#Jesień w moich #Bieszczadach

   Połowa października. Temperatura otoczenia, w cieniu, 21 stopni Celsjusza - w cieniu - 
w plusie! Nie! nie czaruję! Chwilami nawet więcej. Bezwietrznie. Słońce niczym wiosenne. Ot, taka anomalia. Podarek od Matki Natury:
- Macie - mówi.
- Nacieszcie się. Zapamiętajcie. Za chwilę zostaną wam już tylko zimowe chłody; nic więcej.
   No, cóż dobre i to. Wszak miła, przecie, ta niespodzianka.


Po wielokroć odwiedzam Bieszczady, o różnych porach roku. Lubię je, to mało powiedziane. Działają na mnie, jak dobry eliksir, jak lek na wszelkie troski i zmęczenie. Bywałem też jesienią, ale nigdy nie trafiłem tak w "dziesiątkę", jak tym razem. I jeszcze ta pogoda. Wzgórze, tulące Polańczyk od wiatru, powitało nas takim widokiem. Dech zaparło. Stać i podziwiać. Podziwiać, zachwycać się i rozkoszować, ot, co! Wszelkie barwy złota i brązu plecione - jeszcze - zielenią!


...I gdzieś w oddali błękitne oczko zalewu. Solina tuż, tuż. Moja Solina! Lekką mgła osnuta, niczym delikatną pajęczyną, bo pora już ku temu odpowiednia. Jesienny, wczesny wieczór się zbliża, choć niebo jeszcze jasne i bezchmurne.

   Czas odnaleźć kwaterę. Obejdzie się bez GPS-u. Niech nos "trapera" nawiguje. Ha!
Miałem rację. Trafiony, zatopiony, a właściwie zakwaterowany, za pierwszym podejściem. Ha!
"Apartamencik" niezły, ale ważniejsze, że tuż nad zalewem. Hura!
   "Tobołki" do pokojów i szybko nad wodę...
Jest! Jest! Piękny widok; cisza, spokój...
...I puściutko, bezludzie, cały brzeg mój! Czy można chcieć czegoś więcej?!


































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz