niedziela, 9 listopada 2014

Na poprawę #humoru... wędkarskiego



   Piątkowe popołudnie. Wiatr dziwacznie kręci. Ciśnienie lekko się waha. Słońce ściga się z drobnymi chmurami. Dobre warunki dla szybowników, ale… Dzwonię do Kolegi Henryka. Oczywiście, z zadowoleniem, akceptuje propozycję wyjazdu.
    Po kilkudziesięciu minutach już jesteśmy w drodze. Komisyjnie, czyli jednoosobowo, ustalamy, że celem naszej wyprawy będzie Wisła, a konkretnie „półka” za Maśnikiem (bliżej opisałem ją w felietoniku „Czar letniej nocy„ http://www.wedkuje.pl/wedkarstwo,czar-letniej-nocy8230,51915 ).
    Jest mała, ale jednak, szansa, że będzie wolna. Ryzykujemy.
Droga, jak zwykle, w tę stronę mija bardzo szybko, na pogaduchach; wszak nie widzieliśmy się już parę tygodni. Jest o czym gawędzić. Ponad sto kilometrów śmignęło niezauważone, choć jazda była w zgodzie z przepisami.

    Jesteśmy na miejscu. Miłe zaskoczenie. Nasza miejscówka jest wolna. Woda kapitalna. Stan dość wysoki, wręcz wymarzony. Zawsze przy tym poziomie Wisły, w tym miejscu, miałem znakomite efekty. Pogoda też sprzyja. Wiatr się uspokoił (choć w konarach wysokich drzew wciąż go słychać). Ciepło, acz nie parno. Wiślana „struga” zawraca pięknym, dużym na sto parę metrów, spokojnym, głębokim warkoczem. Idealnie.




   „Rozkładamy feederki i do „pracy”. Koszyczki 25gram super zdają egzamin. Tylko tu można sobie pozwolić na rzuty, na odległość kilkudziesięciu metrów, tak małą „masą”, bez ryzyka ściągania przynęty. Na zachętę kilka „plusków” zanęcających i przynęta na haczyk. Wiązka białych i kanapka - śliczny czerwony z kukurydzą.
   Prawie natychmiast trzepie na obu wędziskach. Lekkie przycięcia i…pudła.
Kolejne, kolejne i kolejne. Wszystko drobnica. Chwili spokoju. Po dojściu do „wprawy”, „zacinam” kilkanaście małych krąpików, takich po naście centymetrów. O, przepraszam, także jedną uklejkę i dwie dwudziestocentymetrowe płotki.

    Zapada zmrok i nic się nie zmienia. Nic nie pomaga; ani zmiana lokalizacji przynęty, w różne miejsca wspaniałego warkocza, ani „podniesienie” jej gabarytów do prawie „sumowych” rozmiarów. Skracanie i ponowne wydłużanie przyponów też nic nie zmienia. Tylko drobnica szaleje.
   Brakło mi cierpliwości. O 23,15 decydujemy się na zmianę „lokalizacji”.
Kolejne trzydzieści kilometrów i zbliżamy się do mojego, ulubionego, przywiślanego starorzecza. Tu to już na pewno będą super efekty.
Dobrze powiedziane. Zbliżamy się! Po dotarciu na miejsce nadzieja prysła.
Pech, diabelny pech.
    Dojazd do mojego starorzecza totalnie zarośnięty. Mam, co prawda, porządny sekator w samochodzie, ale jak pomyślę, że mam (po nocy) „siekać” ponad sto metrów olszyn i wysokich chwastów i jeszcze na miejscu stać w wysokich oczeretach, ubrudzonych namułem z ostatniej, wysokiej wody, to mi się odechciewa tej wątpliwej przyjemności. A jeszcze te chmary komarów, które pobudzę. O nie i jeszcze raz nie.
Żal, ale nic nie poradzę. 

   Decyzja, wracamy, ale w pobliże domu, na Kamienną.
Już, w tym sezonie, raz było to „grane”.
    O 1,15 jesteśmy na „moim miejscu”. Dwie godziny w „plecy”. No, cóż, tak też bywa. Ciągle trochę żal.
    Szybki wędkarski biwak i do „dzieła”.
    Przez pierwsze kilkadziesiąt minut – cisza. Nawet puknięcia.
Trwamy w oczekiwaniu. Czyżby i tu się ryby na nas obraziły.
Nie, nie, nie jest tak źle. Jest pierwsze, dość silne szarpnięcie. Leszczyk, ponad trzydzieści centymetrów.
- Przecież dzisiaj miało być bez leszczy!
Trudno. Na bezrybiu i rak ryba. Nie ma co grymasić. Byle była zabawa.
Rybka do wody, czerwony na haczyk i czekamy.
Są kolejne, trzy, podobne leszczyki. Ciut, ciut większe.
Ot, jest i mniejszy.
Czas płynie. Zaczyna się rozwidniać. Dwa czerwone na haczyk ósemkę, umocowaną na przyponie ponad siedemdziesiąt centymetrów. Przy obniżonym stanie wody w Kamiennej, ma się to trochę, jak pies do jeża, ale zobaczymy.
Uderzyło, zgrabnie uderzyło. Czuć moc. Intensywnie pracuje. Tym razem przyda się podbierak. Ładny, złoty leszcz, 54cm.



  Dobre i to. Była odrobina emocji. Ustąpiło poranne ziewanie.
Znów dwie trzydziestki.
Fatalny rzut. Koszyk wylądował tuż pod drugim brzegiem. Dwa i pół metra od stałego, zanęconego poprzednimi rzutami pasma. Daleko poza „uciągiem”.
Mam w nosie. Niech trochę poleży.
- Nie do wiary! Jest pobicie!
Jakieś takie trochę inne. O, opór i praca też inne, jakby bardziej „do dna” i znacznie bardziej „opornie”.
-Powoli. Coś z tego będzie.
Zmierza w moim kierunku. Tak, jest inna rybka. Duża!
- Co to?
Trochę się błyszczy pod lustrem wody. Jakby smuklejsza. Pełnołuska.
Powolutku i smyk, do podbieraka.
Jaż! Śliczny jaż. Pierwszy, tak duży, w tym sezonie – 44cm.

To na poprawę humoru, po tych nadwiślańskich wpadkach.
Zaczyna siąpić. I tak mi lepiej „w duszy gra”.
Fotka ładnego wojownika, przed powrotem do macierzy, na dowód rzeczowy, motywujący poniedziałkowe, wędkarskie opowieści. Trochę gawędy na jego temat i zbieramy się na śniadanko.
Do zobaczenia za tydzień lub dwa, ale Wiśle nie odpuszczę. Daję słowo, nie odpuszczę!

    Tak na marginesie; nad Wisłą, z piątku na sobotę, w obu miejscach, nie było „żywego ducha”
.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz