wtorek, 9 marca 2021

100 lat szkolnictwa zawodowego w Starachowicach... Z tąpnięciem w tle...


 

Wspomnieniami ku "setce"... 🙂 /lata 70-80. XX w ZSZ Nr 2/
Z tąpnięciem w tle...
A, a... Historia jednej kąpieli - też!
Na medal?
Absolutnie! Nie!
Dlaczego?
Bo na dwa medale!
Dlaczego na dwa?
Macie rację! Na wiele medali!
Co tam!
„Ohapowcy” z naszej szkoły to był zespół ponad TO; to zespół ponad wszelkie medale i odznaki!
Nie ma w tym stwierdzeniu nawet odrobiny przesady.
Nasza młodzież „szalała”, jako młodociani pracownicy, po całej Polsce – od Bałtyku po Karpaty; od Odry po Bug i jeszcze dalej!
Zagranica też nie była im obca!
Prawie żadna praca, zgodna z prawem, ich nie ominęła.
Stali przy restauracyjnych zmywakach, pomagali w kuchni, „kelnerzyli”, „pokojowili” (che, che; słowotwórstwo na puchar, albo po pucharze – che, che) w hotelach, pracowali na recepcjach, zbierali jabłka w sadach i pomidory na polach, „pod szkłem” - też. Pakowali w słoiki owoce i warzywa, w przetwórniach owocowo-warzywnych. Czynili prace pomocnicze w kopalniach...
Jako szkolna grupa, regularnie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku, zdobywali „laury” wojewódzkie i czołowe pozycje w skali statystyk krajowych.
Ogromna w tym zasługa Kolegów Tadeusza Sokoła i Zbyszka Krajewskiego. To oni potrafili „zarazić” nas - prawie całe Szanowne Grono i Młodzież Zespołu - ideą pracy wakacyjnej i nawet...
Zimowej! Hej!
Cele były wielorakie. Szumne. Te oczywiste – poznawcze, praktyczne, zarobkowe, „doświadczalne” i jakieś tam jeszcze - „programowe” i „państwowe” czyli, np.:
- Nauka przez pracę...
- Uzupełnienie "brakujących" stanowisk pracy w deficytowych sektorach gospodarki, itp., itd. …
- Coś tam jeszcze! Trochę ble, ble, ble...
… I te najważniejsze:
*Jezioro, zalew, morze i plaża tuż „za ścianą”!
*Koedukacyjne wakacje! 🙂 🙂
*Zakwaterowanie na koszt pracodawcy.
*Dyskoteki i „potupaje”.
*Trochę „podróży krajoznawczych”...
*Czasem fajne nagrody rzeczowe i …
*Te „parę groszy do kieszeni”, na dalsze letnie eskapady, też nie bez znaczenia – przecież.
Kampania rozkręcała się z roku na rok. Opowieści uczestników z lat poprzednich czyniły „swoje”.
Bój o miejscowości nadmorskie toczył się już od Nowego Roku, choć praca tam nie była najlżejszą...
- Na chwilę - koc na plaży!...
To był argument nie do „zbicia”.
Kopalnie też miały swoje atuty – wyższe „stawki godzinowe”, ustawowy czas pracy, super transport na wycieczki i nie tylko, niezłe zakwaterowanie i...
- Takie ludzkie! Zwiększone stawki żywieniowe! Cenne nagrody rzeczowe!1)
Koledzy „koordynatorzy” „stawali na głowie”, by systematycznie wzbogacać listę propozycji, o kolejne ciekawe miejsca pracy.
Tylko oni wiedzieli, jakich argumentów używać w stosunku do dzielących decydentów, by „wykraść” te najatrakcyjniejsze.
Tu uśmiecham się „pod wąsem”, bo widzę właśnie, oczyma wyobraźni, Ich twarze; słyszę Ich monologi, ku nam kierowane; uśmiech na wargach, gdy komunikowali:
- Słuchajcie! Mamy te dwa kolejne turnusy w Pobierowie!
- Sosnowiec też jest nasz w tym roku!
- Szykujcie następne czterdzieści pięć osób!
- Adam! Krzysiek! Hirek! Zdzisiek! Które turnusy „bierzecie”?!
Tak! Tak! Nikt nie pytał...
- Czy bierzecie?
Tadziu! Zbyszku! Byliście super „zakręceni”!
Jeszcze ten Wasz optymizm!...
„Sypnijcie” go znów trochę!... Na ten dziwny czas!
„Poprogramiliśmy” sobie trochę, a teraz jedziemy do Sosnowca Zagórza, do Kopalni „Czerwone Zagłębie” (później Porąbka-Klimontów), na parę dni, na dni parę.
A nie! Przepraszam!
- „Już za parę dni, za dni parę”!
- Lato, lato...
- Na tygodni parę!
Lipiec 1981r. Godziny wczesnoporanne. Zbieramy się pod Szkołą.
Na krzyżówce pod „ósmą bramą” pojawia się piękny, wysoki, z ogromnymi lusterkami, błyszczący lakierem „Neoplan
Skyliner”.
- Chyba „Orbis” przez Starachowice przejeżdża.
- Patrzcie!
Ktoś komentuje.
- Skręca w naszą stronę.
- Pewnie z fabryki, gdzieś w świat jadą.
- E, chyba nie. Wzięliby samochód z klubu.2)
- Fakt!
- Patrzcie, zwalnia; chyba będzie skręcał.
- Do nas?!
- Tak, pisze na boku...
- Kopalnia Czerwone Zagłębie!
- Ledwo może skręcić! Poprawia!
- Hura! Do nas, czyli po nas!
Był to pierwszy, pozytywny szok dnia tego.
Szok o poranku! Ot, co! Szok i już...
Kierowca „pod krawatem”, z sykiem, drzwi otwiera, do wnętrza zaprasza. Do ekskluzywnego, dwupoziomowego wnętrza zaprasza.
Bagaże w komory pod podłogą. Do środka tylko najpotrzebniejsze rzeczy pierwszej potrzeby.
Kontrola obecności i ruszamy.
Nie jedziemy, lecz suniemy – płyniemy!
- Ależ zawieszenie!
- Jak cicho!
- Bajka!
Wymieniamy opinię z kierowcą. Prowadzi go od paru miesięcy. Same superlatywy.
My „samochodziarze” możemy się tylko zachwycać i buźkę ze zdziwienia otwierać...
Dojeżdżamy.
Czeka na nas dwóch górników, w strojach galowych.
Jak miło!
Wzajemna prezentacja. Ten starszy, korpulentny, to Staś Janoszka – Nadsztygar d/s. Adaptacji Młodocianych Pracowników; młodszy, szczupły, Bogdan Metryka – przedstawiciel dyrekcji.
Coś on dziwnie „czystym akcentem” po polsku gada.
Odważnie pytam o to, co mnie „boli”.
- Ależ pan ma słuch. Jesteśmy krajanami. Ja z Bodzentyna pochodzę. My tu „scyzoryki”.
- Kto?
- Scyzoryki. Taką „zarobiliśmy sobie” opinię, jak nasi współbratymcy, przychodząc za pracą, szaleli po hotelach i okolicy, często z nożykiem w dłoni.
Miłe to zaskoczenie. Miłe. Swojak będzie się nami opiekował. Opinia o nas – z kieleckiego – już mniej mi „pasuje”.
Zakwaterowanie w internacie. Warunki zupełnie dobre. Pokoje dwu i trzyosobowe. Duża świetlica, stoły do tenisa – na miejscu; stołówka i duża sala gimnastyczna, tylko do naszej dyspozycji – po drugiej stronie drogi osiedlowej. Czego chcieć więcej?!
Zapraszają na obiad.
Pracownicy stołówki witają nas po „śluńsku” i życzą miłego pobytu. Pani kierownik stołówki prezentuje tygodniowy jadłospis. Zapowiada się ciekawie. Dużo w nim „minsa”, ale i nabiału i ciast nie braknie.
- A, i „cipka”3) raz będzie! Che, che..
Na powitanie na stolikach czerwone „nelki”4), taca pełna „płonek”5), „na talerzach” tradycyjny rosół, ogromne schabowe i „babowka” drożdżowa.
- I... Bryja6) przecie!
Bogdan „podchlibia się” i na spotkanie z dyrekcją zaprasza.
- O szesnastej, w głównym biurowcu, na drugim piętrze.
- Młodzież, po spotkaniu, będzie mierzyć kombinezony i buty, a my ustalimy, „przy kawie”, plan zajęć dodatkowych, wycieczek, imprez rekreacyjnych, określimy pulę nagród, itd., itp..
- Autokar podjedzie pod internat o 15,30.
Następnego dnia „zaliczamy” kadry. Podpisujemy umowy i...
- Na stanowiska marsz!
Prace nie były zbyt trudne, ale zdecydowanie potrzebne. Pięć dni w tygodniu, po sześć godzin dziennie. Wszystko – oczywiście – na powierzchni. W soboty i niedziele - wycieczki, górnicze „ogródki” rekreacyjne; wizyty na Balatonie i Pogorii – wtedy pięknych i czystych zbiornikach wodnych; dyskoteki, bilety na mecze i coś tam jeszcze.
Dość rozpusty!
Tylko praca się liczy! Praca i już!
Zapomniałem! Jeszcze zwiedzanie sklepów z towarem na „Kartę Górnika”. Powiem tak:
- Było na co popatrzeć...
Na pociechę kadra dostała podwójne kartki na cukier, papierosy i mięsko - z decyzją, gdzie miast „schabiku i szyneczki” możemy odebrać porządne konserwy.
- Że co? Że jak? Toż to super niespodzianka.
- Młodszym niech starsi wytłumaczą w czym rzecz była. Oj, była, była...
Czas szybko mija, gdy nie „po próżnicy i pociesznie” ogarnięty.
Pod koniec turnusu, kilku wyróżniający się młodzieńców, wraz z opiekunem, otrzymywało szansę odwiedzenia prawdziwej kopalni, tej „na przodku”. Nie o „przychlibków”7) tu chodziło, lecz o tych z życiem za pan brat idących.
W dniu zjazdu zaczynamy od portierni.
Po trzy marki 8) w dłoń, z numerkami. Każdy po trzy jednakowe numerki.
Jeden zostaje w szatni - brzydkim molochu, gdzie „wisielców” 9) setki, na łańcuchu z ubraniem.
Drugi przy poborze lampy z akumulatorem.
Trzeci na „bramce” przed windą.
To potrójna kontrola kto zjechał na dół i czy wszyscy, ze zmiany, wyjechali szczęśliwie na górę.
W windzie są trzy poziomy, trzy klatki, jedna nad drugą.
Ubijają nas w niej jak śledzie. Ciasno; ciało przy ciele. Czujemy swoje oddechy. Górnicy obserwują nas z ciekawością. Uśmiechają się.
- Nowi?
Pytają.
- Nie. Za młodzi.
Odpowiadam.
Potakują ruchem głowy.
Dzwonek. Trzask. „Gitra” 10) się zamknęła.
Znów dzwonek.
Ruszamy dość ostro. Już gnamy. Zaliczymy siedemset pięćdziesiąt metrów.
- Nieźle. Prawda?
Po drodze widać ściany „tunelu”, bo winda jest z siatek zbudowana. Można się przyzwyczaić...
Znów dzwonek. Winda hamuje. Zbliżamy się do czynnego pokładu.
Trzask i...
Wysiadka.
Wchodzimy do poczekalni. Na ścianie napis: „Boże pomogej”.
Za chwilę pojedziemy kawałek głównym chodnikiem. Na przodek.
Stasiu Janoszka upomina:
- Jeśli ktoś ma ze sobą zapałki, zapalniczkę, papierosy – proszę je tutaj zostawić. Nie zginą.
Idziemy. Na zewnątrz „glajzy” 11) gdzieś giną w czeluści szybu.
Trochę mroczno. Trochę chłodno. Surowo, choć ściany tu jeszcze pobielone.
Jedziemy „kublokami” chyba ponad kilometr.
Trochę cieplej. Dalej już pieszo. Po prawej taśmociąg. Szumi. Urobku na nim niewiele, ale to jeszcze nie czas, chyba...
- Za parę minut się „rozkręci”.
Staś mówi; Staś wie.
Skręcamy w lewo. Leciutko pod górę. Dość wąsko i już bez „podłogi”. Idziemy wśród miału i kamienia. Z każdym krokiem coraz cieplej. Już gorąco. Zaczynamy się pocić. Obok szumi rura, którą na przodek tłoczone jest powietrze. Prawie pośrodku „zachrzania” taśmociąg – pełen urobku.
„Cug” się zmienia. Jest dość silny i chłodny. Idziemy lekko w dół. Już słychać szum maszyny.
Konstrukcja chodnika tak jest uczyniona, by tłoczone chłodne powietrze, jak najdłużej pozostało na samym przodku, tu gdzie górnicy urobek czynią – by im w miarę chłodno było.
Jest. Kombajn z głowicą na długim ramieniu, dużą głowicą.
Rąbie. Równo rąbie, ale i kilof , w rękach ludzkich, też czasem potrzebny.
- A! I „dupy” 12), w rękach asystentów operatora, non stop pracują.
Rzeczywiście. Namęczyć się trzeba. Trzeba!
To zwykły przodek. Taki „jazda do przodu”!
Wracamy do głównego chodnika i posuwamy się nim jeszcze kilkaset metrów. Potem znów w lewo, ale krótko i szerokim „holem”, mocno doświetlonym.
- Dlaczego, Stasiu, tu tak szeroko?
- Zaraz zobaczysz.
Jeszcze kilkanaście kroków i...
- Co to takiego?
- Ściana krocząca.
Ogromne ciężkie, metalowe ramiona, o strasznie mocnych „teleskopach” hydraulicznych, z jeszcze mocniejszą metalową podłogą. Jedno za drugim, jedno za drugim, w szeregu, kilkadziesiąt sztuk, aż po kopalniany, przodkowy horyzont!
Wszystkie stoją po prawej stronie tunelu, jakby wciśnięte w skałę węglową, ściśle do niej przylegając. Górne ramiona dźwigają sufit skalny, dotykają nosami do lewej ściany. Nie ma stempli, nie ma zapór, podpór i rozpór. Tylko te dziwolągi i przewody...
- Tu urobek pozyskuje się wzdłuż ściany.
Tłumaczy Janoszka.
- Urobek jest szybki i w pełni zmechanizowany. Górnicy pilnują, by wszystko przebiegało prawidłowo. Po zdjęciu urobku, z całej długości korytarza, ściana całą zabudową wykonuje „krok do przodu" i...
- Z tyłu za ścianą następuje kontrolowane tąpnięcie. Skała z węgla osuwa się na ścianę, wypełniając pustkę po wcześniejszym urobku.
Pokazuje dłońmi, gestykuluje. Jeszcze raz podkreśla, że to osuwisko jest pod pełną kontrolą. Zaznacza, że za kilkanaście minut będzie właśnie taka chwila. Może uda mu się pokazać ten moment.
Górnicy zbliżają się do brzegu wyrobiska. Mieszają się z nami.
Wszyscy stoimy jeszcze pod „brzegowymi” łapami. Rozmawiamy, żartujemy. Pytamy o szczegóły. Pytamy kiedy będzie tąpnięcie.
Będzie syrena; potem druga; wtedy wyjdziemy do tego szerokiego przedsionka...
Nagle... Huk! Nagle... Buch! Nagle... Hałas jak ta lala! Rumor niesamowity!
Światła zgasły! Ciemno! Nic nie widać.
- Gdzie są moi chłopcy?!
W nosie wierci.
- Gdzie są moi?...
Ciężko oddychać. Jakby coś grubaśnego na piersiach siadło i częściowo mi płuca przymknęło.
- Gdzie są?...
- Stasiu!!!
Cisza. Nikt nie odpowiada. Tylko jakby szum się oddalał, uspokajał. Jeszcze tylko pojedyncze stuknięcia. Puk tu, puk tam, stuk tu, stuk tam...
Zapalają się światła. Wyje syrena. Teraz?!
Z mojego białego „kostiumu” zrobił się szary, miejscami nawet czarny. Wszędzie pełno „fruwającego” pyłu. Ledwo mogę rozpoznać jakieś kontury.
- Gdzie moi chłopcy?!
- Staś, gdzie moi chłopcy?!
- Spokojnie. Są. Zaraz ich zobaczysz.
Janoszka podnosi się z kolan. Kask spadł mu z głowy. Czoło ma czarne. Oberwał chyba kawałkiem węgla.
O! Fatalnie! Lewy rękaw kurtki mocno rozerwany. Na materiale widać ślady krwi.
Nie interesuje się sobą. Nas ogarnia.
Z wnęk, zza hydrauliki łap ściany kroczącej, podnoszą się górnicy i...
- Są, są, są!
- Są moi! Są!
Górnicy przykryli ich swoimi ciałami. Każdy złapał swojego.
Skąd wiedzieli? Kiedy dokonali „przydziału”? Przecież to były sekundy...
- Krzysiu, my tu mamy swoje zasady – tłumaczy Nadsztygar.
- Ćwiczymy. Takie niekontrolowane, niespodziewane tąpnięcie może zdarzyć się zawsze. To było bardzo małe.
- Takie umowne zachowania stosujemy wobec nowych pracowników. Jest ich dużo więcej. Zachowań – oczywiście.
Teraz dopiero kojarzę, że przed zawałem górnicy stali pojedynczo koło moich budrysów.
- Dobrze. To dlaczego mną się nikt nie zajmował?
- Przecież ty masz biały kombinezon i biały kask.
- My jesteśmy nadzór. Odpowiadamy każdy za siebie.
No, tak; my jesteśmy nadzór; fakt... I tu i tam... Nadzór...
Czas wracać. Do „poczekalni”. Windą, a właściwie „klatką”, w górę. Bramka. Chłopcy do szatni – myć się. Ja też, tylko do innej, tej dla nadzoru – che, che...
Łazienka z wanną. Napuszczam wodę. Ściągam „ciuchy”. Drzwi na klucz i szorowanko – ciała i duszy po przejściach.
Nagle ktoś z zewnątrz naciska klamkę.
Pytam:
- Kto tam?
Kobiecy głos:
- To ja, dyżurna, proszę mnie wpuścić, chcę umyć panu plecy.
Że co, że jak, że umyć plecy?! Zaskoczony wołam:
- Nie dziękuję!
Głos za drzwiami wciąż się doprasza. Chce wejść. Prosi bym chociaż drzwi otworzył.
Milczę. Nie reaguję.
Ucichło. Nareszcie. Mogę spokojnie się umyć.
Po chwili słychać szum na korytarzu. Ktoś grzebie w „moim” zamku. Grzebie do skutku. Blokada puszcza.
Włazi dwóch facetów i kobieta. Chyba ta zza drzwi.
Znów gada do mnie:
- Przepraszam. Mamy zasady. Drzwi muszą dać się otworzyć; dla pańskiego bezpieczeństwa. Wrócił pan z dołu. Różnica ciśnień i... Mocno ciepła woda.
- A plecy też trzeba porządnie umyć... Prawda?
Śmiać się zaczyna, a ja w nosie mam ten „nadzór”...
Muszę jednak przyznać – plecy miałem bardzo czyste.
Następnego dnia...
Jeszcze tylko ogromne „bojtliki” 13) z prezentami...
Ostatnie „miśki”...
Słów ciepłych kilka, raz jeszcze, i...
Do autokaru! Odmaszerować!
Do zobaczenia w przyszłym roku. Być może...
No, niech tylko ktoś mi powie, że obozy OHP nie były wielce ciekawe i pouczające.
- Niech! Hm...
1) Pamiętajmy, że był to czas kartek na – prawie – wszystko; czas kolejek pod sklepami.
2) Najlepszy autokar w mieście miał wtedy Klub Piłkarski SKS „Star”.
3) kura
4) goździki
5) jabłka
6) gęsty kompot; często z gruszek
7) lizus, pochlebca
8) blaszka z numerem powiązanym z konkretnym pracownikiem
9) setki ubrań z gumiakami, wiszące na łańcuchach, tuż obok siebie, w wysokiej szarej hali, czyniło strasznie przygnębiające wrażenie
10) krata
11) szyny
12) duża łopata o kształcie przypominającym ludzkie pośladki
13) siatki, torebki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz