wtorek, 2 marca 2021

100 lat szkolnictwa zawodowego w Starachowicach cz. I

 Takie tam, luźne...



Szkolnictwo zawodowe, począwszy od lat trzydziestych, po lata osiemdziesiąte XX wieku - wielki to był "teatr" w naszym mieście.
Teatr kształtowania kręgosłupa zawodowego młodych ludzi, ale i wspaniały spektakl wychowawczy, "grany" cyklicznie rocznikami, ale wciąż, niezmiennie, nawet podczas okupacji niemieckiej. Teatr żywy.
Teatr wielu aktorów i tysięcy widzów, gdzie Ci ostatni uczestniczyli czynnie w granych spektaklach, ba, sami nieświadomie stanowili o kierunku akcji, a nawet często zmieniali karty scenariusza. Fabułę kolejnych "wystawień" korygował rozwój techniki, a tłem, poletkiem doświadczalnym, miejscem prób, w tym też tej najważniejszej, każdej generalnej, oprócz szkolnej macierzy, była Fabryka Samochodów Ciężarowych, która też scenografię do każdego aktu "układała", a i tytuły kolejnych spektakli projektowała.
W drugiej połowie ubiegłego wieku, jednej sceny dla tego Wielkiego Teatru było już mało. Powstały dwie kolejne, lecz ta na 1-szego Maja wciąż była najważniejsza, tu wciąż grano najważniejsze "tytuły". Wszystko zaczęło się od Kursów Kwalifikacyjnych (1921r.); można by rzec - pierwszej szkoły dla młodzieży pracującej. Główna w tym zasługa inż. Jana Rechnio, który udowadniał - wszem i wobec - konieczność aktywowania stacjonarnego szkolnictwa zawodowego. Sam legitymował się pełnymi uprawnieniami do prowadzenia działalności pedagogicznej. Będąc uczniem Technikum, przygotowując materiał na uroczystość wręczenia sztandaru i nadania imienia szkole, miałem przyjemność rozmawiać z ludźmi, którzy znali osobiście pana Rechnio. Wszyscy twierdzili, że był to człowiek wielu talentów, ale pasjonat jednego tylko - kształcenia młodzieży. Sympatyczny, ale bardzo stanowczy i konsekwentny, szybki w podejmowaniu decyzji. Inżynier z "przedwojenną klasą". Klasą, którą można by ująć frazą:
- Magistrem, inżynierem się jest, a nauczycielem się bywa, dlatego czyńmy wszystko, by być nim z serca, jak najczęściej i jak najdłużej.
W 1926 roku kursy przekształcono w trzyletnią szkołę zawodową, a z chwilą oddania dla tejże ośmiu sal w budynku Biura Głównego Zakładów Starachowickich (1935r.), powołano do życia Fabryczną Szkołę Zawodową. Kierowanie placówką powierzono inż. Kazimierzowi Papiemu (w środowisku Starachowiczan nazwisko to - Papi - podlega zwyczajowo odmianie), ojcu Bolesława - "Czerwa". Podczas przygotowań do nadania pierwszego imienia naszemu Technikum, jedną z propozycji było, by szkoła nosiła imię właśnie syna p. Papiego. Akt ten miał połączyć i utrwalić pamięć o ojcu i synu. Stało się inaczej.
No, cóż! Każdy czas ma swoich bohaterów.
Wtedy to los zetknął mnie z Panią Bronisławą, żoną i mamą w/wymienionych Panów, lecz jej podeszły wiek i środowisko ówczesnego Domu Starców nie sprzyjały udanej konwersacji. Ech!
