się wybierajcie,...

#Wigilii moich kilka... Druga połowa lat osiemdziesiątych XX w.

 Wigilii moich kilka...



W porządku całkiem...
Niechronologicznym.
Druga połowa lat osiemdziesiątych XX w.
Czasem w Wigilię ciężko też bywało...
Idą święta!
Czas radosny, szczęśliwy, rodzinnego ducha pełen...
Ostatnie życzenia w pracy.
- "Miśków" parę!
- Jakie tam parę?
- Parędziesiąt!
Wcześniej spacer "po pokojach".
Wszędzie śledzik, ciasto i...
- Opłatek...
"Wszyscy wszystkim ślą życzenia"...
Jeszcze rzut oka na biurko, na regały...
- Ślicznie te stroiki świąteczne wyglądają.
- Sporo ich jest, tylko...
- Nieważne, święta, to święta i już!
- Miły to czas.
Teczka pod pachę i prędziutko do "malucha".
Silnik fiacika zabrzęczał. Lekko całym "pudełkiem" kolibnęło i 126p ruszył ku domowym pieleszom...
Choinkę już wczoraj wieczorem "oprawiłem", lampki powiesiłem; dziewczyny resztę ozdób same uczynią (zapewne już uczyniły).
Ledwie wszedłem do mieszkania, a tu już warczy telefon (stacjonarny - oczywiście - o komórkach nikt jeszcze nie słyszał, acz już zamierzały, lada chwila, zapukać do drzwi naszych, pierwsze "cegły").
Grdyka mi do gardła podeszła.
- To nie życzenia; "musi", coś się wydarzyło...
- Do diaska!
Dyżurny z pracy (tak, tak byli takowi) melduje:
- Szefie! Jest pan potrzebny, mamy poważną awarię!
- Gdzie? Co? O co chodzi?
- Z wodociągów zgłaszają. Coś bardzo poważnego.
Odłożyłem słuchawkę. Znów "łobuz rechocze".
To Kazimierz - techniczny z "filtrów". Bardzo go lubię; znakomity fachowiec; chodząca "encyklopedia" wodnej sieci miejskiej, wie więcej niż dokumenty pokazują, a przy tym...
- Wspaniały, ciepły, życzliwy wszystkim człowiek.
- Krzyś! Jestem "na" Trębowcu. Przyjedź. Możesz być potrzebny. Mamy bardzo poważną awarię na "przepompowni". Jest zagrożenie, że nie podamy wody przez święta dla całego miasta. Przysłać samochód?
- Nie dziękuję. Doczłapię się jakoś moim "bzykiem".
- Pamiętaj, za miastem jest bardzo ślisko. Czekamy.
- Już wyjeżdżam.
Ja to mam pecha! Główny i właściwy "resortem" już od kilku dni na urlopach, a ja...
- Wiadomo! Najmłodszy!
- Nie użalaj się nad sobą! Do roboty i już!
- Z drugiej strony, z Kazimierzem lubię współpracować.
Na miejscu już pełno sprzętu.
Komora otwarta, a w niej pełno wody. Pracują pompy zasilane agregatem. Elektrycy próbują wpiąć się w sieć; trzeba doświetlić miejsce awarii. Trzy zespoły pracownicze czekają w pogotowiu.
Dyrektor zdaje mi relację:
- Pękła obudowa. Nic nie da się zrobić. Musimy całkowicie odciąć przepływ. Zespół do wymiany. Problem polega na tym, że nie mamy zapasowego. To nie powinno się wydarzyć. Mamy wszystko z środka, ale obudowy nie.
- Rozumiem, że już zasilamy miasto ze zbiorników rezerwowych?
- Tak.
- Czyli ciśnienie wody już spada?
- Tak. Dwie, trzy godziny i w wyższych partiach miasta będzie już czuć "ubytki".
- Co robisz?
- Ściągam dodatkowe cysterny od sąsiadów ze Skarżyska i Ostrowca. Rozstawimy je w widocznych punktach.
- Dorzucimy kilka z fabryki. Mamy tu gdzieś w pobliżu telefon?
- Tak w budynku socjalno-dyspozytorskim. O, tam.
- Chodźmy. Trzeba też powiadomić mieszkańców. Najgorsze, że to już święta. Muszą zadziałać administracje, straż i pozostałe służby. Objazd miasta; informacja o lokalizacji cystern z wodą (dziś takie to proste, sms-sik i już, a wtedy, ech).
- Ile mamy czasu? Dwanaście godzin pojedziemy na zbiornikach?
- Nie, jeszcze tylko z dziewięć. Ludzie będę czynić zapasy.
- Oby tylko mróz się nie nasilił.
- Masz rację. Wtedy musielibyśmy szybko opróżniać cysterny; a i droga od sąsiadów może być problemem.
- Póki co, mamy przygotowane maty, na "trochę" pomogą.
- Oby nie było takiej potrzeby...
Telefon, telefon, telefon za telefonem...
Służby zaczynają meldować o podjęciu "przynależnych" działań.
Wracamy na miejsce awarii. Zespoły, próbujące zdemontować uszkodzone urządzenie, zmieniają się co piętnaście, dwadzieścia minut. Pracują po kolana w wodzie, przy kilkustopniowym mrozie. Po wyjściu z komory biegną do budynku socjalnego. Tam pół godziny na rozgrzewkę i znów "do wody".
- Tak w kolusio, kolusieńko...
Kazimierz myśli, skąd by tu zdobyć nową obudowę. Przypomniał sobie, że w Poznaniu mają podobne. Trzeba dzwonić. Tylko to noc - przecie i święta.
Jedziemy do mnie, do pracy, do urzędu. Będzie łatwiej "w świat" wydzwaniać.
Zabezpieczamy ciepłe posiłki dla pracujących w Trębowcu. PSS musi się spisać. Trudno, ktoś musi pracować, by świętować mógł ktoś. Dziwnie brzmi ta "oklepana" myśl, ale prawdziwie - niestety.
Po godzinie prezes melduje, że napełnione termosy już wyjeżdżają; chleb, cukier, herbata też. Ba! Nawet kawa!
- Uf! Dobrze.
Odzywa się, z Poznania, kolega mojego Kazia! Mundurowi go obudzili. Musiał czuć się z pyszna, jak zobaczył ich za drzwiami.
Ma dla nas bardzo dobrą informację. Ma kompletne urządzenie o tych parametrach i symbolu. Gadają sobie obaj fachowym językiem. Niewiele z tego rozumiem, ale bardzo się cieszę, że mój dyrektor podnosi kciuk do góry:
- Wszystko ok! Jest!
- Mój ty Specu kochany, jak dobrze, że jesteś.
Teraz tylko musimy uzgodnić, jak to zorganizować, by ciężka, bardzo ciężka "machina", jak najszybciej znalazła się w Starachowicach...
Najlepiej by było, gdyby wyjechała z Poznania ich samochodem i to już...
Miły człowiek ze stolicy Wielkopolski akceptuje takie rozwiązanie, tylko prosi o pomoc w "załatwieniu" dźwigu do załadunku "detaliku"; nie mają własnego w dobrym stanie...
- Wszak to przecież już święta!
- Ok, coś wymyślę.
Mam! Jeden z dyrektorów FSC też już nie pośpi. Nawet wiem który.
Chwalił się, że ma znajomych w Poznaniu...
Trochę pomarudził, znów "że święta", ale "samojezdnego" u kolegi załatwił.
Już widno. Poranek.
W mieście zaczyna brakować wody. Uzupełniamy o cysterny na przyczepach ciągnikowych.
Czas się bardzo dłuży.
Rupieć już zdemontowany. Czekamy na "prezent" z Poznania. Jeszcze kilka godzin - zapewne...
Łapiemy drzemkę w fotelach.
Budzi nas dyżurny. Poznaniak podjechał...
Przed północą woda "poszła w miasto".
- Uf!
Czas na Pasterkę...
"Cicha noc, święta noc
Pokój niesie ludziom wszem..."

#Wigilii moich kilka... Lata sześćdziesiąte XX wieku.

 Wigilii moich kilka...



W porządku całkiem...
Niechronologicznym.
Na początek...
Lata sześćdziesiąte XX wieku.
Część pierwsza...
Przygotowań czas.
Przed laty, wielu laty, w mym rodzinnym domu, za jedną tylko górą i jedną tylko rzeką, przygotowania do świąt Bożego Narodzenia rozpoczynały się już z początkiem grudnia, a nawet wcześniej...
Już pod koniec października Babcia, mieszkająca za rzeką,
układała na "dachu" drewnianej, dużej szafy ogromne, zgrabne, szare gruszki, których zadaniem było ślicznie "zmięknąć" tuż przed Świętami, tak by mogła nimi obdzielić wszystkich wnuczków w Wigilię, a było ich trochę...
- Wnuczków - oczywiście!
Owoce pochodziły z pięknego, smukłego, jak dorodny świerk, wysokiego drzewa, rosnącego tuż przy domu, obok studni, z której woda była "najsmaczniejsza" "w całym osiedlu", ale to już inna bajka na inny "czas". Powiem tylko, że "kran" był w domu, ale wodę na herbatę brało się z "cembrowiny". Sąsiedzi czynili toż samo...
- Pyszne to były gruchy! Ich sok czuję do dziś na podstarzałych wargach.
W tym samym czasie Babcia "za górą", a właściwie na szczycie góry, czyniła toż samo, tyle że z wielkimi złoto-różowymi jabłkami i pomidorami zebranymi we własnym ogrodzie. Jabłuszka pochodziły ze szczepu uczynionego przez Dziadka na drzewie antonówki. Była to raptem jedna gałąź, ale rodziła znakomicie znakomite owoce. Pomidory, wcześniej zebrane, wyjmowała z kartonowego pudła, owinięte w pergamin i wciąż otulone "lokowała" na dębowej szafie, na podkładzie z kolejnego pergaminu, uważając, by wszystkie leżały "szypułkami" do dołu.
Z jabłkami czyniła odwrotnie - "ogonkami" do góry.
Około połowy grudnia ściągała papier z pomidorów, by spokojnie dojrzały do świąt.
Pamiętam, że zawsze uważnie śledziliśmy ich dojrzewanie.
- Babcia wiedziała co robi. Czerwone stawały się tuż, tuż przed ważnym czasem!
- A jak smakowały w dzień Szczepana, choć czasem dzieci już w pierwszy dzień Świąt dostępowały zaszczytu ich spożycia. Dorośli dopiero dnia drugiego.
Jabłuszka miały cudowny smak i zapach, acz dobrze trzeba było się napracować zębami, by je "naskrobać". Ślinka do dziś mi "cieknie" na ich wspomnienie.
Na parapetach, w pięknych woreczkach, suszyły się orzechy włoskie.
Posłużą potem, zmielone, do placków świątecznych, ale i do dekoracji choinki.
- Jak? Do dekoracji?
- Tak, tak. Końcówki gałązek przebite będą od dołu szpilkami i na wystające ostrze nasadzone zostaną orzechy. Wyglądać będą niczym małe szyszki. zjadliwe szyszki.
Z początkiem grudnia Mama rozpoczynała wędrówki po sklepach, by zgromadzić odpowiednio ciekawy zestaw świątecznych smakołyków.
- A nie było to takie proste! Dziś czekolady, jutro lub pojutrze pomarańcze ("rzucali" przed Świętami), a to cytryny...
- O zapasie mąki, cukru i masła trzeba pamiętać!
- A! A! Panią z Siekierna trzeba poprosić, by więcej jajek kurzych przyniosła!
- A może by i ćwiarteczkę cielęciny załatwiła; najlepiej tylną! Byłoby super! Oj! Super!
- Resztę mięsa - schab, polędwicę i wędliny przygotuje pan Staś, znakomity masarz. Zakład ma na naszym osiedlu. Będzie łatwiej. Wyda wszystko od zaplecza; nie trzeba będzie stać w kolejce.
- Szynkę trzeba jeszcze zamarynować, zdążyć na czas. Potem się ją upiecze, albo obgotuje.
- Schab zdecydowanie upieczemy, a polędwicę? Jeszcze się zastanowię...
- O! Czy jest saletra w domu? Chyba została z ostatniej marynaty. Henio sporo mi jej wtedy załatwił.
- Ach! Śledzie! Musi postarać się o nie Krysia z rybnego. Mają być z środkowej strefy beczki, nie z wierzchu i nie z dna. Koniecznie z środka. Trzeba je wymoczyć przez kilka dni i zalać zalewą octową. Nie mogą się "rozłazić". Muszą trafić smakiem i koegzystencją dokładnie w Wigilię
- Dobrze by było, jakby gdzieś jeszcze znalazł ze cztery główki słodkiej cebuli. Jeśli nie, trzeba będzie dobrze sparzyć zwyczajną przed włożeniem do słoików ze śledziami.
- Och! Pierogi! Grzyby są, ale moja kapusta kiszona jest trochę za słodka; przesadziłam z marchewką.
- Muszę poprosić Filomenkę, by mi podrzuciła swojej; ma pyszną w tym roku.
- Cukierki czekoladowe! Najlepiej mieszankę z "22 lipca", dawny E. Wedel musi zostawić Marysia, kierowniczka sklepu na Majówce, koleżanka od czasów podstawówki. Też ozdobią choinkę!
- Cytrusy! Najszybciej przywiozą do PSS-u. Muszę przypomnieć się Tadeuszowi. Tylko ile ich wziąć - dwa, trzy kilo?
- Trzy! Zdecydowanie. Jeszcze trochę mandarynek, jeśli będą.
- Muszę je gdzieś dobrze schować, by chłopcy za wcześnie ich nie "odkryli". Będą pod choinkę.
- A! Z dziesięć cytryn. Mogą się przydać, nie tylko do herbaty.
- Właśnie! Herbata! I kawa, najlepiej "Marago"; koniecznie też do mielenia!
- Nowe świeczki na "jodłę"! Starych trochę zostało, ale będzie zbyt mało, lepiej niech znów zostanie.
- Właśnie! Muszę uprzedzić mojego, by nie ważył się przynieść innego drzewka - tylko jodłę! Jodłę i już; zgrabną i najlepiej srebrną. Niech się postara.
- Placki to drobiazg, tylko brytwannę jedną muszę nową kupić, bo ta co jest, przypaliła się przy ostatnim pieczeniu. Muszę ją wywalić! Za pamięci.
- Trzeba pamiętać, by sprawdzić, co z bombkami. Czy całe, jeśli nie to zamówić ze dwa opakowania w "Pedecie". Emilka odłoży.
- A i artykuły papiernicze; klej, papier kolorowy, itp.. Będzie przecież lepienie.
- A może zrezygnować w tym roku?
- Nie, niech się młodszy uczy. Święta, to święta i już!
- Chwila! Chwila! Co z karpiem tego roku?
- Może by tak Henia poprosić, żeby przywiózł z hodowli...
- Tylko żeby nie było czuć ich mułem! Takie ryzyko jest zawsze. Włożę "dzwonki" do mleka, choć na parę chwil, chwil parę; he, he he
- Sąsiedzi jeszcze na pewno podrzucą szczupaka. Albo dwa! Wystarczy.
- Pocztówki! Już, koniecznie! Piętnaście sztuk! Jak co roku. I znaczki...
- Prezenty! Oczywiście, prezenty...
- Wszystko na mojej głowie! Wrrr. Wszystko! Jak zwykle, niezmiennie.
- Chyba już ostatni raz, raz ostatni; hi, hi, hi
- Pogadałaś sobie, to bierz się do roboty! Czas nagli!
- Ech! Jeszcze telefon do starszego, do wojska...
- Ciekawe, czy dostanie przepustkę, a może urlop?
- Wieczorem muszę iść na pocztę. Wtedy najszybciej łączą.
Zabiorę ze sobą małego, niech się przewietrzy.
- Przy okazji wyślemy pocztówki z życzeniami.
Tylko z opłatkiem nie było problemu.
Przynosił go do domu organista z parafii. Był to jego dodatkowy grosz za pracę w kościele, a dla nas pewność, że będzie na czas. Bywał nawet mały, kolorowy - jasno zielony i różowy - niby dla zwierząt, ale smakował tak samo.
- Wiem, bo "sprawdzałem"!
W "okolicach" połowy grudnia nasilały się prace "przygotowawcze", związane ze świątecznym drzewkiem.
Po przeglądzie opakowań z bombkami, oddzieleniu potłuczonych, zapadała ostateczna decyzja ile nowych dokupić.
Potłuczone - zaś - podlegały dalszej degradacji. Zmieniały się w błyszczący pył brokatowy, którym nieco później ozdabialiśmy wysuszone szyszki sosnowe. Tak "rodziły" się kolejne, prawie naturalne, ozdoby choinkowe.
Powstawały różne łańcuch, które niekoniecznie trafiały tam, gdzie były przeznaczone, gdyż Mama bardzo dbała o to, by nie przesadzać z "dekoracjami", bo jak twierdziła:
- Jodełka straci swój naturalny urok. Nie wolno jej tak "przykrywać".
Zbliżała się wigilia. W domu roznosił się zapach pieczonych mięs, gotowanej, umarynowanej szynki, na przemian z zapachem zalewy octowej i świeżo przyniesionych od masarza, naturalnie wędzonych wędlin.
Ślinka ciekła, że aż "strach". Niestety, Pani Domu była nieugięta. Czasem, w drodze wyjątku, niby pytała o opinię na temat smaku i dawała, na próbę, jeden jedyny plasterek. Uśmiechała się przy tym pod nosem, udając, że bardzo liczy na życzliwą ocenę.
Z tą choinką to była coroczna "zapiataja". Zapiataja - wyrażenie bardzo wieloznaczne i nie o przecinek tu - oczywiście - chodzi.
Już w drugim tygodniu grudnia Mama zaczynała "wiercić dziurę w brzuchu" Tacie, że...
- Już czas!
- Dobrze by było gdyby już czekała w "drywalce"* na swój wielki dzień; dzień wędrówki do mieszkania.
Tata się bronił...
- Jeszcze trochę!
- Nie ma co się spieszyć! Dłużej będzie świeża! Dłużej postoi w pokoju!
Riposta mamy zawsze była ta sama:
- No, tak! Potem weźmiesz pierwszą z brzegu, albo to co najgorsze, to co zostanie! Kawałek niezgrabnego kołka!
Biedny tata starał się nie podgrzewać atmosfery:
- Zobaczysz, wszystko będzie dobrze...
I tak dzień po dniu, aż do fantastycznej chwili, gdy późnym wieczorem Tata pukał do drzwi, lekko je uchylał i półgłosem wołał:
- Chodź synu. Pomożesz mi schować choinkę.
Tylko czekał na reakcję Mamy, która natychmiast ruszała do akcji...
- Idę z wami. Muszę ją obejrzeć.
Ojciec doskonale wiedział, co go czeka i dlatego tak zwlekał z jej "dostawą", aż...
... dostanie polecenie od swych przełożonych, by zadysponować samochody A 66, terenowe, z napędem na 6 kół, do nadleśnictwa, po świąteczne drzewka dla biur wszelakich, biur bardzo ważnych w owych czasach, urzędów, domów kultury i - przy okazji jakoby - pewnej grupy "wyróżnionych" miejscowych notabli.
Zima - wtedy - była okresem wzmożonego wyrębu drzew w okolicznych lasach. Dosłownie pod siekierę (siekierę!) i piłę ręczną "szły" dorodne jodły, sosny, buki i wszelakie inne drzewa (dziś sezon wyrębu trwa - oczywiście - rok cały i siekiera to minimalistyczny dodatek). Najczęściej działo się to w głębi kniei, w starym, zdrowym mateczniku. W okolicach łąk ratajskich, nieco bliżej Wykusu, padały potężne "srebrne", kilkudziesięciometrowe jodły, a ich przepiękne, w pełni stożkowe, z młodymi przyrostami "czuby", stawały się tą bardzo pożądaną świąteczną zdobyczą. Trzeba było jeszcze je tylko i aż tylko wywieźć z środka gęstego, nieźle już zasypanego śniegiem, lasu. Na wóz konny, który być może, jakimś cudem, dotarłby do tego "przepastnego" miejsca, można by włożyć dwie, góra trzy sztuki, a tyle to zbyt mało do samego tylko jednego domu kultury. Wojskowe "Stary" A 66 załatwiały temat bezproblemowo, a jeszcze miały zaliczoną obowiązkową próbę terenową. Tata sam siadał za kierownicę jednego z nich i tym sposobem "kombinował" - w nagrodę za przysługę - jedną najśliczniejszą, nieco "krótszą", regularną "srebrulkę" dla siebie - drzewko wzniosłe, dumne, o klasycznej urodzie, symbolizujące potęgę, długowieczność, cierpliwość, odrodzenie, czystość, młodość, trwałe uczucie - ba, wierność... Tylko taka jodełka mogła usatysfakcjonować jego żonę. Mama miała swoje "zasady".
Od tego wieczoru, dzień w dzień zaglądałem do drewutni, by choć przez chwilę, podelektować się wspaniałym zapachem. Oczywiście, nie mogłem się doczekać...
- Kiedy, w końcu, pozwolą wnieść to cudo do mieszkania?!
- No, kiedy?!
Wcześniej Tata przycinał ją jeszcze na odpowiednią wysokość, tak, by "weszła" do mieszkania i była z "czubem"** prawie do sufitu.
Oglądał ją uważnie; obracał wokół osi i przy pomocy specjalnego ręcznego, stożkowego wiertła i ostrego noża umieszczał kilka uzupełniających gałązek, z odciętego kawałka, w poziomych "lukach" korony drzewka. Tak "zweryfikowana" jodła stanowiła już niepowtarzalne "piękno", którego nikt nie miał prawa kwestionować - nawet Mama.
Zbliżały się święta. Powietrze w mieszkaniu nabierało intensywnych zapachów. Pomieszczenia "przepełniał" zapach pieczonych placków, mieszanej z "mokrymi" grzybami kwaszonej kapusty i osobno z "łuskanym" grochem, gotującego się kompotu z suszonych owoców, parującego "jaśka"***, "chudego" czerwonego barszczu i... "prasowanego krochmalu"****.
Stolnica i jej okolice zapełniały się gotowymi pierogami i uszkami, czekającymi na swój czas, by znaleźć się we wrzątku.
Krzątaninę Mamy w kuchni było słychać czasem nawet po północy.
W przeddzień Wigilii, późnym wieczorem, Tata "oprawiał" jodełkę w ciężki, mosiężny stojak. Miał on jeszcze dodatkowe dwie zalety - regulowany rozstaw czteroelementowej stopy i możliwość ustawiania drzewka w idealnym pionie, przy pomocy sześciu śrub, zakończonych ozdobnymi "motylkami", by czynić to bez dodatkowych narzędzi. Stojak ten, na owe czasy, stanowił "osiedlową rewelację".
Lubiłem tę chwilę. Pomagałem ojcu z poczuciem, że Święta tuż, tuż...
Część druga...
W Wigilię od rana czekaliśmy na powrót Taty z pracy. Baczne oko Pani Domu sprawdzało, po raz kolejny, czy wszystko jest w należytym porządku, czy niczego nie brakuje, czy talerze i sztućce należycie "błyszczą", czy pierogi nadal dostatecznie miękkie, czy wypieki dobrze się przetrzymały, a wędliny odpowiednią wilgoć utrzymały, śledzie w zalewie nie za twarde, groch z kapustą dobrze związał, barszcz czerwony nie stracił koloru, karp zachował lekko opieczoną, złotawą skórkę, kompot z suszu miło pachnie, jasiek nie za suchy, szczupak... I tak dalej, itp...
- Jeszcze sprawdźmy, czy gdzieś nie ma jakiejś plamki, odrobiny kurzu...
- Rozprasujmy biały obrus, żeby żadnej "zmarszczki" nie było...
- Przygotujmy odrobinę sianka pod opłatek.
- Dodajmy ze dwie drobniutkie, "kruchutkie" gałązki jedliny...
- A! Prezenty "zapakować" i opisać. Przygotować, niech ukryte czekają na swój czas.
- Dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa. Koniecznie...
- Najważniejsze!
- Czy dwanaście postnych potraw jest w "komplecie"!
Ten wigilijny obyczaj, nie zwyczaj, był w naszym "świecie" wielce istotny dla wszystkich domowników i ich gości.
W mym domu trwa do dziś i już, a co!
- No, cóż! Nie ma na co czekać! Nakryjemy stół, tylko go lekko przesuniemy w róg pokoju, by swobodnie i szybko wstawić choinkę, gdy mąż wróci z pracy.
Tata - wyjątkowo tego dnia - "stawał na głowie", by być w domu jak najwcześniej. Tym razem już żadne nadliczbówki nie wchodziły w rachubę.
Już z korytarza krzyczał:
- Synu, podaj klucze! Idziemy po choinkę!
Przyznaję, nie szedłem a biegłem z kluczami "na schody".
Po chwili drzewko już było w domu, na swoim miejscu.
Tylko jeszcze konsultacja z Mamą, która zadecyduje, która część jodły będzie en face do pokoju, a która znajdzie się "w oknie" i...
Zaczyna się najciekawsza część; dla mnie najprzyjemniejsza...
- Ubieramy, stroimy świąteczny symbol!
Zaczynamy od przycięcia, po skosie, najwyższego pionowego przyrostu, by nasunąć nań, wspomniany wcześniej, szklany czub, czasem szpicem też zwany.
- O! Drzewko już błyszczy!
Teraz orzechy...
- Ponakłuwać gałązki i powciskać je na szpilki!
- Czas na szklane świecidełka!
Zaczynamy od maleńkich kulek białego koloru, z drobnymi niebieskimi kwiatuszkami, nasączonych chyba fosforem. Jest ich sztuk...
- Aż dwanaście!
- Świecą w nocy, po zgaszeniu światła!
Rozmieszczamy je w miarę regularnie na koronie całego drzewka.
- Bardzo je lubię. Nie wyobrażam sobie świąt bez tych ozdóbek.
/Kilka sztuk zachowałem do dnia dzisiejszego. Znów je umieszczę na honorowym miejscu, choć świecąca powłoka już się trochę starła.
- Nic to!/
- Teraz sople - dwa rodzaje...
Potem muchomorki, narciarze, srebrne i czerwone duże kule, wielokolorowe "grubaski", z wcięciem gwiaździstym w środkowej części (też niektóre pamiętają czasy niemieckiej okupacji - ileż już lat wtedy miały!) i inne, inne...
- Czas na dwa pudełka nowych!
- Fajne, ale jakieś takie delikatniejsze, choć "malunki" mają śliczne. "Pachną" zimą!
Czas na cukierki...
- Na kilkunastu brakuje "pętelek" z nitki. Trzeba dowiązać.
- O! Sporo jest "bajecznych"; będzie co zrywać!
- "Bajeczne" to jest to!
- Teraz świeczki w małe "lichtarzyki- zapinki". Jest ich kilka kolorów. Trzeba tak je "rozrzucić" po całej koronie drzewka, by dobrze je przemieszać barwami...
Wbrew pozorom nie było to takie proste. Jak by nie kombinować, ostatecznie żółta lądowała przy żółtej; po przekładce nagle różowa "nakładała" się na różową lub zielona na zieloną...
Jeszcze łańcuchy i trochę lamety...
Wchodzi Mama...
- Zdjąć mi te "dokładki". Jest tego zbyt dużo! Lepiej powieś szyszki, które pięknie ozdobiłeś "potłuczonymi" bombkami.
- To twoje i dla nas ważne. Jasne?
Jasne, jasne! Zdjąłem. Powiesiłem. Miała rację. Tylko z tyłu, na dole, trochę łańcucha zostawiłem. Udała, że nie widzi.
- Tylko dlaczego, wychodząc, tak dziwnie się uśmiechała?
- Dlaczego? Ech! Ta Mama!
Jeszcze kilka lukrowanych pierników!
- Naprawdę kilka...
- Parę długich wielobarwnych, niezjadliwych soplowych cukierków...
- Stół na środek pokoju i...
- Możemy czekać na zmierzch...
Obaj z Tatą zakładamy białe koszule; Rodzic garnitur, ja pulower, Mama już w "odświętnej" sukience.
Pod choinką pojawiły się prezenty!
- Co tam jest dla mnie?!
- No, co?!
Trochę się domyślam, ale jedno pudełko budzi moją wątpliwość.
Nareszcie się ściemnia. Niebo - niestety - tym razem mocno zachmurzone. Pierwsza gwiazdka będzie trochę umowna...
- To nic! Ważne, że Święta nadeszły...
Zapalamy świeczki na choince. Czyni się miło, nastrojowo trochę podniośle...
Opłatek. Życzenia; takie ciepłe, rodzinne, serdeczne.
Smakowanie kilku postnych potraw i...
- Nareszcie można sięgnąć po prezenty!
Szybki szus na kolanach pod choinkę. Wybieramy, otwieramy, radośnie oceniamy...
- O! Czekolada, pomarańcze, mandarynki, cukierki i najważniejsze pudełko, pięknie zapakowane...
- Są! Są! Są! Pastelowe kredki w metalowym pięknym "etui"!
Wymarzone, wyczekane, ponad pół roku myślami "gonione". Dwadzieścia pięć sztuk, a wśród nich srebrna, złota i biała...
- Biała! Wiecie, rozumiecie! Biała!
- I ołówki w małym pudełeczku! Różnej twardości, od 3H, po 2B; piękne, połyskujące, z czarnym zakończeniem i srebrną obwódką. Nie jakieś tam z gumką.
- Pełna profeska!
Tak dziś byśmy rzekli.
- Już bym siadał do szkicowania, ale Wigilia to Wigilia, ma inne prawa, które wszyscy szanujemy.
Jeszcze parę "smaków" i Mama zaczyna pakowanie potraw "na wynos", na wielkie i długie wieczorne spotkanie u Dziadków - tych "na górze" - na Majówce.
Zabieramy też "nasz" opłatek - taka rodzinna tradycja.
"Odpalamy" kilka zimnych ogni...
Gasimy świeczki na choince; czekamy by przestały dymić - to ważne - musimy czuć się bezpiecznie... Czeka nas długi spacer w zimowy wieczór. Spacer "pod górę" ; przez kawałek lasu w środku miasta lub wzdłuż "wąskotorówki", wiodącej bocznicą na górę "szlaki", a dalej, głównym torem - "pokręconym" torem - aż do czeluści Kopalni "Majówka".
Dzielnica, do której zmierzamy też tę ładną nazwę nosi. Obok kolejnych pozostałości drzew iglastych stoi bliźniak moich Dziadków, dom rodzinny mojej mamy.
Tu będzie ta najważniejsza Wigilijna Wieczerza...
Po serdecznych przywitaniach, czas na podziwianie świątecznego drzewka i "uroczystego" stołu...
Choinka tu świerkowa, o połowę mniejsza, w rogu dużego pokoju ustawiona. Bombki na niej jeszcze czas międzywojnia i okupacji pamiętają. Świece tu, w lichtarzach, stoją na stole, dużym, solidnym, dębowym, z "grubymi", toczonymi nogami. To główny mebel dzisiejszego spotkania, pięknym bielutkim obrusem przykryty. Za chwilę zasiądzie przy nim kilkadziesiąt osób - trzy pokolenia naszej rodziny. Dla nas, najmłodszych, zabraknie tu miejsca. Posiłki spożywać będziemy w kuchni, przy dużym, wysokim taborecie - dziś byśmy go ławą nazwali.
Póki co gromadzimy się wszyscy wokół stołu. "Najstarszy" rodu zapala świeczki w lichtarzach. Po krótkiej modlitwie, bierze, z talerzyka z siankiem, do rąk opłatek. Obdziela nim wszystkich gości.
"Płyną" życzenia. Takie ogólne i te intymne - tête-à-tête - każdy z każdym...
Nadchodzi czas kolędy.
Tradycją rodzinną było, by pierwszą z nich śpiewać na stojąco i zawsze intonowano...
"Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony!
Ogień krzepnie, blask ciemnieje, Ma granice Nieskończony.
Wzgardzony, okryty chwałą, Śmiertelny Król nad wiekami!
A Słowo Ciałem się stało.
I mieszkało między nami."
...na pamiątkę czasów okupacji niemieckiej, kiedy to największy pokój w naszym domku zajmowali oficerowie Wermahtu i - tym samym - warunki były dyskomfortowe dla prawowitych domowników. W święta dawało się to szczególnie we znaki.
Wieczerza wigilijna w kuchni, a w pokoju, tylko za drzwiami okupant...
W tej sytuacji słowa „Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław (Ojczyznę) krainę miłą” nabierały dodatkowego znaczenia - prócz typowo religijnego - podniosłego, patriotycznego, wręcz wzniosłego, narodowego.
Wojna minęła, tradycja rodzinna pozostała.
Stół i taboret, pod batutą Babci, zapełnia się pierwszymi wigilijnymi potrawami.
Potem się okaże, że dwanaście będzie "na plusie...
Toczą się rodzinne rozmowy, "plecione" kolejnymi kolędami...
Czas płynie spokojnie, ale jakoś tak inaczej...
- Inaczej!
- Dostojniej? Cieplej? Serdeczniej?...
- A może tak tylko mi się wydawało?
Zbliża się godzina dwudziesta i trzecia...
- Czas na Pasterkę...
'Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem
Wesoła nowina
Że Panna czysta, że Panna czysta
Porodziła Syna''...
Po Pasterce nikt z Kolędników nie wracał do własnego domu. Wszyscy zgodnym krokiem wędrowali do domu Wuja Lesiaka (brata mojej Babci), "willi" na skale (stał na terenie obecnej Parafii na Majówce. Domek to był "ciasny, ale też własny - przedsionek, mała kuchnia i niewielki pokój, za sypialnię również służący. Ileż w nim było spokoju, ciepła i dobroci! Było też coś jeszcze...
- Przepyszne, bo pyszne, to zbyt mało powiedziane, wszelakiego rodzaju wypieki!
Czekały cierpliwie na nasze przybycie. Nikt z nas nie był w stanie pominąć tej wspaniałej, słodkiej uczty. "Ciocia" Lesiakowa była cukiernikiem z pasji i zawodu.
I znów...
- Dorośli w pokoju; dzieci w kuchni!
- Ciasta, ciasteczka, rolady, makowce, kremówki i sam już nie wiem co słodkiego jeszcze...
- Wszędzie - na stole, stolikach, w spiżarce, nawet na parapecie!
Dobrze trzeba było "dzielić swe apetyczne rządze", by zdołać spróbować wszystkich wypieków.
- Serdecznych, życzliwych i zdrowych od "mocy", "ciepłych" i serdecznych od rodziny, w dobrym nastroju od własnego "serca";
trochę smacznych, trochę refleksyjnych i leniwych...
- Szczęśliwych...
- Świąt Bożego Narodzenia...
- Życzę...
/odstępstwa od norm językowych celowe, świadome i zamierzone/
* pomieszczenie gospodarcze, komórka, drewutnia
** szklana, szpiczasta ozdoba umieszczana na wierzchołku choinki zamiast gwiazdy, bądź figurki anioła
*** odmiana słodkiej fasoli
**** wykrochmalona, uprasowana pościel, obrusy, itp.
Może być zdjęciem przedstawiającym tekst
Urszula Wojciechowska, Alicja Rudzka i 19 innych użytkowników
29 komentarzy
Lubię to!
Komentarz
Udostępnij