/Fotografie z rodzinnego albumu/
Rok 1951.Płyta stadionu piłkarskiego na Pasterniku. Początek „Sokoła”. Pierwsze próby wspólnych ”wypraw”.
Zerknijmy przez chwilę w lata pięćdziesiąte, a właściwie
początek tych lat. Zerknijmy na grupę sympatycznych mężczyzn, mieszkańców
Starachowic.
-Ups, przepraszam, była wśród nich jedna dziewczyna. Tak, tak, dziewczyna!
Tu,
zespół z dziewczyną (P. Irena S.), przygotowani do „parady sprzętu”. W oddali pierwsze,
starachowickie „bloki”.
Starachowiccy fani
motoryzacji, mimo iż w tej „ich” fabryce samochodów spędzali niemal całe życie,
to jeszcze w każdej wolnej chwili pieścili te swoje piekielne maszyny. A nie
było to takie proste. Musimy pamiętać, że jest to początek lat pięćdziesiątych.
Nie ma sklepów z częściami zamiennymi, a motorki są już dość wysłużone.
Niektóre pamiętają jeszcze lata minionej wojny światowej. Inne przybyły do
Polski z Niemiec, ze Wschodu, z Francji i tylko Bóg wie skąd jeszcze. Uchowały
się też przedwojenne, polskie Sokoły( Myślę, że od tej marki pochodziła
pierwsza nazwa Klubu). Każdy ma inną budowę, inną moc i kolor, choć dominuje
czarny i matowy zielony – wojskowy, ale jedną cechę mają wspólną, są na
„chodzie”. Dzięki ich wspaniałym właścicielom, dumnym z ich posiadania.
-No, nie tylko,
także dzięki istnieniu fabryki, tej fabryki. Dlaczego tej fabryki? Nie powiem.
Nic nie wiem. Nie wiem i już, choć chyba wszyscy wiedzieli, bo jak można było
utrzymać tak dużą sekcję „fanów” motocykli, bez cichej pomocy, cichego
przyzwolenia na drobne „doróbki” i naprawy. Nie można było. Nie było takiej
„opcji”. Oj, nie było. Nawet nakrętki były różne; od metrycznych, po calowe, a
po drodze takie jeszcze nietypowe.
A koła zębate, a wałki, a korbowody, a tłoki, tuleje,
łańcuchy… Wszystko inne. Od Annasza do Kajfasza…
Tylko fabryka i jej
znakomici fachowcy mogli poradzić takim kłopotom. I radzili. Jeszcze jak radzili!
Orły, jastrzębie, sokoły, starachowickie „rogate dusze”,
nasi motocykliści z lat pięćdziesiątych!
Odprawa
przed startem. Plac przy ulicy Krzosa; dziś prywatny parking obok kortów. Po
drugiej stronie ulicy, tu gdzie dziś Restauracja „Pod Sosenkami” stał sobie
drewniany budyneczek – siedziba SKS "Stal", baza sekcji
motorowej. Ten Pan w jesionce i czapce, po prawej stronie jest mi szczególnie
bliski.
Wyprawa
na dłuższy rajd, nawet zwykły, turystyczny, wymagała szczególnych przygotowań i
sporej ilości ekwipunku. Uczestnicy dzielili się zadaniami. Szczegółowo
ustalali listę potrzebnych narzędzi (w tych obowiązkowo musiały być młotki,
obcęgi, podstawowe klucze, itp.) i w miarę „uniwersalnych” części zapasowych.
Jakich?
– No, na przykład małe zwoje cienkiego i grubszego drutu, kabelki, guma
z resztek dętki, słoiczek kleju do gumy, kawałki miedzianej blachy i coś tam
jeszcze. Pomysłowość „rajdowców” przy
naprawianiu swoich maszyn „w drodze” była wręcz niesamowita; czynili coś z
niczego i jednoślady jechały dalej. Muszę
tu, jednak, zaznaczyć, że serdeczność i wzajemna współpraca uczestników
wyprawy była godna pozazdroszczenia. Gdzie te czasy? Do szczęśliwców należeli
ci, którym udało się zdobyć nowe, zapasowe dętki o choćby zbliżonym rozmiarze
do tego w oponach „maszyny”.
Strój motocyklisty też miał swoje znaczenie. Szczytem marzeń były wojskowe,
skórzane, miękkie oficerki, ale i tymi sztywniejszymi nie gardzono. „Gogle”
miały różne źródło pochodzenia. Jedne „zaliczyły” cichą demobilizację, inne
zmieniły, dziwnym trafem, kolor szkieł, z tych ciemnych, do spawania, na przezroczyste,
wykonane z „znalezionego” kawałka „pleksi”, a jeszcze inne przemyt poznały.
Ważne, że były i poszpanować pozwalały, ba, much i kurzu bać się już nie trzeba
było. Ten, kto długą skórę zdobyć zdołał i żona poszanować mu jej nie kazała,
do motocyklowych cesarzy należał! Innym kombinezon lub zwykłe „ciuchy”
wystarczyć musiały.
Innym razem, tuż
po starcie. Pan miły memu sercu pierwszy po
prawej, w czapce „sędziego”, kierownictwa zawodów.
Pech (nie pech) często prześladował zawodników,
bo i stan techniczny maszyn pozostawiał wiele do życzenia. Silnik potrafił
odmówić posłuszeństwa tuż po starcie (fotka wyżej), ginęło szkło od lampy lub
rozsypywało się na drobniutkie kawałeczki (jak wyżej), a to już stawało się
poważnym problemem. Zawodnik mógł jechać dalej, ale po zawodach przychodził
„smutek”, sprowokowany myślą:
- Jak i skąd zdobyć nowe szkło?
Szrotów wtedy nie było!
Pękał łańcuch, ale na to motocykliści mieli
swoje sposoby…. Gorzej było ze sprężynami i łożyskami. Na szczęście, po
zawodach, następnego dnia, szło się do fabryki, a tam koledzy potrafili
zaradzić „sprawie”.
Przed próbą
sprawnościową
Koła, kółka, kółeczka, łuki, ósemki, elki, esy,
floresy, chorągiewki z lewej, chorągiewki z prawej, bramki, start- meta. Niby
proste, gdyby nie ciężkie maszyny, prawie bez amortyzacji i do tego, to
wszystko, jeszcze na czas. Tę część współzawodnictwa traktowano dość poważnie.
Prowadzono statystyki, punktację, liczono każdą podpórkę, „wskazywano” mistrza sezonu.
„Mój
Człowiek” „kręci” motocyklowy slalom. Tu jeszcze na dość „delikatnym” sprzęcie,
z jednym siodełkiem.
Najbardziej spektakularne,
widowiskowe, były próby terenowe, prawie motocrossowe, polegające na pokonaniu
ostrego wzniesienia, o miękkim piaszczystym, ale z drobnymi kamieniami lub
skalnymi elementami podłożu, na czas, w wylosowanej kolejności. To losowanie
numerków startowych budziło niemal takie same emocje, jak sama próba. Im dalszy
numer, tym bardziej rozjeżdżony podjazd, tym gorzej go pokonać. Koło
napędzające „buksuje”, motor się ślizga, niebezpiecznie przechyla i często…
buuuum! Czas i punkty karne „lecą” tak szybko, a do końca wzniesienia jeszcze
tak daleko! A tu jeszcze wstyd przed kolegami i kibicami. Ech, wstyd!
Łagodniejsza próba
terenowa (crossowa) pod „Skałkami”, między dzisiejszymi ulicami Armii Krajowej
i Staszica, a wtedy Juliusza Słowackiego i Majówką. Drugim, jeszcze gorszym,
miejscem takich prób był „podjazd” przy Zakładowym Domu Kultury, w kierunku
Osiedla Orłowo. Tam dopiero się działo!
Kibiców też mieli wyjątkowo dużo, od tych
najmłodszych, po sędziwych wiekiem, a i dziewczęta i kobiety im sympatyzowały.
Takie to były czasy…
Obok budynku "Strażaka"; ul. Krywki. Punkt
kontrolny, po próbie terenowej. Tata pierwszy z lewej, w roli kibica.
Zbiórka przed
rajdem” turystycznym”, na ulicy Tychowskiej (dziś Radomska). W
tle Zakładowy Dom Kultury, a przed nim tymczasowa, drewniana scena plenerowa.
Bywały
również imprezy typowo rekreacyjne, kończące się ogniskiem i potańcówką w
plenerze. Motocykliści na miejsce zabawy dojeżdżali swoimi „diabelskimi
sprzętami”, a resztę towarzystwa(w tym orkiestrę i ciepły posiłek) dowożono, nowymi,
prosto spod igły, skrzyniowymi „Starami”.
Miejsce zlotu też miało znaczenie,
ale o tym innym razem. Jedną z najdalszych wycieczek była wspólna „wyprawa” do
Stolicy i Puszczy
Kampinoskiej. Oj! Działo się wtedy działo. I po drodze, i na miejscu. Oj!
Działo!
Przed
świątecznym piknikiem. Na fotce jedna z pierwszych WFM-ek.
Wiele imprez sportowych, kulturalnych wzbogacano
pokazami i prezentacjami czynionymi przez naszych posiadaczy dwóch kółek.
„Występy” właścicieli dymiących jednośladów cieszyły się nie mniejszym
zainteresowaniem niż ekwilibrystyczne poczynania miejscowych piłkarzy Klubu „Stal”
(później „Star”) lub Zespołu Pieśni i Tańca Zakładowego Domu Kultury.
Na
płycie stadionu piłkarskiego, zlokalizowanego w dzielnicy Pasternik, przy Alei
Wyzwolenia, podczas prezentacji. W tle rozgrzewka piłkarzy i drewniany płot
stadionu, który zastąpiono później betonowymi płytami i… skończyły się dziury w
płocie…
…ale i przed kortem tenisowym można było pochwalić się pięknym, „wymuskanym” sprzętem (znam Tego
Pana :) )…
…i
odjechać z dymkiem z rury wydechowej
Była
też motocyklowa arystokracja, posiadacze ciężkich maszyn z koszem, ale o tym
już innym razem… Z numerem trzy Pan J. (Junior); w koszu Senior rodu...
Wspaniali to byli motocykliści;
wspaniałe były ich maszyny!
Odstępstwa od norm językowych
świadome i zamierzone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz