Ponuro, szaro, nijako nad moją wodą. Pejzaż brązem i
szarością malowany, kruki i wrony czernią „podkreślają”. Łodygi traw
wszelakich, bez życia, ciężarem późnej jesieni, do Ziemi-Matki złożone.
Zmęczony podniebną podróżą, szron, co ranka je dławi, ciężarem dogniata, z dnia
na dzień coraz ciemniejszą barwę nadaje. Pierwszy mróz do zmartwień je zmusza;
pytanie o przyszłość żywotną stawia.
Podmuchy zimnego wiatru ślizgają się po gołych konarach
resztek sędziwych, nadrzecznych drzew i prętach markotnych, uśpionych krzewów.
Nawet woda, w mej rzece, dostroiła swą barwę do kolorów
otoczenia. Pomogły w tym liście, szukające schronienia na dnie jej nurtu.
Przykryły szczelną kołdrą niemal wszystkie zatoczki, głęboczki i zakola.
Czekają, teraz, w napięciu, aż „wspólnicy”, pracujący w rzece, przemienią ich w
pozorną „nicość”.
Tylko szum nurtu kołysze me ucho tak dobrze mi znanym, miłym
dźwiękiem, ale jakby też ciut inny, jakby ostrzejszy, bardziej krzykliwy, mniej
kojący. Widocznie ta wszędobylska, bezlistna „pustka” tak go odmieniła.
-A może to aż-Natura tak się ze mną droczy?
Może... Niby martwo, a jednak… Gdzieś się tli iskra, iskierka Życia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz