
Glosa pierwsza. Rok 1889.
Leje jak z cebra. Wietrzysko szarpie polnymi gruszami, otrzepuje dopiero co zawiązane owocniki. Szkoda, wczesną jesienią byłby kosze ulęgałek, a tak... Szkoda.
Głęboki wąwóz między Pawłowem a Rzepinem spływa strumieniami tłustej, rudej gliny. Błoto wciska się do krętego koryta Świśliny. Woda szaleje, tworzy wiry i nienaturalne zlewiska. Gwałtownie przybiera. Staje się groźna i nieobliczalna. Niesie stosy ponadgryzanych gałęzi. Zapewne przerwała tamę w żeremiu, w okolicy Radkowic. Szkoda bobrów...
Nagle, z ubogich zabudowań Warszówka, wychyla się niezgrabny, podniszczony, drogą sterany wasąg. Burty i zatylniki, kiedyś szczelnie wikliną wypełnione, już czas i ciężka praca porządnie rozszczelniły, potrzaskały. Dziury szmatami gospodarz pozatykał. Nawet buda już się porwała. Tylko jeden pałąk ocalał. Wisi na nim resztka szmaty, wiatrem targana. Idzie teraz biedny wędrowiec po błocie, wałacha równie steranego za uzdę trzyma, lejce za chomąto przerzucił. Mówi coś do kobiety na wozie półleżącej, derkami okrytej, dziecko do piersi troskliwie tulącej. Resztę nędzy dalej wiatr szalony czyni. Nie ma litości. Szkoda ich. Szkoda...
W dziwnym języku dialog prowadzą, trochę melodyjnym, acz i trzaskającym trochę...
To Romowie z daleka, bo aż spod Podkarpacia za chlebem wędrujący.
- Daleko jeszcze? Pyta niewiasta.
- Tuż za tą górą, co przed nami się rysuje. Jeszcze tylko wiorst kilka. Tam dla nas praca i spoczynek. Tam przy rzece duża walcownia. Kowal im się przyda. Tylko jak te męty pokonać. No, jak?
Pokonali po dniach kilku. Do Michałowa dotarli, gdzie żywot spolegliwy wiedli, potomka kolejnego się doczekali, aż do roku 1903, roku wielkiej powodzi.
Pożegnajmy się z Janko Cyganowskim, szlachcicem z nadania królewskiego i jego rodziną, gdy znów uciekają przed wielką wodą, tylko już nie wozem, a wózkami dwoma, ciągnąc je ku Nietulisku, a może dalej, znów w poszukiwaniu pracy i chleba. Los złośliwy bywa, ale i nieobliczalny. W wędrówce naszej śladami romskiego plemienia spotkamy się po latach z ich potomstwem, w bardzo nieoczekiwanych okolicznościach. Są scenariusze, które tylko życie napisać potrafi.

Fot. 1) Wasąg (źródło internet)
Fot. 2) Pozostałości murów walcowni w Michałowie, współczesna forma wielorodzinnego budynku mieszkalnego dla pracowników ówczesnego zakładu. Być może w takim mieszkał Janko z rodziną
Glosa druga. Rok 1963.
"Jadą wozy kolorowe...
Taborami...
Jadą..."
Jadą ze wszech stron, w kierunku Zgierza...
Jadą...
Strach plemiona cygańskie ogarnął.
Państwo do osiedlania ich zmusza.
Spotkać się chcą pod Łodzią, by ratunku szukać, rady królów swych wysłuchać.
W Szewnej do jednego z taborów dosiada się Bogdan, potomek Janko Cyganowskiego, tego z tytułem szlacheckim. Jedzie z kuzynami, przed siebie, ku nowej, nieznanej przyszłości. On, od kilku pokoleń osiadły Rom, mąż i ojciec, zostawia wszystko i biegnie przed siebie niesiony jakąś dziwną, genetyczną tęsknotą.
- "Nogi same mnie niosą na spotkanie dobrego losu"/.../
- Dobrego?
Młodym pobratymcom pokazuje Nietulisko, Michałów i Wierzbnik. Opowiada historię życia swojego dziadka. Noc spędzą na polanie, na Pasterniku. Zdobędą trochę drobiu. Sprzedadzą parę patelni. Wieczorem rozpalą ognisko, zasiądą w kręgu. Kalo zagra na akordeonie, Yanoro wyciągnie skrzypce, pomoże im Florika, rytm na tamburynie głosząc. Aish - być może - zanuci nową, smętną legendę o tym co było i jeszcze być może. O świcie napoją konie, podrzucą im owsa i ruszą ku Ratajom, ku Cygańskiej Kapie... Tam spotkają się z taborem z Podkarpacia. Sandor już w lutym uzgodnił termin i miejsce tej dobrej chwili.
- A dalej?
- Przed siebie, ku ludzkiej "wyroczni", co o ich przyszłości decydować będzie...
W glosie trzeciej pospacerujemy, przez chwilę, po Kielcach z lat siedemdziesiątych, gdzie los znów figle naszym bohaterom płatać zacznie...
Będzie trochę kryminalnie...
/Fotografia Franka Łącznego, ze zbioru "Kocham stare fotografie"/
Glosa trzecia. Rok 1974.
Kielecka "Sienkiewka". Ruch na niej ogromny. Bezmiar ludzi poruszających się w różnych kierunkach, szybko i spacerkiem. Wiele osób odwiedza sklepy, biura i banki. Inni biegną na pociąg lub wracają z dworca Pekaesu. Niektórzy meldują się w hotelach. Gwar i pełnia życia. W godzinach południowych odwiedzają bary mleczne i jadłodajnie, a wieczorem zasiadają w restauracjach i kawiarniach.
Ba, jest przy niej też pierwsze bistro, zwie się "Pod Strzechą". Grono wybrańców trafia do Teatru im. Stefana Żeromskiego, do "Dziurki", do "NOT-u". Kinomani spieszą do pobliskich kin "Moskwa" i "Romantica".
Życie miasta kręci się wokół Sienkiewki.
W jej pierwszej części, między dworcem PKP, a ówczesną ulicą Buczka, w jednej z kamienic, jest spora "brama przelotowa". Łączy ją z całą górną, bogatą, użytkową zabudową przy Alei IX Wieków Kielc. Mieszkańcy i przybysze często korzystają z tego skrótu.
Ten cenny element architektury miejskiej upatrzyli sobie miejscowi Cyganie. Kobiety nachalnie zachęcają przechodniów by dali sobie powróżyć, a towarzyszący im mężczyźni przygrywają na skrzypcach lub akordeonie, jednocześnie pilnując swoich dziewczyn, by nie stała im się krzywda. Prawie zawsze jest trzy Romki; jedna matrona i dwie młodsze, ba, jedna nawet wygląda na bardzo młodą, choć tak, jakby w pasie była trochę zbyt zaokrąglona, ale może to złudzenie.
- Te szerokie, wielobarwne, oryginalne, charakterystyczne spódnice!
Koniec października, a może początek listopada...
Na WSP, przy ulicy Leśnej, kolejny rocznik studentów oswaja uczelniane kąty, ale równie intensywnie ogarnia kieleckie atrakcje, odkrywa te bardziej i mniej potrzebne do życia miejsca. Część z nich biega na obiadki do baru mlecznego, obok Hotelu "Centralnego". Najwygodniej im przez cygańską bramę.
Jest wśród nich Marek, szczupły, sympatyczny chłopak, jeszcze niedawno Ostrowianin pełną gębą, trochę poeta, trochę humorysta, teraz przede wszystkim radosny student polonistyki. Ilekroć przez nią przemyka, zatrzymuje się przy grupie wróżbitek i ucina sobie z nimi krótki dyskurs. Po kilku dniach traktują go już jak swojego. Śmieją się, żartują...
Pod koniec października, a może na początku listopada Marek znika z uczelni. Nie ma go na wykładach, nie ma go na ćwiczeniach, nie ma go w akademiku. Z każdym dniem rośnie nasz niepokój.
- Gdzie jest nasz kolega?
Powiadamiamy Dziekanat, milicję i odnajdujemy jego mamę, w Ostrowcu - oczywiście.
Zaczynamy też prowadzić śledztwo na własną rękę.
Kielczanin Grzesiek, kolega z naszej studenckiej grupy, podrzuca myśl:
- Poszukajmy go wśród Cyganów, widziałem jak chodził z nimi po mieście.
Wieczorem, w kilka osób, z duszą na ramieniu, idziemy na teren baraków, za Kościół pod wezwaniem Świętego Krzyża.
Wokół błotnistego placu rozrzuconych jest kilka przysadzistych, małych, starych domków. Przy dwóch kręcą się Romowie. Jeden z nich podchodzi do nas zdecydowanym krokiem.
- Czego tu?
Pyta groźnym tembrem głosu.
Szybko, z duszą na ramieniu, wyjaśniamy mu cel naszego przybycia.
O dziwo, uspokaja się, acz wciąż patrzy na nas palącym wzrokiem.
- To dobrze. Zaprowadzę was do tego g....a. Zabierajcie go stąd jak najprędzej, bo jak nie, to lada dzień wyląduje w kloace, z "dżingiem" w bebechach. Dobrze wam radzę - zabierajcie go.
Uf! Jest! Z jednej strony, to super, ale z drugiej...
- Dlaczego mu coś grozi?
Próbujemy podpytać muskularnego gościa.
Niechętnie, ale daje się wciągnąć w rozmowę.
Zaznacza, na wstępie, że opowie nam parę faktów, ale tylko po to, by uzmysłowić nam powagę sytuacji, by zmusić nas do szybkiego działania.
- Bo wy, tego, k...a, działajcie, byle już. Bo zachciało się temu waszemu ć....wi miziać z naszą Mirelką, a ona ma chłopa, ma męża i jest z nim w ciąży. Wasz dostał p......ca na jej punkcie, a i ona zgłupiała. Wasyl jest w więzieniu, ale gdy wyjdzie na przepustkę, to go za.....
Ciągle gadając, prowadzi nas do jednej z siermiężnych, bliźniaczych chałupek. Sam staje na symbolicznym progu, nas puszcza do środka...
Cdn.


Fot. 1) Stara "Sienkiewka", lata osiemdziesiąte XX wieku; Źródło: Fotopolska.eu//
Fot. 2) NAC
Glosa trzecia /ciąg dalszy/. Rok 1974.
Izba jest mała. Właściwie to tylko kuchnia z niewielkim przepierzeniem. Największym meblem jest solidny stół. W pomieszczeniu przebywa trzy romskie kobiety i dwoje dzieci.
Najstarsza z nich przycupnęła na stołku, tuż przy otwartym palenisku kaflowej kuchni i obiera jabłka. Zakręcone "łupiny" spadają na podołek, uczyniony z pełnej falban spódnicy. Pozbawione skórek owoce podaje dzieciakom.
Zza przepierzenia wychyla się najmłodsza z nich. Przygląda nam się z zaciekawieniem i chyba odrobiną strachu w oczach.
Po powitaniu pytamy o Marka. Wszystkie jednocześnie zaprzeczają.
- Nie ma go i nigdy nie było!
Dalsza indagacja z naszej strony nie zmienia ich stanowiska, prawie krzyczą...
- Nie ma i już!
Tylko młoda jakby się skurczyła i jest wyraźnie przerażona; to chyba Mirela.
Sytuacja staje się patowa. Nie pozostaje nam nic innego tylko opuścić izbę.
W tym momencie mężczyzna, który pozostał na progu, z grymasem złości wpada do izby. Gwałtownie przesuwa ciężki stół i otwiera właz w podłodze.
Krzyczy do ciemnego otworu...
- Wyłaź dady! Wyłaź, bo cię za fraki wyciągnę!
Z czeluści wychyla się głowa, cała w kurzu i pajęczynach. To Marek! Powoli pojawia się cała postać, równie wybrudzona. Gdyby nie powaga sytuacji, gruchnęlibyśmy śmiechem. Z zakłopotaniem zaciskamy wargi.
Po chwili staramy się go nakłonić do powrotu, do akademika.
Mimo długich perswazji słyszymy tylko...
- Nie i nie!
- Dlaczego nie!
- Bo nie i już.
Po prawie godzinie wracamy sami. Nie pomogło nawet straszenie zbrodnią przez starszego Cygana.
Cóż, zawiedzeni meldujemy się w "Melodii".
Tu niespodzianka. Czeka na nas mama nieszczęśnika. Była na komendzie i nic się nie dowiedziała, prócz lakonicznego komunikatu:
- Pani syn jest dorosły. Szukamy go, ale ma prawo sam decydować o sobie. Na wszelki wypadek szukamy.
Opowiadamy jej naszą historię. Zaczyna płakać.
Nagle, przez łzy, z przerażeniem stwierdza:
- Boże, odezwały się geny.
Nie rozumiemy o co chodzi.
Łkając wyjaśnia. To jej jedyny syn. Od siódmego roku życia wychowywała go sama. Mąż i ojciec Marka pewnego dnia ich opuścił. Nie wrócił po pracy do domu. Na nic zdały się poszukiwania. Po kilku tygodniach dowiedziała się, że uciekł z taborem. To Rom...
- Bogdan Cyganowski się nazywa! Marek nie ma pojęcia o swym "połówkowym" pochodzeniu, a i tak go dotknęło.
Jedziemy, z matką, ponownie do kieleckich Cyganów.
Niestety, Marka i dziewczyny już nie ma.
- Zdążyli uciec!
Nikt już z nami nie chce rozmawiać. Życie ma się toczyć własnym torem. Ruszyli ku swemu szczęściu lub nieszczęściu; los zadecyduje...
Tylko biedna matka łzy roni, jedynaka opłakuje...
W glosie czwartej wracamy do Starachowic.


Fot.1) Źródło "Stare Kielce", fb
Fot. 2) Feliks Pernal, fb
Glosa czwarta. Początek lat osiemdziesiątych.
Upłynęło lat kilka. Początek ósmej dekady XX wieku. Znów Starachowice.
Na Bugaju mieszka kilkanaście rodzin cygańskich. Tam je ulokowano po rządowy zakazie wędrowania.
Władze oświatowe podnoszą kolejny alarm, że nie ma pozytywnych efektów w krzewieniu oświaty wśród dzieci romskich.
- Że nie chodzą na zajęcia.
- Że nie uczą się języka polskiego.
- Że nie są aktywne na lekcjach.
- Że...
Wiele tych że...
Żądają programu naprawczego. Żądania ogromne, a konstruktywnych propozycji...
- Brak!
- Wymyślcie sami. To wy znacie swoje mikrośrodowisko. To wy musicie wypracować trafne środki zaradcze.
Takie zwykłe ble, ble, ble...
Jest decyzja o spotkaniu nauczycieli z rodzicami tych dzieciaków.
Pojawia się kilkoro. Chyba wszyscy z "dziewiątki".
Nie ma na co czekać. Zaczynamy.
Nagle ktoś delikatnie puka w drzwi.
- Proszę, prosimy!
W drzwiach staje mężczyzna.
- Marek?!
Moje zdziwienie jest ogromne. Chyba szczęka mi opadła...
Zerka na mnie i uśmiech mu na twarzy się rysuje.
Już nie mam wątpliwości. To Marek!
W głowie mam mętlik i dziesiątki pytań:
- Skąd? Dlaczego? Jakim cudem? Jest w Starachowicach? Ma dziecko w naszej szkole? W której? Czy wciąż jest z Donką? Jak tu trafili? Jak się toczyły ich losy?
Jeszcze, jeszcze wiele innych...
Spotkanie mi się dłuży. Już bym chciał z nim porozmawiać, tak tête-à-tête. W cztery oczy.
Mówi parę mądrych zdań o kłopotach z asymilacją, o wielorakości językowej starachowickiej grupy, o różnicach kulturowych, o odmiennych zasadach wychowania ich młodego pokolenia, o obojętności starszych "klanu", o zakorzenionej tradycji wolnościowej - ponad wszystko, o....
Patrzę na niego i wciąż się zastanawiam:
- Jak on się odnajduje w romskiej grupie? Jaką rolę w niej pełni?
W końcu...
- Czy jest szczęśliwy i już bezpieczny?
PS Fotki budynków "na Bugaju" jeszcze przed ostatnimi pożarami.

