Dzwoni Henryk. - Jedziemy? Pyta. Co mu odpowiedzieć? Jedziemy. Nie jedziemy. Jedziemy. Nie jedziemy. Burza mózgu wśród rozterek ducha. Ostatecznie… - Jedziemy. Ech, jedziemy! Byle
blisko, bo pogoda mocno plecie. Trochę wiosny, trochę lata. Słońce z
deszczem. Tak na przemian. To „silencium”, to znów wieje. To „diwadlo”, od sąsiadów, tych z południa, pełną parą.
Siedemnasta; już nad brzegiem. Cicho. Spokój. Woda super. Ledwie „smuży”, acz głęboko. Zestaw w nurcik. Jeden, drugi. Tuż za warkocz. Tak klasycznie; bliżej tamtej strony „rzeczki”. Parę kulek dla „okrasy” i czekamy na efekty.
Cisza, cisza, cisza!
Deszcz zaczyna. Kropi z góry. Równiuteńko. Po parasol! Prędko, prędko!
- Uf, już pod „czaszą”!
Przeszło. Słońce suszy.
Cisza, cisza, cisza!
- Co za diabeł! Nawet nie tknie! - Żeby chociaż „puk” zrobiło! - Żeby chociaż „stuk” zrobiło!
Zakręciło nad głowami, zaszalało, zagwizdało i ….znów leje! Teraz leje!
Już dwudziesta. Znowuż spokój. - Oj, jak dobrze! Będzie nocka! Może w nocy?
Cisza, cisza, cisza!
- Co za diabeł! Nawet nie tknie! - Żeby chociaż „puk” zrobiło! - Żeby chociaż „stuk” zrobiło!
Już dwudziesta druga „weszła”. Nie do wiary! Jeszcze nie widziałem (nawet) brania. Tylko robaczki świętojańskie „pracują” za dodatkowe świetliki. Te na szczytówkach „milczą”, jak zaklęte.
Cisza, cisza, cisza!
Północ blisko na „zegarze”. Może by tak zmienić miejsce? Na zalewie sprawdzić „szczęście”? Zebrać majdan cały. W tłok się wcisnąć. Może spławik w małe „oczko” włożyć? Może…
Nagle jest. Zadrgało. Równo, z rytmem, uderzyło. Lekko „zbieram”. „Siedzi”; czuję! Kręcę wolno. Opór spory. Ładny lechor ku mnie zmierza! Wtem na drugiej także „skacze”! Co mam czynić? „Dwoje” naraz, toż ambaras! Pierwsza wędka z prawej w lewą. Prawą dłonią drugą łapię. Też przycinam. „Mój ci jest”. Też go czuję. Tego z lewej pierwej wyjmę! Tego z prawej „zaczaruję”. Niech poczeka. Henio z podbierakiem ma kłopoty. Zatrzask trzeszczy. Nie da rady! - Wysuń sztycę! Poluzuj obejmę! Instruuję. Zatrybiło! Pierwszy w siatce! Niezła sztuka. Czas na drugą. Czar zadziałał. Jest na haku. Jeszcze chwila i na brzegu. Górą nasi! Po czterdzieści kilka im stuknęło. Jak bliźniaki. Nieboraki.
Szybkie fotki i do wody!
Myśl paskudna chodzi mi pogłowie. Bardzo szybko „iść” musiały, gdyż przynęty między sobą metrów kilkanaście aż dzieliło. Dziś powtórki już nie będzie.
Wykrakałem. Godzin kilka, aż do piątej… Cisza, cisza, cisza!
Rankiem samym płoć przybyła. Jedna, biedna się skusiła.
Nareszcie ciepłe, wczesnojesienne dni! Może nawet trochę za gorące? Może, ale czy się już taki narodził, by nam choć raz dogodził? Leje – źle! Chłodno – też niedobrze! Trochę słońca – mogłoby być chłodniej! Księżyc w pełni – po co! Ciemna noc – przydałoby się trochę światła! I tak dalej, i tak dalej. Marudzimy, marudzimy, marudzimy!
A przestrzeń wokół nas ma, przecież, zawsze swój czar i urok. Trzeba ją tylko umieć oswoić. Łatwo powiedzieć, gorzej „wykonać”.
Swat zaprasza mnie na wspólne wędkowanie. Fakt, nie jest „zapalonym” wędkarzem, ale ma swój styl, który nawet lubię. Dzięki temu, ciągle poznajemy nowe „łowiska”, w okolicy jego zamieszkania. Ja, świętokrzyski „scyzoryk”, odkrywam i oswajam wędkarski urok Podkarpacia. On, uczy się wędkarskiego „rzemiosła”, a i połyka, powolutku, tego subtelnego, podstępnego, hobbystycznego bakcyla.
Dziś, znów postanowiliśmy odwiedzić dwa, nowe, „bajorka”. Parno, gorąco, choć to już późne popołudnie.
„Zahaczamy” o skraj sosnowego lasu. Tuż
za dużą kępą smukłych drzew, „zatopionych” w gęstym, krzaczastym runie,
w małej, ślicznej, złotej od promieni pochylającego się słońca,
dolinie, lśni tafla urokliwej, ciemnej wody. Pozornie ciemnej,
raczej, chyba, zielonej. To półcienie wodnych liści, żółtych kwiatów
grążeli, białych nenufarów, „śmigających” ku niebu, strzałek wodnych,
smukłych „szpad” ogromnego sitowia i – o dziwo (Skąd tu się wzięły?) –
kolorowych, pięknych grzybieni „otwierają” przed nami świat ulotnej,
naturalnej urody. Chciałoby się rzec – za poetą, filozofem i jego
wszechwiecznym bohaterem, Faustem – Chwilo trwaj!
„Verweile doch! Du bist so schoen! - Trwaj chwilo, jakże jesteś piękna...” Zapatrzeni, zadumani, „zawieszeni w tej mikroprzestrzeni”, zapominamy, na chwilę, o celu naszej wizyty.
Z zadumy i milczenia zbudził nas trzask pękających, suchych gałęzi. Czar prysł. Rozchyliły
się rudozielone badyle, tuż za naszymi plecami i naszym oczom ukazał
się widok „uszyty” znów bardziej z mgły romantycznej lub szkockiej,
poetyckiej prozy Sir Waltera Scotta, niż z realiów „dnia naszego
codziennego”. Mężczyzna słusznej postury, odziany w strój niemal z
tamtej epoki, złożył nam, w szarmancki sposób, niski ukłon „zrzesiałym”
szarym kapeluszem, o poszarpanym, szerokim rondzie.
Mam swoje lata, niejedno widziałem, niejedno przeżyłem, lecz obraz ten i nagłość chwili nim okraszonej, zmroziły me myśli i czyny. Stałem jak wryty. A Swat? Swat mój, jakby nigdy nic: - Cześć, Staszku! Zakrzyknął. Przywitał się i dyskurs rozpoczął. Nie stało mi nic innego, jak dialog ten w liczniejszy wielogłos przemienić. Po
chwili Pan Stach do ziemianki swej, oazą zwanej, na herbatkę nas raczył
zaprosić. Od wędkowania odwodził, udowadniając, że od dwóch dni nic
nawet robaczka, nawet muszki, ni ciemki nie skubnie. A Pan Stach wie, co
mówi, bo całymi dniami i nocami tu koczuje i kije moczy. Nie pozostało nam nic innego, tylko licząc na uczciwość interlokutora, „na wiarę” Jego słowa za złą w treści, ale dobrą, z serca płynącą, radę przyjąć; po umoczeniu ust w herbatce, z liści jakowyś, suszonych „uczynionej”, pożegnać się i na inne „łowisko” koła „karocy” skierować.
Obudzony
z romantyzmu poświaty, zapytałem Swata o tę balladową postać, jemu
wszak dobrze znaną. Okazało się, że jest to inżynier elektronik, zdolny
programista, który dla swej nowej idei, porzucił życie społeczne i ze
społeczeństwem, na rzecz obcowania z naturą. I tak mu tu dobrze, jak sam
twierdzi! Dobrze? Może lepiej. Kto wie? On wie! Nam nic do tego!
„Zadrzewione” meandry Sanu, za oknem samochodu, przypomniały mi o właściwym celu naszej podróży.
Jeszcze tylko kilka minut i docieramy do kolejnego zbiornika. W
tłumionych promieniach zachodzącego słońca, lśni srebrzysta „szyba”
czyściutkiej, przezroczystej wody. To duża żwirownia. Zbiornik marzenie. Miejscówka dla „wybrańców”. Piaszczysto – czysto – przeczysto! Dno opada bardzo delikatnie. Trzeba machać bardzo daleko, ku dwom małym, maleńkim wyspom. Koszyki
piętnastki, przypony długie, ale drgające szczytówki sztywniejsze – nie
lajty! Zanęta wzbogacona o atraktor karp, lin, karaś i do pracy. A, a,
a, na haczyk kanapka – czerwony plus kukurydza.
Po kilkunastu
minutach pierwszy karaś. „Czyściutki”, jasny, zdrowy, wręcz modelowy, do
atlasu (zerknijcie na filmik). Za chwilę, na matcha, duża płoć. U
Swata piękne uderzenie! Goni do przodu, po przekątnej. Przycina po
swojemu. „Złapał” emocje! O, jo joj! Idzie! Gnie kija! Oj, gnie! - Daj mu trochę swobody! Krzyczę, czy szepcę? Sam nie wiem! Zaczyna zmierzać do brzegu, naszego brzegu. Ostro śmiga. Karp być musi. Karp
niczego sobie. Karp, jak się patrzy. Podchodzi pod nogi Swata. Robi
super „młynka” i swobodnie znika w wodnej toni. Widziałem go przez
chwilę, w całej okazałości. Tak „na oko”, ponad sześć kilogramów. Po
współzawodniku, który pozostał na brzegu, widać efekty podniesionej
adrenaliny. Ma świadomość, że popełnił poważny błąd. Żałuje, że nie
oddał mi wędki. Tłumaczę, iż musi uczyć się na własnych błędach;
spokoju podczas holu także. Za chwilę uśmiechamy się do siebie. W
trakcie nocnych rozmów, jeszcze nieraz wrócimy do tego wydarzenia; ja w
żartach, Krzysztof z nadzieją na kolejne uderzenie równie dużej ryby. Powoli
zapada zmierzch. Im bliżej nocy, tym lepiej żerują karasie. Zmieniam
matcha na drugiego feedera i natychmiast wyjmuję kolejne, okazałe, jak
na ten „gatunek”, rybki. Jedna ma nawet czterdzieści kilka centymetrów.
Tak po prawdzie, to nie waga i rozmiar sprawia mi największą frajdę, ale
wygląd „wyjętych” japońców.
Czyściutkie, wzorcowo zbudowane, pełne jasne płetwy, pięknie zaznaczona
linia brzegowa, ba, znakomicie „wykropkowana” linia boczna na
srebrzysto złotych łuskach, kompletnych łuskach. Cała frajda i to jaka
frajda. W nocy, nad ranem i o świcie – ciągle współpracują. To jest
udany „wypad”, bardzo udany „wypad”. Ostatecznie doliczyliśmy się
czterech karasi mających ponad czterdzieści centymetrów i trzydziestu
dwóch w okolicach plus/minus trzydziestu, ot, co! A, jeszcze dwie
uklejki, kolejna płoć i…..maleńki…..leszczyk!
Podjechał wóz z Prokuratury Rejonowej.
Kierowca szybko wyskoczył zza kierownicy i zamaszystym zwrotem pochylił
się by otworzyć tylne drzwi auta. Zander zdębiał. Znał tego smyka od
kilku lat i doskonale pamiętał, że nawet jak woził samego szefa
Prokuratury, to nie zdarzały mu się takie gesty. - O co chodzi?! Zdążył zadać sobie pytanie. Z otwartego wnętrza pojazdu wyłoniła się kobieca postać. - Bardzo proszę Pani Prokurator. Zakomunikował kierowca. - Kurcze! Taka sikorka i już tak wysoko?! Wykrzyczał sobie w duchu pytanie. Teraz pojął, skąd u tego opieszałego na co dzień „ciapka”, taki gwałtowny przypływ energii. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głowy. Szybko ocenił. - Super. Ma klasę, a i rozmiary owszem, owszem. Trochę za wysoka, ale to drobiazg. - A te włosy? Fiu, fiu, fiu! Odlotowe! Faktycznie.
Kobieta miała na głowie bujną czuprynę, gęstych blond włosów, które
jeszcze dodatkowo ślicznie rozwiewał delikatny wiaterek, ciągnący od
strony zalewu. To je podnosił, to zakręcał, to znów zaplatał wokół
gładkiej, jasnej, smukłej, prawie dziewczęcej szyi. Ocenił jej wiek na około trzydzieści lat. - No, może ciut więcej. Już
dawno nie myślał tak szybko i tak sprawnie nie wyciągał wniosków. Gdyby
tak w pracy potrafił, to zapewne już byłby w Komendzie Głównej na
etacie, a nie włóczył się po „dzikich” polach i ślepych, brudnych
zaułkach. - Witam Pani Prokurator. Nadkomisarz Marek Zander, Komenda Powiatowa Policji w Rybołówkach. Zgrabnie się przedstawił. - Miło mi Panią poznać. Dodał poza „protokołem”. -
Choć w tych okolicznościach zabrzmi to chyba dwuznacznie. Mam nadzieję,
że to dla Pani Prokurator chleb powszedni. Dodał, uważając, by w głosie
nie było nawet odrobiny ironii. - Katarzyna Dendrobena, Prokuratura Rejonowa w Rybołówkach – odrzekła. Imię jak imię – pomyślał, ale nazwisko, ot ciekawe, ciekawe. Niby brzydkie, ale ładne. Niby „robaczywe”, ale jakże praktyczne. - A ile skojarzeń ze sobą niesie; ech! - Do pracy, Panie Komisarzu! Głos kobiety wyrwał go z miłego zamyślenia. - Rozpocznijmy postępowanie przygotowawcze, póki co „w sprawie”. -
Dokonajmy wstępnych oględzin denata, miejsca zdarzenia, zebrania i
zabezpieczenia dowodów czynu. Oficjalne postanowienie o wszczęciu
dochodzenia lub śledztwa otrzyma pan jutro. - Pani Prokurator, nie musi być tak oficjalnie. Zaripostował, z nadzieją w głosie. - Może kiedyś. Odparła.
W
tym momencie, po raz pierwszy od dwóch tygodni, poczuł nagle, że bardzo
brakuje mu Szpuleczki. Byłaby super przeciwwagą do tej, też ładnej, ale
strasznie nadętej, jak na razie, Pani Prokurator. Zabrali mu dziewczynę
na kolejne szkolenie, tym razem do Katowic, na całe sześć miesięcy, a
tak ją polubił. Polubił? To zbyt mało powiedziane. Z dnia na dzień
czuł, że staje się jego prawą ręką w pracy i - co najgorsze – chyba nie
tylko w pracy. Łapał się na tym, że czekał na jej trafne uwagi,
niespodziewane dygresje, czasem szalone, ale świeże i – o dziwo – celne
decyzje, w trakcie dochodzenia. - A do tego jeszcze ten figlarny uśmieszek, jak wyszło na to, że to ona miała rację. - Do diabła, chyba się…? Nie dokończył natrętnej myśli. - Czy Pan wreszcie wróci do nas? - Ależ jestem Pani Prokurator! - Mam zupełnie inne odczucia. Odrzekła, idąc w kierunku kępy wysokiej, podeschniętej trawy. W
najbardziej odległym od zbiornika miejscu tej kępy, z jej wnętrza,
wyrastało jedno, jedyne, marne, pokrzywione, jakby skręcone, z
pomarszczoną, łuszczącą się korą, drzewo; smętna, karłowata, kłaniająca
się wędkarzom brzoza; prosząca tym swoim pokłonem, by dać jej wreszcie
spokój, by pozwolić jej żyć; prosząca by smętne resztki karłowatych
witek-niby gałęzi przestały być już materiałem na jednorazowe podpórki, a
te parę ostałych jeszcze niby konarów, polanami na nocną watrę. Jedyną
jej winą była jej samotność, samotność w tym miejscu. Wiecznie
poraniona, oszpecona, trwała na straży sama nie wiedzieć czego. W swej
bezsilności stała się w końcu niemym świadkiem zbrodni. Od
kilkudziesięciu minut nawet otoczono całą kępę kolorową, pasiastą taśmą.
Teraz to jej się wszyscy kłaniali. Ba, chodzili wokół niej wpół zgięci,
pełni szacunku, niemal uwielbienia. Gładzili ziemię dłońmi w
lateksowych rękawiczkach. Dziwna ta odmiana. Tylko ten jeden, co był tu
pierwszy, przed innymi, leżał bez ruchu od kilku godzin, wsparty plecami
o jej pień. Nawet go polubiła. Przyzwyczaiła się chyba do niego. Chyba.
Prokurator pochyliła się nad ciałem mężczyzny w średnim wieku. Zlustrowała je dokładnie ze wszystkich stron. - Nie mam pewności, czy to nieszczęśliwy wypadek, czy zabójstwo. Stwierdziła. - Jedno jest pewne. Nie można wykluczyć udziału osób trzecich. Dodała. Ręką, w gumowej rękawiczce, wskazała na wystający z klatki piersiowej ofiary metalowy pręt. - To zapewne narzędzie zdarzenia lub zbrodni. Podkreśliła. -
Zdecydowanie zarządzam śledztwo. Pan je poprowadzi. Oczywiście pod moim
nadzorem. Proszę o codzienne meldunki o jego postępach. Mówiąc to,
spojrzała chłodnym wzrokiem w kierunku Zandera. - Czy ma Pan już coś konkretnego do zakomunikowania; jakieś sensowne przemyślenia. Proszę. - Pani Prokurator – zaczął oficjalnie. -
Lekarz, stwierdzając zgon, zaznaczył, że rana w klatce piersiowej
ofiary powstała co najmniej na kilkadziesiąt minut, a może nawet ponad
godzinę przed czasem zejścia ofiary. Pręt sterczący z ciała denata, to
wędkarska, aluminiowa podpórka, długości około 60cm. Bezrękawnik na jego
torsie to kamizelka służbowa Społecznej Straży Rybackiej naszego Koła.
Świadczy o tym również plakietka na górnej kieszeni. Moim zdaniem
sprawców czynu było dwóch. Dowodzi tego fakt zadania ciosu od tyłu, w
plecy denata. - Skąd pan to wie, Komisarzu? Przerwała mu wywód. -
Podpórka, proszę Pani, jest tak zbudowana, że z jednej strony ma ostrze
do wbijania w ziemię, a z drugiej strony plastikowe lub inne, miękkie
zakończenie służące wędkarzowi do ulokowania wędki. Z przodu klatki
ofiary czynu zabronionego sterczy ostrze, tym samym cios został zadany z
tyłu. Denat winien upaść do przodu, a spoczywa oparty plecami o pień
brzozy, a więc osunął się do tyłu, gdyż nie ma żadnych śladów by go
przesuwano lub układano. Tym samym od przodu walczył z drugim
napastnikiem. Proszę spojrzeć, w zranionej, zaciśniętej dłoni mężczyzny,
widać sterczące, drobne elementy włókna „szklanego” lub z domieszką
węgla. To fragmenty wędziska, sprzętu, moim zdaniem, niezłej klasy.
Strażnik starał się odebrać swój kij złodziejowi lub bronił się przed
drugim napastnikiem, który go tym wędziskiem atakował. Śmiem twierdzić,
że kij ten to fedder lub match. Ten wniosek jest wynikiem analizy
resztek sprzętu, który został nad brzegiem zalewu, na stanowisku
wędkarskim. Są tam trzy podpórki i dołek po czwartej, narzędziu – śmiem
twierdzić – zbrodni lub nieszczęśliwego zdarzenia, ustawione blisko
siebie, w charakterystyczny prostokątny, płaski sposób. Te elementy,
plus kilka przygotowanych kul zanętowych, reszta nieco innej zanęty w
wiaderku, świadczą o metodzie wędkowania stosowanej przez ofiarę. To on
wędkował, nie napastnicy. Tak lokuje swe dwa, używane kije jedna
wędkująca osoba. Tym samym musimy również wykluczyć fakt prowadzenia
przez denata czynności kontrolnych, do których był upoważniony.
Napastnicy zaatakowali ofiarę w celu kradzieży jego sprzętu, którego nie
ma nigdzie w pobliżu miejsca zdarzenia lub z zupełnie innego powodu.
Reasumując wykluczyłbym nieszczęśliwy wypadek i wstępnie zdarzenie to
potraktowałbym jako noszące znamiona zbrodni. Zakończył dumnie swój
przydługi monolog. - Skąd Pan tyle wie? Zapytała lekko zagubiona. - Sam jestem wędkarzem. Odrzekł z dumą w głosie. - Dobrze, niech zespół techników należycie wykona swoje czynności. - To jest oczywiste, moi ludzie są profesjonalistami, Pani Prokurator. -
Dobrze, już dobrze, Panie Komisarzu; zwłoki do Zakładu Medycyny
Sądowej, w wiadomym celu; wszystkie dowody do szczegółowej analizy
laboratoryjnej. Proszę o regularne informacje o postępach w śledztwie.
Życzę Państwu powodzenia w czynnościach zawodowych. - Do zobaczenia. Obróciła się na pięcie i szybkim krokiem „smyknęła” do służbowego samochodu. Zander
postał jeszcze chwilę. Przypomniał technikom – z przekąsem - co rzekła
Pani Prokurator i doszedł do wniosku, że dla niego też już nadszedł czas
powrotu. Popatrzył jeszcze po okolicy. Lubił ten zalew i rzekę, na
której był zlokalizowany. Późna jesień zaznaczyła swój ślad w otoczeniu
wody. Wypatrzył „krzak gorejący”.
Przypomniał sobie pewien bardzo celny tytuł utworu literackiego: „Drzewa umierają stojąc”
Mimo przykrych służbowych obowiązków, ucieszył oko pięknem otoczenia
Z lekkim ociąganiem wsiadł za kierownicę wyeksploatowanego opla.
Jeszcze
tego samego dnia, wieczorem, „smerfując” na www.wędkuje.pl, skojarzył,
że dzisiejsza ofiara, to znany bloger należący do klubu SSR. Jakby na
potwierdzenie jego wstępnych ustaleń znad zalewu, rzucił mu się w oczy
artykuł na tym blogu, dokonujący oceny wędziska znanej marki. Był już
prawie pewien, że „trafił w kolor”.
Po dwóch dniach, rano miał
już na biurku wyniki sekcji i protokół z badań laboratoryjnych. Pierwszy
dokument nie wniósł nic nowego. Drugi potwierdził jego tok myślenia.
Niestety nie znaleziono śladów DNA oprawców. Na szczęście, udało się
technikom zabezpieczyć niepełne ślady kilku linii papilarnych. Ślady
były bardzo ubogie, ale na bezrybiu i rak ryba; dobre i to. Raport
potwierdzał także, że fragmenty wbite w dłoń denata, to włókna wędziska.
Kierunek „lokowania” tychże pod skórą wskazywał na fakt szarpania się
jednego z napastników z ofiarą, przy udziale lub o wędzisko. Sugerował
dwie marki producenckie, w tym tą wspomnianą na blogu.
Przez
następne dwa tygodnie odszukali i przesłuchali kilkudziesięciu mężczyzn,
którzy - w ciągu ostatnich dwóch lat - mieli niemiły dla siebie kontakt
z SSR. Przed tym faktem nie zdawał sobie sprawy, jak wielu wędkarzy
(nie licząc kłusowników) wchodzi w konflikt z RAPR i prawem. Kryminalni
pełnili dyżury nad zalewem. Rozmawiali z bywalcami tych okolic. Szukali
świadków zdarzenia lub choć drobnych śladów, które mogłyby naprowadzić
na trop podejrzanych.
Wszystko bez sensu. Żadnych efektów. Nic.
Po prostu nic. Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Tylko Dendrobena
zaczęła reagować coraz bardziej nerwowo i nieprzyjemnie. Zołza i już.
Nareszcie
dwa dni wolnego. Zander postanowił spędzić je w domu. Zauważył, że na
jego ulubionym portalu wędkarskim, ścigają się blogerzy w konkursie
kulinarnym. Zerknął jeszcze raz na stronę. Wybrał przepis Marka
Dębickiego o pstrągu w bukiecie z warzyw. Lubił pstrąga. Niestety, a
może stety, tego w lodówce miał z supermarketu. Kupił go wczoraj
wieczorem. Zakasał rękawy od koszuli, umył ręce, wyjął potrzebne
wiktuały i przystąpił do przygotowywania potrawy. Szło mu dość zgrabnie,
choć od czasu do czasu zerkał na ekran monitora. Czas płynął
powoli. Unoszący się zapach, zaświadczał o postępach pracy kucharza.
Nagle zadzwonił dzwonek domofonu.
Dźwięk ostro wibrował w jego uszach. Już dawno miał go wymienić na inny,
ale jakoś tak schodziło; dzień za dniem, dzień za dniem, a dzwonek
wciąż był ten sam. Tak po prawdzie, to przecież odkąd rozstał się z
Alką, prawie nikt go nie odwiedzał. Nie był samotnikiem, ale też nie
miał szerokiego grona przyjaciół i kolegów. Nawet w pracy trzymał się
zależności służbowych. No, może z jednym wyjątkiem.
– Kogo tam diabli niosą? Pomyślał niegrzecznie. Tak mu
zależało na tych paru chwilach samotności. Musiał przemyśleć kilka
problemów ze śledztwa, które już prawie trzy tygodnie tkwiło w martwym
punkcie, a ta zołza Prokurator co drugi dzień skrzeczy i skrzeczy: -
Kiedy będą wyniki. Chcę zamykać postępowanie przygotowawcze.
I drze się: - Pan się nie stara! - Pan nie ma nawet ostatecznej koncepcji! - Pan stoi w miejscu! Ostatnio już miał na końcu języka: - A co? Może mam leżeć? Z chęcią się położę. Tylko bez ciebie. Jędzo! Ugryzł się w język. I tak nie byłaby to prawda. He, He! Nacisnął guzik domofonu. Kurcze, nawet nie zapytał, kto tam idzie. Po chwili odezwał się gong dzwonka przy drzwiach wejściowych. Otworzył je; bez szczególnego animuszu. - O rany! Jęknął. Za progiem stała Szpuleczka. - Co Ty tu robisz? Zapytał, a oczy miał już maślane! - Przyszłam Cię odwiedzić, Szefie, a właściwie, to Cię pocieszyć. - O czym Ty mówisz? Powinnaś być w Katowicach. - Mam kilka dni wolnego. Będziemy tak rozmawiać; przez próg? - Ojej! Przepraszam Cię bardzo! Wchodź! Obudził się, na chwilę, z radosnego otępienia. Zdjęła
płaszcz. Powiesiła na wieszak i zatrzymała się w przedpokoju. Zander
dalej stał jak skamieniały; tylko przyglądał się jej wciąż tym
rozmarzonym, prawie „płaczliwym” z radości, wzrokiem. - Jednak jest śliczna. Podsumował w myślach. Śliczna! - Wejdź do pokoju. Poprosił. - Wolę do kuchni. Odrzekła. - Toż tam takie zapachy. Co kombinujesz? - Pstrąga w warzywach. Stwierdził już rezolutnie. - Zaprosisz mnie na to danie? - Ależ, oczywiście. Z wielką przyjemnością. Na
szczęście ryba jeszcze nadawała się do spożycia. Ba, była pyszna.
Częściowa w tym zasługa Marka Dębickiego, toż to jego przepis.
Przy stole wrócił do powodu jej wizyty: - Powiedz, wreszcie, co Cię do mnie przygnało? -
Byłam w pracy. Wpadłam na kawę, a tam wszyscy mają tylko jeden temat na
językach. Stosuneczki między nową Panią Prokurator, a moim szefem.
Oczywiście, komentują też trwającego pata w obecnym śledztwie.
Pomyślałam, że może Ci się na coś przydam, albo chociaż Cię rozchmurzę.
Przecież wiem jaki jesteś, jak się teraz męczysz, jak nie idzie po Twej
myśli. - Opowiedz, Marku, wszystko, po kolei, od początku. Ja mam czas. Ty chyba też? Oczywiście, że miał czas. Dla niej zawsze miałby czas. Ważne, że jest obok niego. Już może być tylko lepiej. Ze wszystkim. Opowiedział
jej wszystkie szczegóły dotychczasowego śledztwa; punkt po punkcie,
ustalenie po ustaleniu, detal po detalu. Sam się zdziwił, z jaką
radością to czynił. Znów wróciła ta natrętna myśl: - Do diabła, chyba się…? Skończył.
Siedziała
w zamyśleniu; w takiej ciepłej, trochę dziecinnej pozie; ze stopami pod
siedzeniem. Szczupła. Z tym rozpiętym pod szyją kołnierzykiem
koszulowej bluzki, z tymi dłońmi o długich i zgrabnych palcach, z tymi
włosami w zamierzonym nieładzie i z tym leciutkim, leciuteńkim,
niezmiennym uśmiechem na drobnych, acz kształtnych wargach. Patrzył na
nią, patrzył, patrzył. Ciepło czyniło mu się coraz bardziej wokół serca. - Do diabła, chyba się…? Wciąż nie miał odwagi dokończyć tej myśli. Bał się. Bał się. On, Zander, bał się!
-
Wiesz, tak sobie pomyślałam, że jest jeszcze jedna, bardzo mała, ale
jest szansa zidentyfikowania zabójcy; sprawcy czynu zabronionego; hm.
Staram się dostosować język do nowej, zaistniałej sytuacji. Będzie
ciężko. Dobrze, do rzeczy.
–
Pamiętasz, jak pokazywałeś mi swój sprzęt wędkarski i tłumaczyłeś, który
kij do czego służy; opisywałeś mi metody wędkowania? Wtedy zadałam Ci
pytanie: - Dlaczego na jednej wędce, na czubku – poprawiłeś mnie, że to szczytówka – jest takie dziwne zgrubienie? -
Odpowiedziałeś, że to po naprawie. Mówiłeś, że masz kolegę, który tobie
i innym wędkarzom, profesjonalnie serwisuje, konserwuje sprzęt
wędkarski, a przy okazji czyni również jego nietypowe naprawy. Mówiłeś
również, że w środowisku wędkarskim jest bardzo popularny. - Co byś
zrobił, jak miałbyś sprzęt, na którym Ci zależy, a wymagałby on dość
skomplikowanej naprawy? Myślę, że jest nadzieja, że łobuz nie wyrzucił
tak fajnego kijka, że będzie chciał go naprawić. A może już to uczynił.
Warto sprawdzić.
Patrzył na nią zachwycony. -
Brawo! Brawo, brawo. Moja Szpulka, moja kochana Szpulka! Wymyśliła na
poczekaniu. Warto sprawdzić. Jutro z rana pojadę do Jurka Deloro,
porozmawiam. Nie, zaraz zadzwonię i się z nim umówię. Zaraz, zaraz, co
ja pomyślałem na temat Szpulki? Jaka Szpulka? Moja kochana Szpulka?
Następnego dnia, teoretycznie wolnego od pracy zawodowej, z samego rana, wylądował w pracowni Deloro. Pracownia
to dużo powiedziane, gdyby oceniać jej powierzchnię, ale patrząc z
pozycji majstersztyków wędkarskiego sprzętu, które wychodziły spod ręki
jej właściciela, można nazwać ją pracownią, gdyż Mistrz tu pracował.
Przywitali
się serdecznie. Znali się obaj już wiele lat. Niejednokrotnie omawiali
wszystkie okoliczne miejscówki, informowali się wzajemnie o dobrych
braniach, sporo godzin spędzili razem na Jurka łajbie, w pogoni za
szczupłym i „imiennikiem” (właśnie – chyba nazewnikiem) Komisarza.
Zawsze, jak się spotkali, mieli o czym gadać. Niestety, tym razem
Marek skrócił do minimum dialog o wędkarskich wyczynach i szybciutko
przeszedł do tematu, będącego zasadniczym celem jego dzisiejszej wizyty u
kolegi. Bardzo go nosiło. Miał nadzieję, że to będzie przełomowa chwila
dla „martwego” śledztwa. No, przecież to, w końcu, Szpuleczka
wymyśliła. Liczył też na Jurka, który wszelkie marki sprzętu miał w swym
małym paluszku. Oby tylko dopisało im szczęście i sprawca czynu
zabronionego złożył tu wizytę.
„ Odpalił” tableta - nową pomoc
służbową - i pokazał Deloro kilka przykładów wędzisk, jakie, zgodnie z
jego wędkarską intuicją i wynikami prac laborantów, mogły wchodzić w
rachubę, jako „czynnik sprawczy”. W tym, oczywiście, kijka, którego tak
elegancko opisywała ofiara na swoim blogu. Oko mistrza tylko musnęło
fotki. Rzekł z lekką dozą sarkazmu: - Przecież wiesz, że sama nazwa, byle pełna, by wystarczyła. Nie doceniasz mnie, Marku. -
Tak, był gość z takim kijkiem. Likwidowałem w nim ubytek włókien w
części szczytowej matcha i - na specjalne życzenie właściciela –
lakierowałem cały blank, choć jego stan tego nie wymagał. Odebrał go
przedwczoraj. Nawet się nie targował. Próbowałem z nim pogadać o
sprawności, wadach i zaletach tej wędeczki, ale zbył mnie jednym
zdaniem: - Jeśli miałby pan klienta, mogę go sprzedać. Szybko zapłacił za naprawę i wyszedł. Tyle go widziałem. -
Mimo wszystko, mam nadzieję, że potrafisz go opisać; chociaż podstawowe
cechy i może coś charakterystycznego? Może czegoś dotykał, czegoś,
czego nie używałeś, nie czyściłeś od przedwczoraj? Pytał Zander, z
nadzieją w głosie. - Pewnie, że Ci go opiszę, a w koszu na śmieci
masz paczkę po gumie do żucia, którą tam wyrzucił. Choć raz ktoś doceni
to, że nie opróżniam go codziennie. Zażartował. - Może mi jeszcze powiesz, że masz jego numer telefonu? Pół żartem, ale z nadzieją zapytał. - Oczywiście, przecież to naturalne, że muszę mieć kontakt z klientem. Wyciągnął notes i wskazał mu palcem właściwy numer; numer, póki co, podejrzanego. Hura, w końcu podejrzanego. Nagle skojarzył: - Czy ja dobrze usłyszałem? Delikwent chce sprzedać to wędzisko? - Przecież Ci mówiłem. Już wiedział co ma czynić. Jeszcze tylko formułka do Mistrza: -
Przykro mi Jureczku, będziesz do mojej dyspozycji. Od tej chwili,
obowiązuje Cię zachowanie pełnej tajemnicy w tej sprawie. Rozumiesz,
chodzi o dobro śledztwa. Musisz złożyć formalne zeznanie, jako świadek. Usprawiedliwiał się przed kolegą. -Dobra, dobra, niech Ci będzie. A gdzie kasa za usługę? Taką usługę? Grzmiał Jurek.
Pojechali
na Komendę. Zander sporządził protokół z przesłuchania świadka.
Plastyk, przy pomocy Mistrza Deloro, wykonał portret pamięciowy
poszukiwanego, a technicy zdjęli odciski palców z dostarczonego
opakowania po gumie do żucia i porównali je z zabezpieczonymi na
dowodach rzeczowych zdarzenia. Dwa pasowały idealnie do siebie.
Komisarz triumfował. Natychmiast zadzwonił do Pani Prokurator.
Poinformował ją o możliwym przełomie w śledztwie, o kolejnych
przewidywanych czynnościach i poprosił o wyrażenie zgody, na piśmie, na
ich podjęcie.
Mając ustną akceptację, nie czekał, nerwowo sięgnął
po notes. Odnalazł numer, który przepisał z notatnika Jurka i wystukał
go na klawiaturze służbowej komórki. Niecierpliwie nasłuchiwał ludzkiego
głosu z drugiej strony. Te kilka, może kilkanaście, sekund strasznie mu
się wlokły, nieobliczalnie rozciągały w czasie. W końcu usłyszał: - Czego? E, e, słucham? - Ja w sprawie wędziska (wymienił znaną markę). Słyszałem, że chce je pan sprzedać. Czy dobrze trafiłem? Zaczął bezładnie. - Ta, mam. Usłyszał odpowiedź. -
Czy moglibyśmy się jakoś umówić, by je obejrzeć? Zagadnął i czekał w
napięciu na reakcję. Byle tylko była po jego myśli. Po chwili usłyszał: - Skąd jesteś? - Szybko przeszliśmy na ty – pomyślał, a głośno rzekł: - Z Rybołówek. - Ja tyż. To spotkamy się w rynku, pod pomnikiem Szczupaka. Kiedy? - Spieszy mu się. To dobrze – przebiegło Markowi przez głowę, a w słuchawkę odpalił: - Za godzinę. - Dobra. Poznasz mnie. Kija będę miał w łapie. - Do zobaczenia, za godzinę – podsumował. Łatwo poszło; bardzo łatwo. Czy nie za łatwo? Szybko
zorganizował swoją ekipę. Po pół godzinie jego ludzie kontrolowali
płytę rynku i okoliczne zaułki o super nazwach: Płotki, Kiełbia, Karpia i
Okonia. Teraz pozostało uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Przyszedł
punktualnie. Sam. Wędzisko trzymał pod pachą; bez pokrowca. Lśniło w
promieniach popołudniowego słońca. Przez chwilę przykuło wzrok Zandera. -
Ładne; ślicznie go Deloro „wybłyszczył” – stwierdził w myślach. Szybko
otrzepał się z tych dywagacji – czas przystąpić do akcji. Podszedł do
gościa i wyciągnął policyjną „blachę”. - Policja… – rozpoczął regułkę.
Na
Komendzie facet zaczął wić się jak czerwony robak, wyjęty z pudełka i
ukłuty haczykiem. Kombinował, jak węgorz z jamy wyciągany, jak sum z
głębiny ku brzegowi proszony. Twierdził, że kupił wędzisko na bazarze, u
Miętusa, za grosze. Naprawił i postanowił sprzedać, z zarobkiem.
Pobrano odciski linii papilarnych z czubków jego palców. Znów „bingo”.
Postawiony pod ścianą, w obliczu prostych dowodów, zaczął pękać, jak
leszcz wyciągnięty na powierzchnię wody, gdy złapie pyskiem kilka łyków
powietrza. Zaczął „śpiewać” syrenim głosem. Podał dane „wspólnika”,
obciążając go, na ile to było możliwe. Próbował opisać zdarzenie jako
wypadek, czyn niezamierzony, nieszczęśliwy przypadek. Gdzieś w tym
wszystkim, jeden tylko fakt nie pasował do reszty zeznań: delikwenci po
czynie zabronionym, z zejściem śmiertelnym, ze spokojem ducha,
podzielili się wędziskami ofiary. A przecież lekarz twierdził, że ofiara
żyła jeszcze kilkadziesiąt minut po zadaniu ciosu… Brrrr…
Po
kolejnej godzinie na biurku Zandera leżały dwa imienne nakazy
tymczasowego aresztowania, a jego „kryminalni” zmierzali pod wskazany
adres z nakazem rewizji i poleceniem zatrzymania drugiego z
podejrzanych.
Zander rozparł się wygodnie w starym, przetartym
fotelu. Przymknął powieki i oczyma wyobraźni powędrował nad brzeg swojej
ulubionej rzeki.
O piątej wieczorem przesłuchał drugiego
kolesia. Sporządził protokół rozbieżności zeznań. Opieczętował, podpisał
i odetchnął z ulgą: - O resztę i ostateczną kwalifikację czynu niech
się martwi Dendrobena. Gdyby była milsza, mniej służbowa, pocisnąłby
trochę mocniej smyków i uprościł jej decyzję. Ma na to swoje sposoby.
Lata praktyki robią swoje. A tak doszedł do wniosku, że wystarczy
wykonać tylko tyle, ile wymagają od niego przepisy. Chciała formalnie,
ma formalnie. Choć zwykła, ludzka ciekawość nie dawała mu spokoju: - Jak
tam to przebiegało? Czy to zbrodnia, czy czyn niezamierzony, a jeśli
zbrodnia, to czym spowodowana? Skonstatował, że będzie uważnie śledził proces sądowy.
O,
nie! Jeszcze jedną rzecz musiał załatwić. Wziął do ręki telefon.
Odszukał numer do Szpulki. Napisał sms-a: „Dziękuję; już po sprawie.
Jesteś kochana!”. Poszło. Po chwili telefon „zapukał”. Otworzył wiadomość: „Nie ma za co. Znakomicie. Ty też.” Uśmiechnął
się ”pod wąsem”: - Ja też? Żartuje ze mnie, czy prawdę pisze? W tej
kwestii, niestety, żadne dochodzenie ni śledztwo nie pomoże. A szkoda. Kobieta tajemniczą jest; kobieta nieodgadnioną jest i basta.
Zbieżność, podobieństwo nazwisk, imion i „ksywek” przypadkowa.
Nadkomisarz Zander nudził się setnie w
swoim pokoju. Minęła już dziewiąta godzina jego służby. Zdołał już
przejrzeć, od dechy do dechy, nowy numer "Wiadomości wędkarskich".
Posmerfował po internecie. Przeczytał wszystkie nowe wpisy na
www.Wędkuje.pl; pokłócił się z młodymi ludźmi na forum dyskusyjnym.
Poszło o nic, o tak, dla kurażu. Popatrzył przez okno, jak ci z
prewencji lokują na dołku kilku kiboli. Wypił dwie kawy. Nawet zjadł
kanapkę. Przez chwilę pomarzył o tej nowej, co to prosto ze Szczytna ją
przysłali. - Fajniejsza od mojej Alki i super się ubiera. - A jak Romka na macie załatwiła. To jest kobitka! Gdyby był trochę, choć trochę młodszy, to by im tu wszystkim pokazał. Teraz to tylko pomarzyć zostało, ale gdyby tak mógł pokazać, co potrafi, zawodowo oczywiście, może by zatrybiło? Kto wie? - Chociaż kawę z nią wypić. Tak prywatnie, po pracy! Super by było! Poprawił
się w fotelu. Nogi położył, po amerykańsku, na blacie biurka, opuścił
powieki i oddał się błogiemu niemyśleniu, ale obraz tej nowej uparcie
powracał. Postanowił zająć myśli czymś innym, równie przyjemnym. - Jeszcze tylko dwa dni i z Zibim pogonimy kota tym szczupłym, a jakem Zander, może i imiennik jakiś się trafi. Już
oczyma swojej wyobraźni widział swoją łajbę, super łajbę, kochaną
łajbę, jak w ciszy pruje pościel jego rzeki. I te grążele pod brzegiem; i
te łany moczarki, rdestnicy, też widział. Ba, zobaczył nawet, jak
Zbyszek wyjął szczupłego. Wręcz zazdrość poczuł. - Dlaczego on, a ja to co? Sroce spod ogona wyskoczyłem? W tym momencie półsenne mary przerwał namolny terkot dzwonka. Zander potrząsnął głową. Przeklął delikatnie. -Do diabła! Właśnie teraz! Podniósł słuchawkę telefonu. - Czego? Po drugiej stronie, służbowym tonem głos dyżurnego oznajmił: - Panie komisarzu, nad zalewem znaleziono zwłoki młodej kobiety.
-
Nareszcie coś się dzieje - pomyślał. Ostatni raz, dziewięć dni temu,
młoda żona źgnęła nożem świeżo upieczonego małżonka, ale co to za
sprawa. Wszystko było jasne na starcie. Założył kurtkę. Zamknął biuro i
energiczny krokiem wszedł do pokoju obok. - Pani podkomisarz,
jedziemy! Podświadomie zauważył, że wydanie polecenia tej ładnej osóbce
sprawiło mu przyjemność. Na dole, w holu, czekała już w komplecie ekipa
dochodzeniowo-śledcza. Z satysfakcją skonstatował: - Jest dyscyplina. -
Kryminalni do boju - zażartował. W ciągu kilkunastu minut byli na
miejscu. Miał tylko czas na refleksję, że nawet się tego nie spodziewał,
jak szybko trafi nad swój ulubiony akwen. Tylko cel tej wizyty jakże
był inny. Zwłoki
dziewczyny leżały kilka metrów od lustra wody, na zupełnie otwartym
terenie, bez jednego krzaczka. Nawet trawy było mało. Zespół karetki reanimacyjnej zakończył już pracę. Kazał
oświetlić teren. Zespół przystąpił do rutynowych czynności, gromadzenia
i zabezpieczania śladów istotnych dla przebiegu śledztwa. Znów
zauważył: - Są dobrzy, nieźle ich wyszkoliłem.
- Pani podkomisarz, pani pozwoli, porozmawiamy z lekarzem. - Niech się uczy - pomyślał. -
Panie doktorze - zwrócił się do mężczyzny, którego już kilkakrotnie
spotkał przy okazji innych smutnych akcji - czy mógłby pan, choć w
przybliżeniu, określić czas i przyczynę śmierci denatki? Lekarz
spokojnym, rzeczowym tonem, oznajmił: - Moim zdaniem, zgon nastąpił
kilka godzin temu, tuż przed zmrokiem, z powodu przerwania tętnicy
szyjnej, bliżej nieokreślonym, ostrym przedmiotem, o dwóch cienkich
ostrzach. Na razie tylko tyle. Reszta już w rękach patologa i waszych
specjalistów. - Dziękuję, to i tak sporo, jak na początek - uścisnął dłoń lekarza.
Podeszli
oboje do zwłok dziewczyny. Leżała na wznak. Na jej martwej twarzy
malował się grymas wcześniejszego bólu. Rana miała kształt podłużny.
Zaczynała się od dwóch drobnych, równoległych kresek, dalej przybierała
charakter szarpany. Zaschnięta krew utworzyła plamę na bluzce i płaszczu
dziewczyny. Zaczął się zastanawiać. W tym czasie policjantka uważnie przyglądała się całej postaci denatki i wilgotnej ziemi, na której leżało ciało. Z zamyślenia wyrwał go głos koleżanki po fachu: -
Panie komisarzu, cios został zadany, gdy ofiara była w pozycji
stojącej, ze sporej odległości. Co więcej, dziewczyna upadła dopiero po
pewnym czasie, po przejściu kilkunastu kroków; ba, była w innym obuwiu.
Moim zdaniem, sprawca bezpośrednio nie atakował ofiary. Spojrzał na
Szpuleczkę z nieukrywanym zaciekawieniem. W myślach, sam nie wie,
dlaczego zaczął ją tak nazywać. - Chyba dobra jest ta mała i do tego ma ładne włosy - bezwiednie sobie dośpiewał. - Dlaczego tak sądzisz? Głośno zapytał, przechodząc na ty. A co? W końcu on tu jest szefem, starszy stopniem i wiekiem.
- Krew spływała po klatce piersiowej ofiary, pionowo w dół, gdyby
leżała odpływałaby w bok. Na długości kilkunastu metrów, w górę stoku,
na którym leży ciało, są w błocie ślady cięższego obuwia, o rozmiarze
tylko ciut większym niż rozmiar butów ofiary, zaś na jej stopach są
balerinki, o czyściutkiej podeszwie. A tak na marginesie, która kobieta
weszłaby w takie bagienko w takich butach? Dziewczyna ma czyściutkie
paznokcie i dłonie, ubranie prawie w idealnym stanie. Nie walczyła. - No, dobrze - przyznał bez entuzjazmu - to gdzie są te drugie buty? - Zabrał je sprawca - stwierdziła z pewnością w głosie. - Rozumiem, sugerujesz, że buty będą istotne dla sprawy? -
Tak jest szefie - odpowiedziała służbowym tonem, nie reagując na
tykanie. Po chwili zastanowienia, musiał jej przyznać rację. Zaczął
przyglądać się śladom. Technicy zalali je już masą gipsową.
Zrekapitulował, że zna ten ostry, czytelny kształt protektora; nowego,
nieuszkodzonego protektora. -Buty prosto ze sklepu – pomyślał.
Jeden ze śledczych przywołał go nad sam brzeg zalewu. -
Szefie, tu są podobne ślady, tylko większe o kilka numerów. Musiał w
duchu przyznać, że młoda miała nosa. To będzie ważne dla sprawy.
Skoncentrował swe myśli na problemie, skąd zna ten rodzaj "bieżnika"?
Trzeba wracać, nic tu już po nich. Resztę zrobią pozostali z zespołu. Ufał im. Dadzą sobie radę. Nic nie przeoczą.
W
drodze powrotnej milczał. Wysnuł tylko jedną dygresję. Młoda sprawdziła
się na pierwszej akcji. Będą z niej ludzie. Był już tego pewny. Nawet
zapomniał o jej urodzie. Chwilowo! Przez całą resztę służby truła go
myśl - skąd zna te buty. Nad ranem odpalił komputer i wszedł na Wędkuje.pl. - Trochę odpocznę - stwierdził; chwila luzu w pracy też potrzebna. I nagle: - Mam, przecież to takie oczywiste! Przez kilka dni oglądałem reklamę tego wędkarskiego obuwia na tej, mojej ulubionej stronie.
Przywołał Szpuleczkę (przyzwyczaił się w myślach do tej ksywki).
- Jutro zespoły w teren, po sklepach wędkarskich. Może ktoś ze
sprzedawców zapamiętał klienta, który kupił dwie pary takiego obuwia.
Podał jej markę ściągniętą z reklamy. Rano, miast do domu, poszedł do
przełożonego z raportem. Wszystko było okej, do chwili, gdy komendant
zadał mu pytanie: - A co z narzędziem zbrodni? Ups, miał
zmilczeć, ale zebrał się na odwagę: - Panie inspektorze, postaram się,
ale od jutra proszę o służbowe oddelegowanie mnie nad zalew. - Marek, czyś ty oszalał! Na ryby się wybierasz? - Tak jest szefie. Nie wrócę, aż rozwiążę sprawę.
Protokóły
z sekcji i badań laboratoryjnych nie wniosły nic nowego. No, może jeden
zapis był trochę dziwny. Na łańcuszku, który wisiał na szyi denatki,
obok rany, stwierdzono śladowe elementy lakieru z brokatem. Co to za
diabeł?
Zespoły wróciły z terenu. Jeden przywiózł sprzedawcę,
który trochę pamiętał twarz i sylwetkę klienta kupującego te super
wędkarskie buty. Był pewien, że brał dwie pary. Z resztą, dlatego go
zapamiętał. Firmowy plastyk sporządził portret pamięciowy. Zabrał jedną
kopię do kieszeni i następnego dnia, od rana, wylądował na rybach.
Jeździł
dzień po dniu. Ponad tydzień. Już miał dość i ryb, i zalewu. Nic się
nie działo. Ryby też brać przestały. Czekał i marzył o spotkaniu ze
Szpuleczką. Tylko te myśli wyrywały go na chwilę z marazmu i otępienia. - Po sprawie nie przyjadę nad wodę ze trzy tygodnie.
Nagle
jest, podobny do tego z obrazka. Łazi ze spinningiem. O, i buty jak
potrzeba. Śmiga woblerem, pięknym woblerem - z brokatem. Obejrzał go z
bliska – wobler miał rysę. Zadzwonił na komendę, po kolegów.
Z samego rana, dnia następnego zdawał raport szefowi. -
Jakieś, takie małe to twoje narzędzie zbrodni, Marku. Nie mogłeś
znaleźć większego? Zażartował komendant. - W nagrodę masz dwa dni
wolnego. Jedź na ryby. - Szefie! Na ryby? Błagam! Proszę! - Na ryby. Powiedziałem! Inspektor uśmiechnął się pod wąsem.
- A swoją drogą, narzędzie małe, ale uzbrojone – w kotwiczki, a na lince - narzędzie zbrodni o wielkiej sile!
Posłuchał szefa. Pojechał na ryby. Nad rzekę. Ze Szpuleczką.
Zbieżność, podobieństwo nazwisk, imion i „ksywek” przypadkowa.
Tylko my, wędkarze, wiemy ile trzeba się „natrudzić”, ile na „dumać” przy organizacji prawie każdego naszego „wypadu”.
Aż „głowa trzeszczy”. Analizujemy temperaturę otoczenia, ciśnienie
atmosferyczne, poziom wody w rzece czy jeziorze, jej zabarwienie, fazy
księżyca i „kto tam wie”, co jeszcze. Dobieramy rodzaj wędziska,
skład zanęty, przynęty naturalne lub sztuczne, grubość i długość
przyponów, uzbrojenie zestawu i to „coś”, co ma tym razem szczególne
znaczenie; o czym my tylko wiemy, a będzie to, tego dnia, szczególny
rarytas. Zaczynamy ten dzień (a czasem jeszcze noc) szybkim śniadaniem, „okraszonym nadzieją na sukces”. To
nadzieja na udany „połów” pcha nas, po raz kolejny nad brzeg znanej
wody, a nie tylko wspomnienie już „zaliczonych” tam spotkań z - godną
naszego szacunku – ichtiofauną. Oczekiwanie na naszą rybę, czy choćby
tylko na ruch spławika lub pobicie blachy jest „ubrane
marzeniem-nadzieją”. Często, niestety, złudną „nadzieją o gorzkim
smaku”, który (na szczęście) i tak nas nie peszy, nie zniechęca, nie
odstrasza od kolejnych wizyt nad naszą wodą, gdy znów mamy nadzieję na… Po
szczęśliwym dla nas kontakcie z dużą rybą, natychmiast budzi się w nas
„nieśmiała nadzieja”, że jeszcze dziś, może jeszcze dziś… ta następna,
równie piękna, a może jeszcze większa…. - No, co? Czyż nie tak? Podczas
zimnej, ciemnej, nocnej zasiadki ogrzewa nas ciepły „ogień nadziei”, że
warto się męczyć, bo to tylko „chwilowy przestój”, a już, za chwilę, no
może za następną… się zacznie, oj zacznie… Dmie wiatr, deszcz leje,
temperatura „leci na łeb, na szyję”, a w nas „tli się iskierka nadziei”,
że za moment wyjdzie słońce i już wszystko będzie super. Ręce
przestaną nam grabieć, zdejmiemy zapocone ubranie przeciwdeszczowe, a
nawet może kurtkę lub polar i podziałamy; jeszcze jak podziałamy! Mamy
też nadzieję, że gdy „w końcu” uderzy ta najważniejsza, oczekiwana,
największa, dokonamy właściwego wyboru sposobu i czasu zacięcia, holu i
podebrania…; nadzieję, że nie będziemy bezbronni wobec jej siły i
umiejętności walki o ŻYCIE. Pozostajemy w ciągłej nadziei, że uda
się nam przekuć marzenia w piękną, wędkarską rzeczywistość. Czasem, na
szczęście, tak bywa. Opowiadając kolegom i znajomym o tym, że TA, no
TA, właśnie TAAAA, co się nam wczoraj „urwała”, to była TAAAka, nie –
TAAAAAAAka! Nie kłamiemy; naprawdę nie kłamiemy; my mamy nadzieję, a
wręcz prawie pewność, że ONA taka była. I choć tu się prosi kolejna
sentencja: „Nadzieja matką głupich”, to z tą treścią, jej znaczeniem,
stanowczo się nie zgadzamy. Acz bądźmy szczerzy. Myślę, że
niejednokrotnie nasi znajomi, koledzy, przyjaciele nie raz, nie dwa (co
najmniej w myślach) „pukali się w czoło”, gdy odchodziliśmy, podczas
super imprezy, od stołu, bo „czas naglił” i nasza – ryb niekoniecznie –
„pora brań” wyraźnie tego wymagała. Po powrocie, siadamy w zaciszu domowym do kolacji i znów rodzi się w nas nadzieja, że za tydzień… Gdy
życie w zbiorniku lub rzece obumiera (dzięki naszej, ludzkiej,
„znakomitej”, przemyślanej, zaplanowanej, celowej działalności), my
„trwamy w nadziei”, że natura sobie poradzi i je odrodzi. Na nasze
szczęście, często tak się staje, ale: „do puty dzban wodę nosi, do póki
mu się ucho nie urwie”. Oj, złudna to może być nadzieja. Stąd te
nasze fantazje. Potrafimy marzyć; marzyć o dużej rybie; marzyć o
pięknej, wspaniałej miejscówce; marzyć o dobrej, wędkarskiej pogodzie w
najbliższy weekend; marzyć, ze już wiosna za oknem i sezon letni tuż,
tuż!
Dobrze, że w tym naszym skomercjalizowanym świecie, choć nadzieja jest bezpłatna.
Pozostańmy w nadziei, że idzie udany nowy sezon, wszak „nadzieja umiera ostatnia”. Będzie dobrze, będzie znakomicie….
Siedzę
sobie nad wodą, moją #Wodą, zanurzony myślami w obrazach odchodzącego
lata; mojego Lata. Dziwna, jak na tę porę dnia, cisza pomaga w
poszukiwaniu piękna i harmonii w Tym, co mnie otacza. Cisza przed
zmrokiem, „głośne milczenie” wczesnej jesieni. Gładką taflę mojego
Lustra, bezszelestnie kropią tylko złocienie pierwszych, martwych liści,
forpoczta Tego co nieuchronnie się zbliża. Moje szczytówki tkwią
nieruchomo w Tej mikroprzestrzeni, jakby zauroczone Jej spokojem;
przestraszone, by go nie zakłócić. Nawet jak zatańczą, to tak
delikatnie, jakby od niechcenia, z obawą. Ot, nawet To, co pod Lustrem
szanuje To, co nad nim. Patrzę, …setny i sto pierwszy, sto drugi… raz
na te same, a jednak inne, barwne pejzaże Natury, miłym sercu, Słońcem
pisane, które…z dalekiego, ciepłego światła w półcień i cień zmierzając,
pierwszy skłon ku wieczorowi czyniąc, jasną zielenią i delikatnym brązem sypie, złoto do wody wrzuca i widmem plamy barwnej podkreśla; żeremie bobra wiernym odbiciem natury kryje… i martwe drzewo w niej topi, symbol tutejszego przemijania…. szarością i czernią urok jego podkreślając; umykając, matu w obrazie dokłada… i w kilkunastogodzinne, ponure zapomnienie odchodzi; Popłynęła
szczytówka po Lustrze, łuk czyniąc ruchem jednostajnym, niczym
kształcony łyżwiarz, po gładkim lodzie. Nic to nie dało, gdyż szczupły
ciął, zębem swym ostrym, robaka czerwienią kraszonego i linkę, niczym
nić pająka, cienką i białą, dla innych sztukmistrzów przeznaczoną. Masz
Waści nauczkę od Mistrza walki wszelakiej! Nowa linka, nowy przysmak, nowa Nadzieja! Niezłudna nadzieja. Zakręciło,
zaszarpało, zaciągnęło. Na mej dłoni czuć się dało. Wielce mocno czuć
się dało. Raz i drugi, nawet trzeci, w oczerety odjechało. Ja do przodu,
On do tyłu. Ja ku sobie, On w zaparte. Trochę bokiem. Trochę w górę.
Trochę w parter. Te zachody nic nie warte. Szarpie, szarpie, szarpie… Coś
maszynka mnie zawodzi; nic nie puszcza, nic nie ślizga, sztywno nitkę
trzyma. Chcę zluzować; toć na szpuli, z przodu trzeba! Ot! I masz Ci! Bum! I nie ma! Luz totalny! Skrętka pusta. Był ogromny, ogromniasty, jak #Marzenie; opowieści złotousta!
Ciemno. Nocy Moc tej zmierza. Moc srebrnego Leszcza, super Leszcza. Gatunku tego, chłopcy młodzi, niestety, na łów ruszają…
Strasznie
młodzi, tacy do czterdziestu punktów na metrówce. Garną się do
mych kanapek, „umiejętnie, na chybił trafił”, na dnie złożonych.
Starszych, w tą płytką toń, zaprosić nie chcą. Niech w Niej dalej
Wszyscy swoje miejsce mają!
Zimno. Czas powrotu, w myślach mych, zapisać się potrafił.
-Nie bajoro, jeśli już to bajorko, bardzo sympatyczne bajorko. A najlepiej, to po prostu: - Kawałek, kawałeczek, „kawałeniek” ślicznej, czystej, pięknej wody. -
Wody płytkiej; miejscami wręcz płyciutkiej. „Po brzegach” porośniętej
pięknym „pałkami”, „zwykłym” tatarakiem, „grubym” sitowiem i
najzwyklejszą „w świecie” trawą; taką „prosto” z „czystej”, dzikiej
łąki. A właściwie; tak na marginesie: - Co to znaczy - „zwykłym” tatarakiem? - Co to znaczy - najzwyklejszą „w świecie” trawą? - Co to znaczy - z „czystej”, dzikiej łąki? - Ano zwykłym, bo wszędzie go było pełno, wszędzie nad wodą nim pachniało (- a może śmierdziało? -
jeżeli już, to pięknie śmierdziało - niczym dziś wysokiej klasy woda
kolońska; - wysokiej klasy, bo reklamujący ją niby-gwiazdor „wysoką”
gażę dostał). - Najzwyklejsza, bo pełna kwiatów, kwiatków, kwiatuszków „wszelakiej maści”, kolorów i pochodzenia, a przy tym: - Jakże zielona, jakże soczysta, jakże „sama w sobie” pachnąca! - A wszystko „razem wziąwszy” zatopione „wśród łanów, wśród jęczmienia…” - Sadzawka moja! - Bajorko moje, „tycie, tycie, tyciuteńkie” bajorko moje… …
nosiło w sobie „ogromny ciężar”- ciężar w postaci pięknych, dużych
„garbusów”, „wszelkowymiarowych szczupłych”, „zabranych żółtych łopat”,
pięknie wybarwionych „krasnopiórek”, „bogato upasionych, ciemno i
złotozielonych śliskich”, także tych „śliskich popielatych”, „grubych
złotych polskich”… (- O rany! Jakich złociutkich, jakich „złociuteńkich”! -A właściwie to prawie złoto-brązowych, pięknie „wyoblonych”. - Patrzcie! Nawet „garb” może cieszyć. -Byle nie własny!) …, dorosłych, srebrnych „siuderek” i tych płociami zwanych. - A i koza się zdarzyła. - A nawet raz jeden, jedyny, „jedyniusieńki” „tęczowy” się trafił! -
A następnego roku „plamiasty”- „pyskiem żaby” też zwany- wagą i
rozmiarem go „przebił”; i to w środku dnia, przy pełnym słońcu, w
miesiącu czerwcu „biorąc”. - I tylko tych srebrnych („japońcami” też
„ochrzszczonych”), i tych „czarnych”, „czarnuchów”, karłowatych,
„sumiastych”, koluchów tam nie było. - Naprawdę nie było! - Daję słowo – nie było. Nawet jednego nie było! I tylko jedno miejsce, „miejscówką” czasem zwane, było lekko „wygniecione”; - Tak leciutko, leciuteńko, „leciutenieńko” wygniecione, nie-wygniecione. To było moje, moje i tylko moje miejsce, „miejscunio”, „miejscunieńko”; oddalone
od tworzącego się zalewu (a właściwie to płynącej jeszcze rzeki
Kamiennej) tylko o kilkadziesiąt metrów, „meterków” - jakże istotnych
meterków. -Tak konkretnie, to dzielił nas tylko wał, będący –
równocześnie – starym nasypem kolejowym, z którego zdemontowano szyny i
podkłady kolejowe. Wał, który służył kolegom wędkarzom, zmierzającym z „pociągu” na „z góry upatrzone stanowiska”, jako „trakt podróżny”. - I w tym „trakcie” tkwił szkopuł.
Ile ja się kpin, docinków, „ślinotoków” (a może „ślizotoków”)
nasłuchałem; ile kręgów „różnej maści” na czołach i koło uszu
„naoglądałem”; ile „dobrych porad” „zaliczyłem”. A ja, biedny, „na
głowie” stawałem, by tylko „któremuś” „nie przyszło do głowy”, zejść „na
dół” i przywitać się ze mną. - Oj „ciężkie” to były chwile, gdy już z
daleka słyszałem „puchanie” parowej lokomotywy – sygnału
nadjeżdżającej, możliwej „zdrady”. To tu, w odległości trzech
metrów od mego stanowiska, mogłem obserwować tarło moich „przyjaciół” –
wielkich „złocistołuskich lechorów”. A ile ich było. Sitowie „kładło
się”, jak łan dorodnego zboża podczas burzy. Moja obecność, „o dwa
kroki” od tarliska, w niczym im nie przeszkadzała. Wypełniały spokojnie
swój prokreacyjny obowiązek. To tu, przez kilka lat, miałem swoje, swojuśkie, swojusieńkie, wędkarskie Eldorado!
To tu, przez kilkadziesiąt lat, ryby miały swój, swojuśki,
swojusieńki Matecznik, w którym tylko ja „mieszałem”- „od czasu do
czasu”.
Zalew
„pokrył kołdrą” wody moją rzekę. Asfalt rozlał swój „dywanik” na mym
wale. Melioracja osuszyła moją łąkę. Dziś tu prawie dzikie jest….boisko
(piłkarskie). A trawa na nim jakaś żółto-zielona, brązowo-zielona,
brunatno-zielona. -A może pomarańczowa? - Tylko słońce niby to samo, ale czy na pewno?
„Nic dwa razy się nie zdarza…” A szkoda. - Oj, jak szkoda!
„Idzie” Jesień, czas kolejnych wędkarskich wędrówek, poszukiwań. Może traf nam wskaże
nowe, choćby mikro-eldorado, eldoradko, „eldoradeńko”. Czego sobie i Wam życzę!
Wszystkie odstępstwa od norm językowych zamierzone i celowo TU „uczynione”!
#Rzeka Kamienna
- Źródła rzeki Kamiennej znajdują się na obszarze Garbu
Gielniowskiego. Dokładne ich „umiejscowienie” jest, niestety, dość
kłopotliwe. „Fachowe” opracowania wymieniają najczęściej dwa miejsca: bagna w okolicach miejscowości Antoniów, położone na wysokości ok. 360m n.p.m. (często wysychające w porze letniej);
źródło, o nazwie miejscowej Biały Stok, zlokalizowane kilkaset metrów
na zachód od wsi Borki – 355m n.p.m. (ciągle zasilające w wodę
początkowe koryto rzeki). Dla nas – wędkarzy - bardziej istotnym
jest fakt, iż dość szybko zasila ją kilka dopływów – strumieni – o
prawie górskim „charakterze”. Zimne, czyste wody wartko „toczą”
Kamionka, Żarnówka, Lubianka, Świślina. Zimne i czyste, więc ubogie w
pokarm, ale jakże znakomite środowisko dla rozwoju pstrąga potokowego i
(nielicznie) tęczowego. Dla innych gatunków ryb to spory problem.
Pojawiają się one coraz częściej i obficiej w nieco niższych partiach
rzeki. Płoć, ukleja, jelec, kiełb, leszcz, jaź, kleń, świnka, lin, a
nawet karp, karaś i (w niektórych zbiornikach) amur to przedstawiciele
spokojnego żeru. Sporadycznie zainteresowanie naszą żywą przynętą
wykazać może także miętus i węgorz. Wszelkie sztuczne przynęty z
„wątpliwą przyjemnością” zaatakuje okoń, szczupak, sandacz, boleń, wyżej
wymieniony pstrąg, a nawet… ????? Oto kilka, „ciekawych wędkarsko”, odcinków:
1. ODCINEK MICHAŁÓW – MARCINKÓW – WĄCHOCK
Rzeka
na tym terenie wije się zakolami w kierunku wschodnim. Prawy jej brzeg
pokryty jest w znacznej części sosnowym drzewostanem, pociętym leśnymi
duktami. Lewy to nieużytki i łąki ograniczone kolejowym torem.
Stanowiska wędkarskie dość często wymagają „krótkiego kija” i dobrej
techniki, sporego doświadczenia w zakresie wędkarstwa rzecznego; acz są
także miejsca gdzie nawet kilkumetrowa bolonka idealnie zdaje egzamin.
Już krótka „zasiadka” potrafi przynieść zupełnie niezłe efekty. W
okolicy Michałowa dominują płocie i jazie – niektóre potrafią naprawdę
ucieszyć oko. Dobrym rozwiązaniem jest metoda spławikowa z „ułożeniem”
po lekkim gruncie. Zestaw najlepiej prowadzić w niewielkiej odległości
od brzegu, wykorzystując naturalne wygaszania nurtu. Dobrze jest
wykorzystywać, wyprofilowane przez prąd rzeki, „głęboczki”. Brania
następują najczęściej u ich końca - na naturalnym wypłyceniu. Trzeba
tylko pamiętać, że im bliżej brzegu poprowadzimy zestaw (lub uczyni to
za nas nurt rzeki), tym większe zagrożenie „korzennym zaczepem”. No cóż:
„coś za coś”. Najskuteczniejsze przynęty to: robaki białe i
czerwone „wszelkiej maści”, jętki, chruściki (inaczej: wodosówki,
kłódki, klajduki). Te ostatnie, w kilku odmianach, dość
intensywnie zasiedlają podłoże koryta Kamiennej i stanowią naturalny
pokarm dla jej ichtiofauny; dlatego stanowią przynętę idealną. Niestety,
aby je pozyskać, trzeba się trochę potrudzić; zakupy w sklepie
wędkarskim – odpadają. Dobrym miejscem do kontaktu ze sporym leszczem i dużą płocią jest lewobrzeżna przykosa,
usytuowana
tuż za resztkami zapory w postaci sterczących drewnianych pali,
pozostałości starego młyna zwanego Olszanką /Marcinków Górny/.
Po prawej stronie, po zejściu z urwistego, piaszczystego brzegu,
zobaczymy dość spokojne zakole,
odcinające się od środkowej
bystrzyny na długości kilkunastu metrów. Jest to miejsce pobytu ładnej
płoci i dużego jazia. Ważna zasada: „trzymajmy się” dość daleko od
brzegu i starajmy się zachować ciszę, choćby z szacunku dla lasu, w
którym jesteśmy. Natura „przyjdzie” z nagrodą. Równie „ciekawe
wędkarsko” są meandry Kamiennej
na odcinku od miejscowości Marcinków
/ok. 350 metrów za mostem/ do samego zalewu w Wąchocku. To tu rzeka wije
się przez łąki i nieużytki w sposób zupełnie naturalny.
chmury w wodzie; woda w chmurach
Prawie każdy „zakręt” to zupełnie niezły „dołek” (nawet ponad dwa
metry) z pięknym wypłyceniem ku nurtowi „naszej strugi”. Idealne warunki
dla sympatyków każdej metody wędkowania. Tu na bolonkę lub „bata”
(tyczka też zdaje egzamin) zaprosimy prawie każdą rybę spokojnego żeru.
Trochę mogą nam przeszkadzać kiełbie, ale to „świadectwo”, że woda w
naszej rzece znacznie się oczyściła. Zamknięto duże zakłady pracy
zlokalizowane na jej „drodze”. Amatorów spinningu ucieszy szczupak, okoń
i….pstrąg potokowy. Niestety, z rozmiarami różnie bywa, choć sam miałem
przyjemność spotkać tu pstrąga 64 cm – czerwiec 2011 – oczywiście
wrócił do wody. Odtworzenie zbiornika w Wąchocku znacznie
podniosło „na
stałe” poziom wody na tym fragmencie Kamiennej.
Im bliżej zalewu tym
bardziej spokojny nurt rzeki na całej szerokości jej koryta, aż do jego
prawie zupełnego wyciszenia.
Na tym odcinku przeważa jaź (zupełnie ładne okazy), płoć i okoń. Bywa,
że z „nowej wody” zapędzi się średnich rozmiarów szczupak. Symboliczną granicę między rzeką a zalewem stanowi „zielony mostek”.
To tu kończy się rezerwat archeologiczny Rydno, mający swój początek
w okolicach Nowego Młyna w Skarżysku Kamiennej. Jest to skupisko
kilkuset prehistorycznych stanowisk osadniczych zgromadzonych wokół
kopalni hematytu, usytuowanych wzdłuż koryta rzeki.
"oczko" na pograniczu Marcinkowa i Wąchocka
2. ZALEW W WĄCHOCKU – WODA Z PRZYSZŁOŚCIĄ.
Historia istnienia tego zbiornika sięga czasów życia i działalności
reformatorskiej Stanisława Staszica. Niszczyły go powodzie, lecz
skutecznie odbudowywany, służył celom przemysłowym jeszcze na początku
lat czterdziestych XX wieku. Odtworzony w 2008 roku, spełnia obecnie
rolę zbiornika retencyjnego i (ze względu na precyzyjne zagospodarowanie
strefy brzegowej) rekreacyjnego dla mieszkańców Gminy Wąchock i
pobliskich Starachowic.
Jako „młody stażem”, wędkarsko stał się szczególnie atrakcyjny dla
zwolenników metody spinningowej. To ci koledzy osiągają najlepsze efekty
„połowów”. Dominuje szczupak i okoń. O okazy raczej ciężko. Zbiornik
jest stosunkowo płytki. Przy średnim stanie wody jego głębokość waha się
między kilkudziesięcioma centymetrami (bliżej brzegu), a „półtora
metrem” ku strefie środkowej ( zalane koryto rzeki); „w porywach” sięga
do stu osiemdziesięciu centymetrów. Dlatego należy stosować „przynęty”,
które dadzą się prowadzić stosunkowo płytko. Tym bardziej, że dno też
nie jest całkiem czyste. Ostatnio miejscowi wędkarze, stosując
metodę odległościową, notują niezłe efekty w postaci „zaliczenia” dość
okazałych płoci.
3. MIĘDZY WĄCHOCKIEM, A… STARACHOWICAMI.
Jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku ten odcinek rzeki
imponował pięknymi, naturalnymi meandrami, „uzbrojonymi” w głębokie,
przybrzeżne rynny i piaszczyste zakola, osłonięte przybrzeżnym,
liściastym starodrzewem. Wymarzone wędkarskie „eldorado”. Niestety,
„naprawiacze” natury zdecydowali, że prosty ciek lepiej ustrzeże
pobliskie tereny przed podtopieniami. Meandry i drzewostan zniknęły, a
rzeka jak wylewała, tak wylewa. Czyni to tylko znacznie szybciej.
Obecnie proste koryto jest znacznie płytsze, acz poziom wody jest mocno
uzależniony od ustawień stawideł - zapór w Wąchocku i Starachowicach.
Przeciętna głębokość na tym odcinku to około jeden metr z małymi
naddatkami. Pierwsze dwa kilometry nurtu rzeki okupują młode ryby
drapieżne i tu dość systematycznie nabłyszczają wodę koledzy ze
spinningami. Oceniając ilościowo, wyniki mają dobre. Niestety, często
ilość „nie idzie w parze” z jakością. Ostatni kilometr przed
zalewem Pasternik to już „teren okupowany” przez płocie, dorodne
leszcze, liny i jazie.
Bliskość stawu „robi swoje”. Tu zajęcie mają
„spławikowcy”, prowadzący różne robactwo lub słodką kukurydzę (przynętę)
po lekkim gruncie.
Znacznie lepsze efekty uzyskują zwolennicy feederów.
Czułe szczytówki i odrobina cierpliwości to, w tym miejscu, sposób na
spore okazy ryb spokojnego żeru. Być może John Wilson by grymasił, ale…
4. UŻYTEK EKOLOGICZNY „PASTERNIK”.
Jest to zbiornik wodny o powierzchni 42 ha. Prawie w centrum miasta
Starachowice, rozłożonego dość symetrycznie na zboczach dwóch wzniesień,
rozdzielonych korytem Kamiennej. Został oddany do użytku w 1920 roku.
Do połowy lat osiemdziesiątych XX wieku składał się z dwóch części,
wyraźnie oddzielonych szeroką groblą. Ta większa – południowa -
zwana Stawem, pełniła funkcję osadnika „namułów” niesionych przez nurt
rzeki, miejsca rekreacji i amatorskiego uprawiania sportów wodnych. Ta północna gwarantowała zaopatrzenie w wodę początkowo dla całego
miasta; później (od lat 70-tych XX wieku) tylko w wodę przemysłową dla
Fabryki Samochodów Ciężarowych. Obie części pełniły i pełnią rolę
zbiornika retencyjnego.
Wędkarsko atrakcyjna była i jest szczególnie część południowa.
Przez
wiele lat bogata w rzeczną ichtiofaunę i gatunki z corocznych,
kilkakrotnych zarybień. Brylowały karpie, amury, płocie, liny, okazałe
szczupaki, okonie, duże leszcze. Zdarzały się piękne okazy karasia
polskiego. Zupełnie „normalną rzeczą” było złowienie pięknego węgorza.
Przez ostatnie ćwierć wieku zaprzestano jakichkolwiek prac na terenie
zbiornika. Ostatnie, które czyniono w latach osiemdziesiątych ubiegłego
wieku, też nie były najszczęśliwsze dla akwenu. Zbiornik uległ
znacznemu zamuleniu, a co za tym idzie: „miast tataraku i grążeli” mamy
już wszelkie możliwe rodzaje „roślinności wodnej”. Raj dla ptaków. Dla
ryb i wędkarzy…niestety gorzej. Obecnie dominuje karaś, lin i leszcz,
acz koledzy wierni akwenowi regularnie wędkują także piękne okazy
szczupaka, okonia i sandacza. „Zdarzają” się śliczne karpie i amury.
Dobre stanowiska to „łuk grobli” od strony miejscowości Wygoda i
fragment obu części zbiornika przy zaporze („upuście”). Skuteczna
przynęta: wszelkiego typu „robactwo” i kukurydza.
5.ODCINEK RZEKI KAMIENNEJ, począwszy od ZBIORNIKA PASTERNIK, a skończywszy na ZALEWIE W BRODACH IŁŻECKICH,
należy do tych, w których ingerencja ludzkich rąk
wielokrotnie zmieniała naturę i znacznie wpływała na jego kształt i
budowę.
Jego stan obecny niewiele ma wspólnego z dawnym naturalnym
„ułożeniem” koryta, jego podłoża, składu i budowy gleby, jakości i
ilości przenoszonych zasobów wodnych, przekroju „istot” w niej żyjących.
Nie bez kozery uczepiłem się budowy jej dna, ale o tym nieco niżej. Na
chwilę wrócę do wspomnianego stawu, choć jego „drobną charakterystykę”
uczyniłem w pierwszej części mojego bazgrania o Kamiennej, gdyż to on,
jego znaczenie i przeznaczenie (różne w różnych okresach życia miasta),
istotnie wpływał na to co działo się z wartkim potokiem poniżej jego
poziomu. Pod koniec wieku XIX i z początkiem wieku XX, był „oczkiem w
głowie” władz osady i miasta, jego mieszkańców i nie tylko. Był
zbiornikiem zadbanym, ciągle oczyszczanym, pogłębianym i mądrze
„układanym” pod potrzeby budującego się przemysłu wydobywczego,
hutniczego i zbrojeniowego.
Realizacja
wcześniejszych założeń Stanisława Staszica, a następnie idei COP-u,
nadawała mu wciąż nowy, zawsze użyteczny kształt. Równocześnie, jako
zbiornik (także) rekreacyjny, w wielorakim tego słowa znaczeniu, był
systematycznie zarybiany. Lepiej by brzmiało – dorybiany, gdyż wybór
naturszczyków ichtiofauny był w nim dostatecznie duży. Proces ten uległ
załamaniu z końcem lat siedemdziesiątych XX wieku, choć od czasu do
czasu, miejscowe, liczne osobowo, Koło PZW coś tam jeszcze „kapnie”. W
ostatnich latach przeniosło „środek ciężkości”, w tym zakresie, na inne
pobliskie zbiorniki – z przyczyn, z resztą, w pełni uzasadnionych.
Dbałość o zbiornik i zespolone z nim kanały przemysłowe gwarantowała
istnienie głębokiej, dużej niecki tuż przed spiętrzającą wodę zaporą, o
(co ważne) dennej formie jej upustu.
