Wracam do domu po całodniowym staniu w korkach. To polska
rzeczywistość w dużych aglomeracjach miejskich. Ktoś może rzec:
- Od tego jest komunikacja miejska.
To nie do końca prawda. Są sytuacje, w których tylko
własne cztery kółka gwarantują możliwość realizacji, we właściwym czasie,
wszystkich, zaplanowanych spraw.
Rzecz w tym, że jestem zmęczony, a przede mną jeszcze 160
kilometrów jazdy.
Marzą mi się piękne krajobrazy, a tu, jak na złość, leje
jak z cebra.
Wręcz ciemno, mimo, że to dopiero wczesne godziny
wieczorne i noc ma być jedną z najkrótszych.
Wycieraczki zamiatają strumienie wody.
Deszcz pada „gruby” i rzęsisty.
Miałem nadzieję, że zaplanowane, po drodze, przerwy,
wykorzystam by uczynić kilka fajnych fotek. Nawet miejsca miałem upatrzone.
Nic z tego. W taką pogodę nic mnie nie wygoni z kabiny
samochodu.
No, chyba, że wyższa konieczność zepchnie mnie na stację
benzynową,
ale tej nie
planuję. :)
Tym samym:
- Jadę, jadę, jadę…
W radiu grają stare dobre przeboje. Choć tyle miłego.
Żal zaplanowanych fotek.
Oj, żal. Przyjdzie na nie poczekać do następnego wyjazdu.
Kończy się droga szybkiego ruchu. Zaczynają się zakręty,
zakręciki, dołki i dołeczki.
Trochę fal Dunaju, na przemian z nowymi kawałkami
asfaltu. Tu sto, tam pięćset metrów, tam znów kilka kilometrów. Wygląda to tak,
jakby resztki zapasów z innej, dużej inwestycji tu „wylewano”. Oczywiście, mam
świadomość, że to „planowa” polityka gmin, powiatów i województwa; przecież
drogi mają różnych właścicieli-zarządców, itp., itd.
Rzecz, wszak, nie o tym.
Nagle z prawej strony, tuż „na skraju” horyzontu, pojawił
się pas dziwnie jasny.
To promienie słońca znalazły lukę, by przedrzeć się przez
gęstą powłokę ciemnych, ciężkich chmur.
- A może chmury nie chciały chować się za jego graniczną
linię?
Tak, czy tak, skutek stał się niesamowitym.
A chmurzyska nagle stały się brązowe, jak gorzka czekolada!
Trawy, zboże i całe „przyziemie” złotem się „obsypało”.
Chciałem, to mam cudności „obrazy”.
Nawet panie lasu, sosny, pnie swe ozłociły.
Cuda, cuda, cuda wszechmocna natura uczyniła.
A jeszcze, w prezencie, dwie tęcze ogromne, nade mną
rozpięła.
Prowadziły mnie one, „siostrzyce” nieodgadnione, ostatnie
kilkadziesiąt kilometrów, aż pod drzwi mego domu.
Kręciły się wraz ze mną. Ja prosto, one też. Ja w prawo,
one również.
Ja w lewo, czemu nie, one w lewo.
Piękne to było.
Przebudziłem się, uraczony pięknem kreślonych obrazów, aż
tak, że - z odrobiną żalu w sercu – żegnałem się z nimi, wchodząc w me
rodzinne, ulubione „cztery ściany”.
Natura potrafi…