Zdenerwowany
Zander trzepnął energicznie drzwiami od swojego służbowego pokoju. Zbiegł
szybko po schodach. Odmeldował się na dyżurce i wybiegł na ulicę. Nie mógł
opanować nerwów. On, spokojny, zrównoważony! Od kilkunastu minut nie mógł
znaleźć sobie miejsca. Wszystko przez tego pokręconego, mętnookiego, perfidnego
komendanta.
- Skąd
mu to przyszło do głowy?
-
Wymyślił sobie, jak to sobie sprytnie wymyślił!
Jego Szpuleczka w Komendzie Wojewódzkiej! W Komendzie Wojewódzkiej!
- Do
Diablo! W Komendzie Wojewódzkiej!
Jeszcze
nakazał jemu, Markowi Zanderowi, ha, jemu, jako bezpośredniemu przełożonemu, sporządzenie
raportu polecającego! Raportu pooolleeccaającego!!!
Zanurzony
w swych niedobrych myślach, nieświadom swych kroków, dotarł do "Bocznego
Troka", swojej ulubionej knajpki. Jedynej w Rybołówkach, gdzie podają
dania z rybą. Zagląda tu od czasu do czasu, nie tylko dla smaków kuchni, ale
także dla wnętrza. Wszędzie ryby; na ścianach, na obrusach, w rycinach na
talerzach; ba i te najważniejsze, żywe, w pięciuset litrowym akwarium.
Godzinami mógłby je obserwować. Dobrze tu mu się myśli. Te skalary, welony,
kubiki, pasiaki, glonojady znakomicie go relaksują, wyciszają, a dziś ten
spokój wybitnie by mu się przydał.
Usiadł w swoim stałym miejscu.
Natychmiast zjawił się kelner. Na sali było prawie pusto.
- To, co
zwykle? Zapytał.
- Tak,
lecz proszę jeszcze dorzucić kieliszek dobrej wódki.
-
Słucham? Ponowił retoryczne pytanie zdezorientowany kelner.
- Co się
dziwisz? Czyżby mnie nie było wolno? Przecież to wolny kraj? Lekko zrugał bogu
ducha winnego chłopaka.
Obrócił się na krześle i skupił swą uwagę na życiu
toczącym się za szybą akwarium.
Gdzieś z zaplecza dochodziły odgłosy intensywnej rozmowy,
chyba awantury.
Dwa
męskie, podniesione głosy nakładały się na siebie, zaburzając kojącą ciszę,
panującą w prawie pustym lokalu.
Nie mógł się skupić. Myślami wciąż wracał do rozmowy z
komendantem.
Wyjął z kieszeni telefon. Wcisnął ulubione. Wybrał
AAAnumer. Zadzwonił...
Do
Szpuleczki! Zawiesił rozmowę. Ponownie wybrał numer i znów szybko zresetował.
Odłożył aparat. Energicznym ruchem ręki przywołał kelnera.
- Gdzie
moje danie i kieliszek. Rzekł podniesionym głosem.
-
Szykuje się. Chłopak próbował się bronić.
- Dokąd
się będzie szykować? W nieskończoność? Kontynuował atak
na młodego człowieka.
- W
takim razie podaj mi przystawkę. Różowego śledzia, specjalność zakładu.
Nim kelner wrócił, przez myśl mu przeszło:
- Ciekawe,
czy bloger pierwszego kwartału na wędkuje.pl, Marek Dębicki, wie o tym, że jego
przepis jest firmowym daniem w tej "knajpce"?
Wychylił
pół setki. Z zapałem sięgnął po kawałek rybki. Zjadł ze smakiem i znów podniósł
do ucha telefon. Już bez wahania zadzwonił.
Usłyszał głos Szpuleczki.
-
Słucham szefie.
-Czy
możesz, w miarę szybko, pojawić się w "Bocznym Troku"?
- Gdzie?
W "Bocznym Troku"?
- Do Diablo! W "Bocznym Troku”!
-
Rozkaz! Jej głos zabrzmiał służbowo.
Kelner
podał mu zupę rybną, ale Zander nagle stracił chęć do jedzenia. Znów wróciły mu
smętne myśli. Najgorsze było to, że nie miał dobrego pomysłu, jak zacząć tę
trudną rozmowę, jaka czekała go za chwilę, ale przecież musiał się dowiedzieć,
co o tym przejściu do Komendy Wojewódzkiej myśli sama Szpulka.
W
twórczym skupieniu się przeszkadzały mu dochodzące wciąż z zaplecza, pełne
emocji, męskie głosy. Słów nie mógł rozszyfrować, ale negatywny ton dialogu był
jednoznacznie czytelny.
- Mogliby
już sobie dać spokój. Pomyślał.
- Nie
pozwalają człowiekowi się skupić na własnych myślach.
W tym
momencie skrzypnęły drzwi wejściowe i do lokalu weszła Szpuleczka.
Poszukała
wzrokiem Nadkomisarza. Dostrzegła go.
Miał
wrażenie, że w tym ułamku sekundy, na jej ustach zagościł, znany mu, śliczny
uśmiech, ale może tylko mu się zdawało.
Zaczęła
się zbliżać, idąc tym swoim uroczym sposobem, lekko kołysząc zgrabnymi,
smukłymi biodrami, które tak wyraźnie podkreślały te rurkowate, wąziutkie,
czarne spodnie.
- Ech,
ale ona ma figurkę! Zrekapitulował swoje spostrzeżenia.
- Siadaj.
Powiedział.
- Mamy
do pogadania. Jego głos zabrzmiał, nawet dla niego, bardzo zimno, a przecież
nie chciał jej sprawić przykrości. Tak samo, głupio, wyszło. Wyraźnie nie
potrafił opanować swojej złości, która ciągle w nim tkwiła, od nieszczęsnej
rozmowy z szefem.
Postanowił
zapytać ją wprost. Idzie, czy nie, do województwa?
Szpuleczka
nie ukrywała zdumienia.
Odpowiedziała
pytaniem na pytanie, z nutką prywatności.
- Marku,
pytasz jako mój szef, czy jak przyjaciel?
- Czy to
ma jakieś znaczenie? Odpalił.
- Dla
mnie ma i to ogromne.
- A przy
okazji, jaką odpowiedź chciałbyś usłyszeć?
- Bądź
tak miła i mnie nie denerwuj! Nie żartuj sobie! Dobrze wiesz, jak mi na Tobie
zależy!
Sam się
przestraszył swojej wypowiedzi.
Na twarz
dziewczyny powrócił uśmiech.
Znów
postanowiła niby zażartować, a tak naprawdę to podać mu rękę i ułatwić
odpowiedź:
-
Służbowo, czy prywatnie Ci zależy?
-
Szpuleczko! Do stu czarnych sumików! Do tępego jazgarza! Przestań mnie męczyć!
Toż w obu przypadkach ma to dla mnie istotne znaczenie.
Uf,
wreszcie, choć trochę odkrył karty.
Patrzył
z nadzieją, prosto w jej duże, śliczne, piwne oczy, pewien, że już za sekundę
skończą się jego katusze.
Niestety,
słowa, na które czekał, utonęły w metalicznym, głośnym trzasku, który wdarł się
na salę z kuchennego zaplecza.
Nie
wytrzymał. Wyjął z kieszeni niebieski banknot, położył go na stole i rzucił do
dziewczyny:
-
Wychodzimy!
Wracając
milczeli. Szli obok siebie i wciąż milczeli.
Tylko
patynowany, metalowy szczupak, dumnie siedzący na kamiennym postumencie, w
centrum zrewitalizowanego za unijne środki, starego rynku, jakby ironicznie
szczerzył do nich ostre zęby, zakotwiczone w otwartym pysku. A może tylko kpił
z projektantów i burmistrza Karpia, który pozwolił, by głównym elementem
przyciągającym wzrok spacerujących mieszkańców i gości, był wysoki na kilka metrów,
już skorodowany, prostopadłościenny obelisk, zakończony u swojego zwieńczenia,
dwoma dużymi, naciętymi znakami koła i trójkąta.
Może krzyczy:
- He, he, he, Panie Karpiu! Super Pan wydaje miejską kasę. Lepiej
idź Pan na ryby! Na ryby!
Albo,
jeszcze lepiej:
- Idź
Pan na naukę do wójta pobliskiej Węgorzeczki.
Mała
mieścina, mały budżet, a jak pięknie sobie poczyna – pomyślał.
- A ten
nasz Karp, Karpisko; szkoda gadać!
Wrócili
do biura. Zajęli się pracą, która, szczególnie Zanderowi, szła strasznie topornie.
Z pięćdziesiąt razy pisał i wymazywał, pisał
i
zmieniał, pisał i cierpiał. W końcu uskrobał raport – hymn pochwalny na temat
możliwości zawodowych, kultury osobistej i umiejętności współpracy z
kolegami jego Szpulki. Jego?
- Czy
jeszcze jego?
Z minorową
miną, wysztywniony, zaniósł pismo do sekretariatu Komendanta, „mętnookiego”
Komendanta; ech! Rzucił Pani Basi na biurko i wyszedł. Spełnił swój służbowy
obowiązek; ot, co! Stało się i już. Koniec, kiełb i płotka. Koniec i już!
Minęło
kilka godzin, w ciągu których nie wyściubił za drzwi biura nawet swojego okoniowatego
nosa. Cały czas patrzył tępo w monitor i klikał myszką, nie kojarząc co robi.
Gdyby go ktoś zapytał, co w tym czasie było na ekranie, nie potrafiłby udzielić
żadnej sensownej odpowiedzi.
Z
odrętwienia wyrwał go skrzek telefonu. Warczał jak głupi. Odebrał.
Dyżurny
podoficer informował go, że w pobliżu stawu, tuż za parkiem miejskim,
znaleziono ciało mężczyzny.
Zbiegł
na dół. Przed budynkiem, w samochodzie, czekała na niego, już kompletna, ekipa
śledcza. Zadryndolił sygnał dźwiękowy, zakołowały światła ostrzegawcze na dachu
pojazdu. Ruszyli.
- Znów
sprawnie poszło. Podsumował w myślach.
-
Ciekawe, czy bez Szpulki też tak będzie? Nawet w takiej chwili nie mógł uwolnić
się od tej jednej, natrętnej, przykrej myśli. Otaczała go zewsząd, dusiła,
zamęczała.
Prokurator
Dendrobena już była na miejscu. Krzątała się wokół denata.
- Witam,
Panie Marku. Rzekła półgłosem, dostrzegając Nadkomisarza.
-
Podejmujemy standardowe czynności.
W
ostatnim czasie stosunki między nimi uległy radykalnej poprawie. Stały się
naturalne, a nawet z odrobiną sympatii. Doszedł do wniosku, że w końcu doceniła
jego fachowość. Tylko dlaczego tak nie lubiła Szpuleczki. Nie lubiła to mało
powiedziane; wręcz nie znosiła,
nie
tolerowała w swoim pobliżu. Najczęściej udawała, że jej
nie dostrzega.
Pani Komisarz nie pozostawała jej dłużna.
Odpłacała
się z nawiązką. Nie mógł pojąć zachowania obu pań.
Ciało mężczyzny
w średnim wieku leżało na prawym boku, kilka metrów od brzegu stawu, w pobliżu
płytkiej zatoczki, w miejscu tylko pozornie osłoniętym od wzroku spacerujących
po parku. W pobliżu, na nieutwardzonym kawałku wąskiej drogi, okalającej
zbiornik, stał zdezelowany samochód dostawczy. W jego brudnym wnętrzu
znajdowała się stara, ocynkowana balia, leżały dwa kłęby lekkich, żyłkowych
sieci i zielona powłoka, dość dużego pontonu, bez powietrza, choć gdzieniegdzie,
jeszcze ze śladami wilgoci; bez wątpienia – narzędzia kłusownika. Uwagę
komisarza przykuł mały, można by rzec maleńki, fragment materiału, w „kolorze”
moro, zaczepiony na wkręcie, wystającym z progu naczepy pojazdu. Doświadczenie
mówiło mu, że to może być jeden z ważnych dowodów w śledztwie. Na podmokłej
drodze zauważył ślady jeszcze jednego samochodu, który nawracał kilka metrów od
miejsca zdarzenia.