Tu gromadziły się często (nawet) rekordowe okazy. Wraz z pojawieniem
się dużej, czasem wręcz bardzo dużej, kilka razy – ogromnej wody,
podnoszono wysoko stawidła i nasze piękne rybki, wszelakiej „maści”,
niesione przez bardzo mocny nurt, „lądowały” w korycie rzeki Kamiennej.
Proces ten trwa do dziś, tylko skala jego jest dużo mniejsza i okazy
niekoniecznie te same. Wielką frajdą było wędkowanie „po taaaakiej
wodzie”. W ciągu kilkudziesięciu minut można było, bez większych
starań, podjąć n p. kilkadziesiąt okazałych linów, kilka węgorzy (tak,
tak, węgorzy) lub leszczowe „łopaty”. Zwolennicy szczupaka „licytowali
się” nie na ilość, lecz na „wielkość” i urodę pochwyconych szczupłych.
Większość okazów wracała do „macierzy”, choć nie znaliśmy jeszcze
szczytnych haseł. Okoliczne, pobrzeżne tereny naszej poczciwej rzeki,
na przełomie wyżej wspomnianych wieków, były wykorzystywane jako
miejsca składowania, w miarę naturalnych, odpadów poprodukcyjnych
kopalni odkrywkowych, Wielkiego Pieca (dziś Ekomuzeum), walcowni,
elektrociepłowni, itp.. Podczas pierwszego (udokumentowanego), na
wielką skalę, „prostowania” koryta rzeki, „materiały” te zostały
wykorzystane jako podstawowy budulec do „wyłożenia” jego dna i wysokich
brzegów.
„Ranty” koryta wykonano z pięknego piaskowca. Stan ten trwał do końca
lat sześćdziesiątych. Pokryto go wtedy lanym betonem. Efekt oceńcie
sami.
Ech, jaką przyjemnością były zasiadki na brzegu Tamtej, ślicznej rzeki. Utleniająca
się „szlaka”, przykryta dość wartkim nurtem, porowaciała, najeżyła się
otworami, wąziutkimi mini tunelami. Stała się doskonałym siedliskiem dla
wszelakich drobnoustrojów, larw jętek, skorupiaków, pijawek i różnego
„tatałajstwa”. Stała się wspaniałym stołem biesiadnym dla każdej ryby.
Te „drobiazgi”, także obecnie, na tym kilkusetmetrowym odcinku, są
najlepszą przynętą. Zakamarki pod i między kamieniami wspaniale pełnią
rolę kryjówek i sypialni dla narybku i dorosłych osobników o mniejszych
rozmiarach (śliz, piskorz, koza). Po kilkunastu latach nieobecności,
wróciły kiełbie. Docierają tu, coraz częściej, małe i średniej
wielkości, pstrągi. Zadomowiły się, ponownie ładne jazie, wymiarowe
płotki. Na „żółtą i czerwonawą, owocową” przynętę lubi uderzyć dość
okazały kliniec. Powierzchniowo podanego „owada” zaatakuje rybka z
rodziny „klińcowatych”. W okresie przełomu maja i czerwca dociera tu
okazały leszcz, wędrujący pod prąd, aż do „matecznika” pod mostem.
Matecznik to, w języku wędkarzy, mieszkających w pobliżu, niewielki dół
„wymulony” tuż za płaskim, kilkunastometrowym, betonowym pasem dna
kończącego „upust” zapory, będący tymczasowym siedliskiem okazałej ryby.
Niestety, RAPR zabrania wędkowania w tym miejscu. Dlatego zwolennicy
spotkania z okazami tego ostatniego gatunku, w tym czasie, z
powodzeniem, kuszą go na „ostatnich metrach” przed zakazem. Drobne
leszczyki są tu uchwytne „na okrągło”. Tylko ten straszny
beton…Kamieniste dno stopniowo zanika za pierwszym mini zakrętem (koniec
zabudowań mieszkalnych osiedla Pasternik, po prawej stronie).
Pojawia się niewielka warstwa namułu. Nurt spowalnia. Aż do,
popadającej w ruinę, małej kaskady, możemy szukać spotkania z białą rybą
i niewielkim szczupakiem. Dalej, na przestrzeni kolejnych kilkuset
metrów, stali bywalcy uganiają się za sporą płotką i ładnym jaziem.
Szczególnie nasilają swe wizyty, na tym odcinku, w okresie wczesnej
wiosny i (prawie zawsze) przy lekko podniesionym stanie wody.
Dominuje metoda spławikowa, „na przepływankę”. Zwolennicy okonia, na
sztuczną przynętę, też mogą się pobawić, jednak okazy to rzadki
przypadek. Czasem zaznamy przyjemności spotkania z takim sobie szczupłym. Wędrując,
zgodnie z nurtem, na wschód, mijamy kolejne dwa mosty i docieramy do
resztek nadrzecznej przeprawy kolejowej (pozostałości po bocznicy).
Nareszcie;
koniec wstrętnego betonu. Spacer staje się trudniejszy, ale widoki już
bardziej przyjemne i rzeka jakby bardziej naturalna. Tu „wkłada” swą
wodę do Kamiennej rzeczka Młynówka.
Trochę
pochylonych drzew, trochę dzikich krzaków, wysokich traw, parę „dołków”
w korycie, parę zakrętów – niby meandrów, parę „warkoczy”, trochę
„kamieni”; dalej piach. Im dalej, tym wyższe brzegi.
Wędkarzy przybywa i metody różne. Sukcesy bywają. Na kilkuset metrach
możemy szukać każdej ryby. Tu, również, posilają się płochliwe, godne
naszej cierpliwości, sandacze. Muszę przyznać, że w ostatnich latach ich
populacja nieco się „rozbudowała”. Fakt ten potwierdzają miejscowi
koledzy, specjalizujący się we współpracy z tą rybą. Głębokość rzeki, w
tym rejonie, jest dość zróżnicowana. W pobliżu zakrętów i tam gdzie
dostrzeżemy, mniej lub bardziej, zarysowane warkocze nurtu, jak również
przy ujściu wspomnianej Młynówki, możemy się liczyć z gruntem od 1,5.
metra do (nawet) dwóch metrów (przy wyższym stanie wody). Ważną sprawą
dla spinningistów jest fakt, że w okresie letnim i wczesnej jesieni, dno
rzeki porośnięte jest kępami zatopionej roślinności wodnej, która dość
regularnie „faluje” pod lustrem wody. Prowadząc nasze woblerki, blaszki,
obrotówki, wahadłówki, prochy, sierściuchy, koguty, twistery, rippery,
itp., pamiętajmy o tym. Z drugiej strony, to właśnie te pęki podwodnej
zieleniny, już niejednokrotnie, udowodniły mi, że są znakomitym hotelem i
„skrytką” przed atakiem, dla wodnych drapieżników.
Im
niżej, z „biegiem” rzeki, tym dno staje się bardziej piaszczyste, z
elementami lekkiego namułu. Nurt spowalnia, choć jeszcze, kilka razy,
poderwie się do większego i szybszego wysiłku, na kamiennych zespołach i
tuż za nimi, by prawie całkiem się wyciszyć, przed mostem w
miejscowości Dziurów. Nim tam dotrzemy, musimy się liczyć z faktem,
iż na naszej drodze spotkamy trochę utrudnień. Brzegi staną się wysokie,
dość strome i porośnięte krzewami i pochylonymi drzewami. Rzeka znów
płynie prawie w linii prostej, ku Wschodowi. To też nie jest dziełem
przypadku, tylko znów wytworem ręki ludzkiej, która i w tym miejscu,
prostowała jej bieg, w celu pozyskania jej energii do celów
przemysłowych. Odcinek ten jest godzien polecenia dla Kolegów lubiących
lekki spinning. Trochę się pomęczą, ale coś za coś. Tylko uważajcie na
krzewy tarniny. Jej kolce potrafią dokuczyć. Wolno zbliżamy się do bardzo ciekawego, kilkusetmetrowego odcinka przed wyżej wspomnianym mostem.
To
miejscówki wielu wędkarzy. Szczególnie wygodny dostęp mamy wzdłuż
lewego brzegu. Tu zdają egzamin prawie wszystkie metody wędkowania;
począwszy od spławika (bat, tyczka, średnia i długa bolonka), poprzez
prosty grunt, feddera (drgającą szczytówkę, itp.), na „żywcu”, „martwej
rybce” i spinningu skończywszy.
Przynęty – wszystkie dozwolone, choć biały robak i pinka niezastąpione;
czasem kukurydza i mały mocno czerwony. Sporą płoć wciąż kusi swojskie
ciasto. Dużego leszcza szukamy „po gruncie”, w strefie środkowej koryta;
ładnego jazia i dorodnej wzdręgi - bliżej „drewnianych, częściowo
zanurzonych oczeretów”, przybrzeżnych kęp zieleni i wodnych,
pogłębionych zakoli, kończących się (ku strefie środkowej koryta)
słabiutkimi wodnymi warkoczami.
Piaszczyste,
dość równe dno pokryte jest (najczęściej) cienką warstwą opadłych,
nieprzegniłych, ciemnych, prawie czarnych liści. Warto o tym pamiętać
przy doborze składu i koloru zanęty i przynęty, także sztucznej.
Tuż
za mostem zaczyna się ostatni, atrakcyjny wędkarsko, odcinek rzeki,
która wkrótce rozszerzy swe koryto i zacznie czynić początki zalewu
Brody Iłżeckie. Tu znacznie lepszy wędkarsko jest brzeg prawy, choć i
po lewej jest sporo przydatnych miejscówek; jednakże po prawej ciągną
się, prawie wszystkie, głębokie dołki. Właściwie, to jest prawie jeden
długi rów, ciągnący się wzdłuż skarpy.
Tu,
oprócz wcześniej wspomnianych gatunków, możemy spodziewać się wizyty
ładnego lina, a nawet (o należytej porze dnia) solidnego węgorza. W
okresie tarła leszcza, woda „gotuje się” od potężnych osobników tego
gatunku, klejących ikrę, szczególnie wzdłuż lewego - płytszego, bardziej
porośniętego wodną roślinnością – brzegu. W poszukiwaniu białej ryby,
znakomicie sprawdza się tyczka, ale i długa, konkretna bolonka spełni
swoje zadanie. W strefie przybrzegowej bat, od 5-ciu metrów w „górę”,
też zadowoli swojego właściciela. Tu, Koledzy przedkładający
spinning nad inne metody naszego hobby, mogą „zaliczyć” spotkanie z
dużym okoniem, okazałym szczupakiem, a przy odrobinie szczęścia, także z
pstrągiem potokowym. Tu, jeden, jedyny raz udało mi się, kilka lat temu, przywitać pstrąga tęczowego. Była to niesamowita niespodzianka. Tu,
na długie, ciepłe weekendy, zjeżdżają całe rodziny i grupy przyjaciół w
poszukiwaniu nie tylko wędkarskiej przygody. Wtedy o dobrą miejscówkę
jest bardzo trudno. W końcowej fazie, przed mostem w Stykowie, rzeka
zmienia się w dość szerokie rozlewisko. Niestety, z biegiem lat, coraz
płytsze, systematycznie zamulane i zarastające zróżnicowaną roślinnością
wodną. Ciągle jest, mimo wszystko, atrakcyjne dla pasjonatów
wędkarstwa, choć wyniki są, z roku na rok, nieco gorsze, szczególnie,
jeśli chodzi o okazy ichtiofauny.
Późną jesienią obie strony mostu okupują zwolennicy szczupaka i sandacza. Za mostem rozpościera swe wody zalew Brody… Zerknij http://feroza01.blogspot.com/2014/09/zalew-brody-izeckie.html Do miłego spotkania nad Kamienną.