W roku 1947 Ministerstwo Przemysłu Maszynowego, w ramach "planowej" - jak to fajnie dzisiaj brzmi - działalności oświatowej, powołało do życia w Starachowicach, mocno rozbudowany Ośrodek Szkolenia Zawodowego, składający się, bodajże, z czterech szkół. Dyrektorem jednej z nich został Pan Kazimierz Bujnowski, w latach późniejszych wicedyrektor TM. Pedagog z przeszłością "żołnierza podziemia". Zawsze spokojny, trochę małomówny, opanowany, ale równie stanowczy w utrzymaniu wysokiej klasy "pionu" szkolnego.
Miał w sobie coś z żołnierza, ale nigdy nie dzielił się z nami swą wojenną przeszłością. Dwukrotnie miałem przyjemność przebywać w Jego gabinecie na "pogaduchach" typu uczeń - profesor. Powodem "spotkań" były miłe sprawy (np. Mistrzostwo Polski naszej szkolnej drużyny w Centralnych Manewrach Techniczno Obronnych). Wrażenia wyniosłem równie miłe. Pamiętam spokojny głos dyrektora, krótkie, zwięzłe, mimo to pełne treści, zdania rzucane półgłosem "przed siebie". Trochę jakby w bok - niebezpośrednio do adresata, ale wyważone i trafiające w sedno sprawy-problemu. Innym razem były to porady doświadczonego faceta, który nie chciał narzucać swojego zdania, ale dawał "coś" pod rozwagę; tak nienachalnie, bez emocji. Dyrektor z autorytetem, nie z "przymusu" pełnionego stanowiska, lecz z prezentowanej na co dzień postawy.
W tym też roku pojawiła się kolejna ważna dla naszej szkoły postać - mgr Tadeusz Winnicki, dyrektor szkoły "dającej" nareszcie tytuł Technika. Ot, co! Entuzjasta muzyki, która odgrywała w jego prywatnym życiu niemałe znaczenie. Założyciel zespołu mandolinistów spośród uczniów naszej szkoły. Szanowany przez grono jako nauczyciel, dyrektor i - po prostu - człowiek przez duże C.
Zespół wędrujący i koncertujący po kraju, "dopracował się" zgody na wyjazdy zagraniczne. W tym czasie była to rzecz prawie niemożliwa. Uczniowie "Mechanika" ze Starachowic podróżowali nawet do...
Bułgarii! To było coś!
A jeszcze większe "coś" to były ich powroty, z koszami zapełnionymi dużymi gronami słodkich winogron, pudełkami z buteleczkami olejku różanego (kropelka olejku to był zapach na kilka dni) i...
Żółwiami, które lubiły uciekać!
Te, które wytrwały u "gospodarzy", żyły całymi latami.
Znam przypadek - jeden z nich żył na Majówce jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych.
Charakterystyczną postacią tych wypraw był ówczesny, długoletni nauczyciel historii Pan Stanisław Dulny. Mężczyzna słusznej postawy; obyty w "świecie"; oficer WP; powstaniec warszawski. Hobbysta - turysta. Ogarniał wszystko wokół - nie ważne, czy w kraju, czy za jego granicami. Doskonale wiedział jak uczyć i jakiej uczyć historii. Za moich czasów, a myślę, że i wcześniej, przychodził często do pracy w "angielskiej" krótkiej kurtce wojskowej. Jak mu jej zazdrościliśmy! Jak! Na lekcję zakładał ciemno-kremowy fartuch. Miał zwyczaj siadać na blacie uczniowskiej ławki. Był to sygnał:
- Cicho młodzieży! Będzie wykład!
Lubiliśmy ten sygnał. Cisza zapadała gwałtownie. Nawet mucha była "bita" w locie.
Czasem po wejściu do klasy, przekręcał zamek w drzwiach, ale rzadko to się zdarzało; za rzadko. Cóż, klasa była elitarna, z "nazwiskami"... Wtedy tego nie kojarzyłem...