Wrócił
do martwego delikwenta. Miał nosa z tym skrawkiem materiału. W kurtce, w którą
była ubrana ofiara – już był pewien udziału osób trzecich – na pierwszy rzut
oka, dostrzegł dziurę, w jednej z naszytych kieszeni, identycznego kształtu,
jak ten fragment wiszący na wkręcie. Na nogach denat miał ciężkie gumowce, z
głębokim protektorem.
Wzrok Zandera namolnie, nadal wracał do kurtki. Podświadomie coś go
jeszcze niepokoiło; chyba bardziej jako wędkarza niż inspektora. W końcu
zatrybił. Na sporej powierzchni torsu, na rękawach rzucały się w oczy
podeschnięte, biało szare plamy:
- Toż to
zaschnięty śluz leszcza! Zadowolony zrekapitulował.
Technik
śledczy wyjął, z górnej kieszeni odzienia, etui z dokumentami; dowodem
osobistym i rejestracyjnym o numerach identycznych, jak na tablicach stojącego
pojazdu; a także plik banknotów.
Marek
wydał polecenie dotyczące uzupełnienia dokumentacji fotograficznej,
zabezpieczenia substancji zaschniętej na kurtce ofiary, uczynienia trwałych
kopi protektorów opon brakującego samochodu, rozstawu jego kół, dwóch
„odcisków” męskiego obuwia i wrócił na chwilę do „ładunku” będącego na
samochodzie. Przyjrzał się oczkom sieci i górnej krawędzi balii. Na obu widać
było wyraźne ślady tego samego śluzu, co na ubraniu faceta.
Wiedział
już dostatecznie dużo, by postawić pierwsze tezy rozpoczętego dochodzenia lub
śledztwa.
Tylko
jeszcze jedno. Co było przyczyną śmierci kłusownika?
Poprosił
o obrócenie ciała.
No, tak;
na lewej skroni denata, powyżej oczodołu, widniała siniejąca plama. Można by
założyć, że mogłaby być przyczyną zgonu. Innych podejrzanych śladów nie
widział, ale ostatecznie niech się wypowiedzą specjaliści z zakładu medycyny
sądowej; nie będzie ryzykował.
Podszedł
do Dendrobeny.
- Pani
prokurator, myślę, że całą sytuację upozorowano.
-
Dlaczego Pan tak sądzi? Zapytała spokojnie, bez drwiny w głosie, raczej z
ciekawością.
-
Zabójcy lub pośrednio winni śmierci, śmiem twierdzić, kłusownika, starają się
nas przekonać, że mężczyzna zmarł z przyczyn naturalnych, tu na miejscu
zdarzenia. Niestety, zbyt wiele rzeczy przeczy takiej tezie.
Wymienię
kilka. Oto one.
- Primo!
- Samochód
denata zaparkowany jest zgodnie z kierunkiem, z którego nadjechał i do tego na
zakończeniu drogi dojazdowej, a więc nieprzygotowany do szybkiego odjazdu. Na
złodzieju czapka gore, nawet wtedy, kiedy nie musi, tym samym myśli on zawsze
wyprzedzająco. Gdyby sam nim przyjechał, stałby obrócony o 180 stopni. Tuż za
tym pojazdem, są ślady opon innego, prawdopodobnie osobowego, który nadjechał
jako drugi, nawrócił, zahamował i odjechał. Obok kabiny dostawczego, w piachu,
są ślady męskiego obuwia o płaskiej podeszwie. Identyczne znajdują się w
miejscu zatrzymania się mniejszego samochodu. Śmiem twierdzić, że kierowca busa
odjechał jako pasażer osobowego. Brak natomiast jakiegokolwiek, choćby
częściowego odcisku charakterystycznego protektora gumowców, znajdujących się
na nogach ofiary.
- Secundo!
- Skrzynie
ładunkową wozu zastaliśmy otwartą, a w niej dowody świadczące o nielegalnej
działalności ich właściciela. Gdyby sprawdzał teren, nie otwierałby „paki”.
Jeśli brałby się już do pracy, szedłby nad brzeg już, na przykład, z pontonem.
Czas to pieniądz, nieprawdaż?
Ważne.
Nie ma śladu przenoszenia ryb z samochodu do samochodu, czyli tu już ich nie
przywieziono. Zaś w kieszeni denata był plik pieniędzy. Być może ze sprzedaży
wyników nielegalnego połowu.
- Tertio!
- Ofiara
leżała na boku, w prostej pozycji, gumowym obuwiem w kierunku wody. Tak został
ułożona. Gdyby upadała, nigdy by nie przyjęła tak symetrycznej, wyciągniętej
pozycji. Z resztą, tu też nie ma śladów gumowego obuwia, a aż roi się od
„odcisków” obcasów męskich półbutów. Denat został tu przyniesiony.
- Quarto!
- Zwłoki
przywieziono na „pace” busa. Świadczy o tym fragment materiału zaczepiony na
wkręcie wystającym z jego podłogi, a idealnie pasujący do dziury w kieszeni
kurtki denata. Uszkodzili ją wyjmując ciało z samochodu.
- Quito!
- Ten
stawik jest zbyt blisko parku, tym samym, zbyt blisko kręcących się ludzi. To
nie miejsce „pracy” dla kłusownika.
- Ba, w
tym zbiorniczku jest mało, ciekawej dla niego, ryby, a leszcza nie ma wcale.
Jako wędkarz, wiem co mówię. Na ubraniu delikwenta, na drygach, na balii jest
wiele plam zbudowanych z właśnie zasychającego śluzu leszcza. Myślę, że badania
laboratoryjne wkrótce to potwierdzą. Dlatego myślę, że denat, nie tak dawno,
kłusował na zalewie SebaTroll , wybrał dużo ryby tego gatunku i już zdążył jej
się pozbyć. Wybrałem ten zalew, leżący nieopodal Rybołówek, gdyż w głębokich
rowkach protektorów obuwia ofiary znajdują się cząsteczki mokrego torfu, a
tylko tam, w najbliższej okolicy, z niego zbudowana jest prawie cała linia
brzegowa.
Dendrobena
patrzyła na niego z wyczuwalnym podziwem.
Po
dłuższej chwili milczenia, spowodowanego głębokim namysłem, rzekła półgłosem:
-
Gratuluje Panie Marku, jest Pan znakomity.
-
Dziękuję, Pani Prokurator. Odrzekł, lekko zaskoczony słowami taaaakiej
pochwały, z ust kobiety, która, jeszcze nie tak dawno, tylko go krytykowała i
traktowała bardzo zimno.
- Czas
nie tylko leczy rany, ale także zmienia stosunek ludzi do siebie – pomyślał.
- Trzeba
być tylko cierpliwym, ale to już inna bajka…
Nie
przyszło mu do głowy, że zmiana frontu Pani Prokurator mogła mieć inną
przyczynę. Wszak, przecież jest kobietą.
Nie
uszło to uwadze, oczywiście, innej kobiety.
W
Szpulce zawrzało.
- Czekaj
siudro, czekaj flądro, ja Ci pokażę. Oj, ja Ci jeszcze pokażę!
Oj, ja Ci jeszcze pokażę!
Minęło
kilka dni. Ani porównawcze badania daktyloskopijne, ani próby odnalezienia
innych, charakterystycznych w jakikolwiek sposób, śladów naprowadzających
choćby na wskazówki kogo lub gdzie szukać, jak typować uczestników sytuacji
zejścia kłusownika, a może jego zabójców, nie przyniosły pozytywnych rezultatów.
Ustalono
tylko wielkość i rodzaj opon używanych przez pojazd osobowy, rozmiary butów
mężczyzn, którzy przenosili zwłoki i na podstawie głębokości odciśniętych w
ziemi śladów, metodą porównawczą, określono ich wagę na około osiemdziesiąt i
dziewięćdziesiąt kilogramów. To bardzo niewiele. Zbyt mało by choć nadać
śledztwu właściwy kierunek. Wciąż błądzono po omacku. Wizyta zespołu
dochodzeniowego nad zalewem SebaTroll potwierdziła tylko tezę Zandera, że to
tam właśnie kłusował denat, przed zdarzeniem będącym przedmiotem dochodzenia.
Znaleziono miejsce, gdzie wyciągał „sprzęt” i ryby z pontonu, odciski
protektorów jego gumowego obuwia i ślady opon busa. Fakty te, nie sprawiły
zbytniej radości komisarzowi. Myślał prawidłowo, ale śledztwo ciągle kulało.
Wnerwił
się na zakład medycy sądowej. Tyle dni, a oni milczą. Nie dają raportu o
przyczynie zgonu delikwenta. Nie reagują na telefony z prośbą o pośpiech.
Po
tygodniu nie wytrzymał. Pojechał do województwa. Dotarł do szefa zakładu. Miast
dobrych informacji, dowiedział się tylko, że jest on kolegą Szpuleczki. Znają
się bardzo dobrze. Nachalnie go wypytywał, co u niej słychać.
- A
guzik! Na martwego śliza! To już szczyt! Maakaabraa!
Nic mu
nie powiedział, że być może, lada moment, spotka się z nią znów, tu, w pracy, w
Komendzie Wojewódzkiej. Zbył go ogólnikami.
-
Niedoczekanie jego! Szpuleczki mu się zachciewa!
W
sprawie dowiedział się tylko tyle, że śmierć kłusownika nastąpiła w wyniku
uderzenia kością ciemieniową i policzkową o twardy, podłużny, o zaokrąglonej
krawędzi, prawdopodobnie metalowy przedmiot…
Nadkomisarz
Zander kończy śledztwo(cz.IV).
W
poniedziałek siedział w pracy, nadęty, za biurkiem. Już pół Komendy plotkowało
o jego złym humorze. Niektórzy nawet kpili, po cichu, za jego plecami. Bardziej
domyślni prawie znali powody tego stanu rzeczy. Inni podejrzewali, że to
kłopoty ze śledztwem tak go frustrują.
Usłyszał delikatne pukanie do drzwi jego
pokoju.
- Proszę!
Warknął. Ostatnio ciągle warczał.
Weszła
pani Podkomisarz.
Patrzył
na nią i milczał.
- Marku.
Zaczepiła
go Szpuleczka.
- Czy
nie przyszło Ci czasem do głowy, że – przecież – ten kłusownik musiał coś robić
z tymi rybami. Ten biznes musiał mu się, po prostu, opłacać. Czyż nie tak?
-
Oczywiście, masz rację. Zrekapitulował.
-
Oczywiście, masz rację. Powtórzył bezwiednie.
-
Rzeczywiście! Prawie krzyknął.
- To
pomyśl, gdzie mógł je, tu w okolicy, upłynniać. Tym zdezelowanym busem, bez
chłodni, nie mógł ich wozić daleko. Mnie przychodzi do głowy tylko jedno
miejsce.
- Nie
kończ, już wiem, restauracja pod „Bocznym Trokiem”? Zrekapitulował, z pytaniem
w głosie.
- Tak
jest, też tak myślę. Tylko u nich mógł znaleźć stały zbyt na swój nielegalny
łup. Dokończyła.
- Pamiętam,
w dniu śmierci denata, byliśmy w tej restauracji. Gdy czekałem na Ciebie, a także podczas naszej rozmowy, coś
złego działo się na zapleczu. Słychać było podniesione, męskie głosy, a nawet,
w pewnej chwili, spory rumor. Jak wychodziliśmy z lokalu, wszystko ucichło.
Warto by ponownie odwiedzić tę knajpkę. Nie sądzisz?
- Co nie
sądzisz, co nie sądzisz. Pomyślała, a głośno powiedziała:
-
Oczywiście, idziemy.
Za bramą
ogrodzenia, na bocznym parkingu, należącym do restauracji, dostrzegli SUV-a Raw
4. Spojrzeli na siebie i bez słowa komentarza podeszli do samochodu. Uważnie
przyjrzeli się oponom. Podobny, albo nawet identyczny protektor do
zabezpieczonego - skonstatowali. Lekki uśmiech zagościł na ich licach.
Uf,
nareszcie coś mamy – oznaczał.
Szpuleczka
sprawnie zanotowała numer rejestracyjny i katalogowy wozu.
Dość
szybko ustalili, że właścicielem Toyoty jest kelner z „Bocznego Troka”.
O swych
podejrzeniach poinformowali Dendrobenę. Z oporami, ale wyraziła zgodę na
przesłuchanie młodego człowieka, właściciela restauracji i pozostałych jej
pracowników, wydała nakaz przeszukania pomieszczeń i decyzję na ekspertyzę
techniczną zgodności śladów pojazdu, zabezpieczonych na miejscu zdarzenia, ze
śladami samochodu wskazanego przez policjantów.
Już
pierwsze wyniki potwierdziły słuszność podejrzeń. Dowody wskazywały na kelnera.
Jednak
Zander miał wątpliwości. Siedząc za biurkiem głośno dywagował:
-
Szpulko! Jeśli zakładamy, że zdarzenie miało miejsce podczas naszej obecności w
restauracji, to kelner nie może być głównym sprawcą, gdyż przebywał ciągle na
sali konsumpcyjnej, ale trzeba go postraszyć. Być może, tym sposobem, ustalimy
rzeczywisty przebieg zdarzenia.
Przywołali
go ponownie do pokoju przesłuchań.
-
Chłopie! Porównaliśmy protektory twoich opon, rozstaw kół, odciski i rozmiar
obuwia, które nosisz. Wszystko pasuje. Sprawdzamy Twoje alibi. Zapewne go nie
masz; będziesz głównym podejrzanym. Zacznij mówić. To Ci pomoże.
- No,
więc? Zakończył pytająco.
Kelner,
przyparty do muru, zaczął śpiewać.
Właściciel
lokalu i kłusownik pokłócili się na zapleczu lokalu, oczywiście, o pieniądze.
Doszło do rękoczynów. Pchnięty „dostawca” uderzył głową o… rant chłodni, nomen
omen, w której mroziły się dostarczone przez niego leszcze. Taki chichot losu!
Przerażony
właściciel wymyślił sposób, jak umiejętnie pozbyć się zwłok. O pomoc poprosił
młodego pracownika, a ten - skutecznie mu jej udzielił.
- Zgrany
zespół! Podsumowała Szpuleczka.
Późnym
wieczorem Zander „siedział” nad raportem. Niby wszystko, oczywiste, ale jakoś
mu nie „szło”. Jego myśli krążyły w zupełnie innym kierunku.
Łyknął
zimnej herbaty. Zerknął w ciemne okno.
Przypomniał sobie słowa starego profesora,
wykładowcy z policyjnej uczelni:
-
Koledzy jakże często wynikami śledztwa lub dochodzenia rządzi przypadek, jedna
dobra myśl, jedno trafne skojarzenie!
Po
latach docenił mądrość tej niby prostej maksymy.
Wciąż
tylko zadawał sobie pytanie:
-
Dlaczego to ona, Szpuleczka, ma te dobre myśli, skojarzenia? Dlaczego?
Był
prawie zazdrosny, ale tylko prawie.
- Stanę
na głowie, by jej nie oddać. Tu jest potrzebna! Tu i tylko tu! Nie w
województwie!
- Mnie
jest potrzebna! Mnie jest potrzebna! Mnie jest potrzebna!
Krzyczało
coś w jego wnętrzu…., w jego głowie, sercu, trzewiach; wdzierało się w każdą
cząsteczkę jego ciała.
- Oj,
biedny Zanderku! Wpadłeś z kretesem! Tylko jeszcze o tym
nie wiesz.
Zbieżność, podobieństwo nazwisk, imion i „ksywek” –
oczywiście, jak zwykle - przypadkowa.