Pracownię techniczną prowadził Pan Józef Rokoszny. Starachowiczanin "z krwi i kości". Człowiek z numerem - więzień obozu koncentracyjnego. Chodzący "spokój", z ciągłym uśmiechem na ustach, przyjaciel młodzieży, lubiany przez grono kolegów, szanowany za wczoraj i za dziś. Skromnej postury, ale wielki sercem. Nigdy nie wracał "w słowach" do obozu, ale czasem czuliśmy duszą ten jego "bagaż" strasznych doświadczeń.
- Panie Józefie! Symbolicznie:
- Niski ukłon Panu ślę...

W świetlicy "rządziła" Pani Halina Pawłowicz. Tej Osobie podporządkowywali się prawie wszyscy. Nawet dyrektor niewiele miał do powiedzenia. Zawsze najważniejsze w szkole były próby do spektakli teatralnych. Takich prawdziwych, wieloaktowych. Ze scenografią i kostiumami z epoki; często z podkładem muzycznym, w wykonaniu własnego zespołu, jeśli - oczywiście - zachodziła taka potrzeba. Do dyspozycji Pani Haliny były wszystkie "polonistki", ale i...
Np.: Pani Zofia Czaja - sympatyczka dzieł Pani Pawłowicz, lubiąca zaglądać do świetlicy, nauczycielka chemii, takiej prawdziwej, z doświadczeniami i wykładem. Stanowcza, wymagająca, o "twardym" tembrze głosu, ale równie dobrym sercu. Podczas semestru zwanego wtedy okresem bywało groźnie, ale finał był zawsze szczęśliwy, a co w głowie zostało, to zostało. I już!
Rodzona siostra Pani Zofii, Pani Beata Kazibudzka, Pani Zofia Konfederat, Pan Zbigniew Sikorski, nieco później Pani Jadwiga Gołębiowska (jeszcze nazwisko panieńskie) to zespół Asów szkolnej matematyki. Różnili się charakterami i sposobem prowadzenia zajęć. Każde z Nich było dużą indywidualnością i "klasą" samą w sobie.
O zespole Polonistów nie wspomnę tu ani słowa, ale...
Słów kilka być może popełnię w najbliższym czasie i postaram się by były to również refleksje natury osobistej.
Nie pominę również grupy wspaniałych "Zawodowców", ludzi z doświadczeniem i niewyuczonym, a naturalnym talentem pedagogicznym, instruktorów zawodu...

W wieku XX szkolnictwo zawodowe był w wielce wysokim poważaniu. W pierwszej połowie tegoż pieczę nad jego rozwojem sprawowały bezpośrednio ministerstwa, organizujące pracę przemysłu, w rękach władz oświatowych pozostawiając tylko nadzór pedagogiczny i w zakresie metodyki nauczania. Później obowiązki te scedowano prawie w całości na Kuratoria Oświaty, ale w tychże rozbudowano specjalne piony zajmujące się tym działem kształcenia, kierowane przez przypisanych im urzędników w randze wicekuratora. Jednocześnie rozwijano szkolnictwo branżowe, na rzecz którego finansowo świadczyły i opiekę sprawowały odpowiednie zjednoczenia reprezentujące gałęzie przemysłu.
Większość szkół dodatkowo była pod stałą opieką określonych zakładów produkcyjnych i dużych przedsiębiorstw. Udzielały one pomocy gospodarczej, udostępniały swoją kadrę inżynierską do dyspozycji dyrekcji szkół, umożliwiały odbywanie praktyk produkcyjnych na terenie swoich obiektów i na swoim parku maszynowym, wyposażały w sprzęt i pomoce naukowe warsztaty przyszkolne, pracownie techniczne. W zamian otrzymywały do dyspozycji kadrę młodych ludzi przygotowanych zawodowo do podjęcia pracy na liniach produkcyjnych. Technicy najczęściej bardzo szybko awansowali, tworząc pion średniej kadry kierowniczej. Takie status quo satysfakcjonowało obie strony.
W naszym wypadku była to - oczywiście - Fabryka Samochodów Ciężarowych i jeszcze paru jej "kooperantów".
A dziś?
Wraz z "upadkiem" dużych zakładów przemysłowych, "posypało" się też szkolnictwo zawodowe. Wyglądało tak, jakby nikomu już na nim nie zależało. Właściwie to zrównano jego status organizacyjny i finansowy ze szkolnictwem ogólnokształcącym. Tylko egzaminy zawodowe pozostawiono "na pociechę".
Trochę "przeginam", ale tylko odrobinę.
Przecież dyrekcje mogą się ubiegać o granty, słać projekty, liczyć na łut szczęścia, że coś się jednak "ugra", bo i czasem ugrać się udaje, jak "widać" po naszej szkole...

Wielkie słowa uznania należą się obecnej Dyrekcji i Kadrze Zespołu, że w tak ciężkich i nieprzychylnych kształceniu zawodowemu czasach, czynią tak ogromne starania i wysiłek, nie z etatów wynikający, by utrzymać ten Teatr na odpowiednio wysokim poziomie. Jeszcze trochę wytrwajcie. Już widać braki w średniej kadrze zawodowej, już brakuje fachowców - i w przemyśle, i w usługach. Jeszcze dzień, jeszcze kilka. Szkolnictwo zawodowe wróci do łask władz wszelkiego typu. Tylko ta łaska pańska na pstrym koniu - rzekomo - jeździ, a więc zmienną jest. Zgodnie z logiką, tak potrzebną przy projektowaniu, teraz winno iść ku lepszemu...
Oby!

/odstępstwa od norm językowych celowe.../

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz